środa, 1 stycznia 1997

Faja

O zamiarze sprzedaży poniatówki dowiedziałem się przypadkowo. W biurze ogłoszeń "Gazety Kociewskiej" leżała kartka z napisem: "Poniatówka w Smolągu do sprzedania" (na Smolągu - jak mówią często tamtejsi) - i "jutrzejsi" temat postanowiłem zrealizować dzisiaj, zaraz.
Smoląg to taka wioska - nie wioska. Domostwa porozrzucane bez ładu i składu przy drodze odbijającej pod Bobowem od szosy. Droga równa las, ładny, gdzie jeszcze rydza znajdziesz.

Pierwsza poniatówka stoi sobie po lewej stronie od drogi i jest niezamieszkała. Murowany, duży dom obok, jakby na ironię, ładny ogródek - kontrast. Druga poniatówka przylepiona do skraju lasu i przymglonej, tajemniczej przestrzeni łąk. Drewno solidnie zakonserwowane czarne, filarek też, ogrodzenie też, fragment stajenki w kiepskim stanie, brak stodoły.

Pukam do drzwi. Po drugiej stronie pies drapie dechy. Na słupie bocianie gniazdo (należy zwrócić ogólną uwagę, że w bieżącym roku bocianów było u nas jak nigdy dotąd albo jak w bardzo dawnych latach). Druga poniatówka jest z budynkami towarzyszącymi, ze stodołą prosto z pejzażu holenderskiego, z chlewikiem. Eternit na dachu - to pewnie już późniejsza lipa. Gontem powinna być przykryta, gontem, a nie takim dziadostwem, co raka wywołuje.

Babcia wychodzi, słucha, potakuje, marszczy się, nie rozozumie, nie próbuje zrozumieć. Owszem mieszka tu od maleńkości, ale gdzie jej tam wspominać - od wspomnień to głowa boli i może od wspomnień tę głowę rozwalić jak dynię. Babcia przestaje słuchać, spogląda znacząco na zajadłego burka, zamyka drzwi, rygluje po drugiej stronie, wstrzymuje oddech - niech dabli go wemą z tym aparatem fotograficznym - myśli sobie.
I znowu drogą ładną, przez lasek rydzowy, łączki, tuż przy kapliczce przydrożnej, niech będzie pochwalony, aż do parterowych czerwonych od cegły, dwuspadowych od dachów domostw. Tu Smoląg jakby się zagęszcza, próbuje stać się namiastką wioszczyny, tu znajduje się swój żałośnie dumny wyraz z zaskakującej erupcji budowlanej, w gmaszysku na wzgórzu stojącym, zwanym przez miejscowych pałacem, któremu czas i wielololetnia bieda rozharatały tynki, rzuciły zły urok korozji na metalowe elementy, zamieniły pałacowy podjazd w bliżej nieokreśloną przestrzeń, na której bez ładu i składu powyrastały kurniki, szałerki, stosy drewna, szopki, przedmioty drobne.

Na tej przestrzeni nawet lebioda nie ma gdzie wyrosnąć, gdyż logicznie lubi wchodzić w paradę na grządkach. Może tylko rumiankek, który przyziemny jest. Resztki bramy wyglądaja jakby je żywcem wyrżnął z surrealistycznego płótna i postawił tu i teraz, jak raz w Smolągu, kikuty filarów z ułamanym bolcem, ot, barma, która zamiast być stróżem przestrzeni, zamykać ją, sama została przez przestrzeń osaczona i zamknieta do surrealistycznego skrótu - tchnienia symbolu.

Dwa lata temu robiliśmy na tej przedpałacowej przestrzeni w upalne popołudnie zdjęcia z okazji patroszenia świni (akurat pasowało to pod tekst). Z dworu wybiegła wtedy gromadka dzieci, brać ustawiła się z długimi nożami nad rozciętym na dwie części zwierzęciem, fotograf pstrykał zdjęcia, ustawił, komponował, czarował. Szkoda, że ani on, ani ludzie z nożami nie wiedzieli, że akurat w aparacie nie ma filmu. Zdarza się. Wybaczcie nam, panowie z długimi nożami - nikt z nikogo nie zakpił, może los.

Stefania Frost mieszka w poniatówce, o której była mowa w zleceniu. Mieszka na wzgórzu, pod laskiem, przy drodze, za mostkiem, po prawej stronie od lewej strony, w deszczu (akurat zaczęło padać). Tak powiedzieli w tej skoncentrowanej części Smoląga o miejscu zamieszkania Stefanii Frost. Gadać nie będzie - dodali - bo nie będzie i basta. A figa z makiem. Stefania Frost lat 77 rocznik 1915 czekała jakby za mostkiem, po lewej stronie od prawej strony, w deszczu, czekała na mnie, faceta z aparatem, czekała może nawet przez 77 lat swego życia, czekała i się doczekała, już pozuje do zdjęcia, prezentuje pogodny uśmiech, poniatówkę, zaprasza do środka. Widać, że na złodzieja nie wyglądam, to źle.

Poniatówka, dom, o którym chciałem napisać od dawna. Wreszcie wprosiłem się do środka, jestem w środku, pukam w ściany, badam, ogladam, szcuję konstrukcję ścian, okna, pieca, odszukuję ślady zęba czasu na domowym sprzęcie, kalkuluję, żeby znaleźć uzasadnienie dla tej i innych poniatówek.

Stefania Frost pochodzi z majątku Smoląg, z pałacu znaczy się. Był to majatek wspaniały jak legenda, ale tera już upedli. Właścicieli byli z Warszawy (gdzie indziej co prawda mówią, że Angliki) i kiedy upedli (właściciele), to tedy ludzie, chtórne pracoweli, dosteli domy i działki, i odpracoweli wszystko. Ja tu mieszkałóm - mówi Stefania Frost - zaraz po wojnie zamieszkał tu Frost Bronisław. Jak mu umerła matka, to się ożenił, to znaczy że mnó - Stefanió.

Czyżby jakiś zagmatwany romans?
- Po ślubie? Dopóki moglim robjić, to pracowelim. Tedy lekarz jeździł - srodze jest - mówi. Cie choroba.
My za ziemnia zapłacilim, to zostelim. Mnielim sie wyprowdzić, ale gdzie my pódzim? Pod gołym niebam my nie bedzim stoić.
I pomyśleć, że poważni ludzie z poważnymi dyplomami niedawano przekonywali mnie, że Kociewie to komunistyczna fikcja. Panowie, język jest, a jeżeli język jest, to i naród da się znaleźć.

W słownictwie Stefanii Frost słyszałem sakamieliny Kociewia, belemity słowotwórstwa, eksponaty, które nabrawszy nagle życia wymaszerowały do Muzem Ziemi Kociewskiej, pomaszerowały sobie szosą, drodą do jednej z dwóch izb poniatówki Frost Stefanii, wkręciły się do lapidarnej mowy jej życia jak korek do butelki ze swojskim winem.

Budynek jest drewniany, dwa pokoje, kuchnia, spiżarnia wąska, stryszek - strop drewniany, ściany drewniane, z trzciną, główne z dwóch warstw desek, pomiędzy którymi nie ma cegieł, a jest papuła. No proszę, jest papuła, może trociny, może coś innego jeszcze, jakaś warstwa ocieplająca.
Tu taki majster był i wszystkie te poniatówki budowasł. A skóndy ón był? Frost Stefania nie wie.
Pytam więc o warunki, jakie są zimą, latem, wiosną, pytam o warunki bytowe. A kiedy były takie zimne zimy, jakich już dawno nie było, to co było - atakuję - ciepło w domu, a?

Ciężkie zimy? Faja - mówi Frost Stefania. Mówi po prostu "faja", a mnie jakby kto w gebę strzelił. Pani Stefanio, co pani powiedziała, jakie to było słowo, czy to pani rzekła, czy może wypadło gdzie z kąta, boć nawet Kaźmniyrz ani pan Bernard - wybitni Kociewiacy, ludzie pióra - tego nie piseli.
Faja - panowie mówi pani Stefania. Słowo - kontrapunkt, gwóźdź ostatni do trumny, superskaminielina lingwistyczna. Faja. Cóż to znaczy pani Stefanio? - pytam szeptem, ze zgrozą.

To znaczy, zimno było jak była zima, a jak przyńdzie wicher, to nie ma gdzie się człowiek podziać. Jak pala (w piecu), to raz tam je ciepło, raz tu je ciepło. Ciepło łazi sobie zimą z kata do kąta - to można sobie wyobrazić.
Dobrze w poniatówce mieszkać, ale na starych kachlowy piec zimo ciepła mało daje i dobrze palić, ale za to latem je ciepło.

Stefania Frost liczy poniatówki na Smolągu. Ma Byrent i Lewandowski i kilku innych. Oni musieli chładko budować i wprowadzać się.
Stefania znowu kończy kontrapunktowo. Wygląda przez okno, wychodzi na zewnątrz, staje przy furtce, zgina energicznie ręce przy łokciach, patrzy nieufnie. Na drodze stoi fiat polski, a z fiata Cyganka wysiada, pod wzgórze idzie, torbę dużą niesie, podchodzi do Frost Stefanii, proponuje jakieś ciuchy, jakąś transakcję. Stefania kręci głową, wychodzę na zewnątrz. Cyganka spogląda na aparat fotograficzny, schodzi z wzgórza, wsiada do samochodu, znika za zakretem.

Tak się potem dzieje, ża jadąc z powrotem przystaję przy poniatówkach, pstrykam zdjęcia i za każdym razem stykam się z Cyganką, jestem albo przed nią, albo ona już wyjeżdża i ciągle spogląda na ten aparat z zaciekawieniem, jakby krył się w nim urząd podatkowy. Wracam jednak do poniatówki Frost Stefanii, a raczej do życzliwego naszego pożegnania. Robię zdjęcia na okoliczność naszej rozmowy i na końcu zostaję jeszcze raz zbity z panatałku: Tylko kto panu powiedział, że ta poniatówka je do sprzedania, kedy ja nic o tym nie wiem?
Aha, bąkam - zlecenie składał ktoś z Grabowa.
Tadeusz Majewski
Dziennik Pomorski Nr 49 (242) z 4.12.1997 r.