wtorek, 28 czerwca 2005

Praca w Polsce i Europie

Zapraszam do zamieszczania i przeglądania ofert pracy w Polsce i w Europie.
Polecamy dwa całkowicie bezpłatne serwisy: www.praca.tv oraz www.europraca.info

PUP - ofery pracy - 28.06.2005

Powiatowy Urząd Pracy w Starogardzie Gdańskim dysponuje ofertami pracy w następujących zawodach:

FESTYN W SZTEKLINIE

Szteklin zaprasza na festyn organizowany przez Straż Ochotniczą. Na Państwa czeka cały dzień atrakcji m.in. mecze, ognisko, stoiska z wiejskim jadłem i na zakończenie zabawa przy jeziorze. Sobota 2.07.2005 od godziny 14 do późnych godzin...w Szteklinie. Zapraszamy całe rodziny do wspólnej zabawy.

piątek, 24 czerwca 2005

Michał Ostoja-Lniski

Znany nie tylko na Kociewiu rzeźbiarz ludowy. Właściciel prywatnej galerii sztuki "Ostoja" w Czarnej Wodzie.
Czytaj:
http://czarnawoda.kociewiacy.pl/Artykul29.html

NAJ... Najgrubsza lipa?

Jest lato. Może warto powędrować z aparatem w poszukiwaniu NAJ... Na przykład największych okazów drzew.


Osiek - wielka scena!

OSIEK. W tym roku uczestnicy IX Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Gospel nie będą występowali w Amfiteatrze Łąkowym, gdyż ten obiekt zostanie zdemontowany. Za kanałem stawami i kanałem, wybudowanymi w ubiegłym roku, stanie natomiast największa z możliwych do zamówienia w Polsce scena przenośna.

Konkurs na Dyrektora Ośrodka Zdrowia

Wójt Gminy Kaliska ogłasza konkurs na stanowisko Menadżera Zdrowia - Kierownika Ośrodka Zdrowia w Kaliskach.

Poniatówki przy dh. Grzybka

Paweł i Urszula Lange mieszkają obok Gertrudy i Alfonsa przy ul. DH Grzybka - należącej do Kocborowa). Paweł Lange jest starszy od Alfonsa, urodził się w 1924 r., pamięta więcej.

- Mój ojciec był robotnikiem w Kobierzynie - opowiada o przedwojniu - pracował w 220-hektarowym lesie. Poniatówki zaczęli budować w Rościszewie, Obozinie, Bączku, Kokoszkowach i Bolesławowie. Miałem wtedy 13 lat i pamiętam. Na wiosnę była podzielona ziemia i potem do zimy budowali. Zimą już mieszkaliśmy. Ostatni ze stodół wyprowadzili się w grudniu. Ze stodół, bo one były pierwsze stawiane, potem obory - jak to mówią - chlewy.

Poniatówki nie były tylko dla górali. Też dla robotników rolnych. Pierwszeństwo mieli robotnicy rolni z parcelowanych majątków. Ministrowi Poniatowskiemu chodziło o to, żeby - przez parcelację - zniszczyć Niemców, na przykład w Modrowie, chociaż w Obozinie właścicielem był Polak, jaśnie wielmożny pan Karwat.
- Jaśnie wielmożny pan popadł w długi, zbankrutował i za długi wzięli mu ziemię - śmieje się pani Urszula.

A skąd pani wie? - pytam.
- A bo oboje jesteśmy z rejonu godziszewskiego - wyjaśnia pani Lange. Przyjechali "powodzianie", górale (już dla nich nie było ziemi w górach) i nagle wyszło, że dla tych z godziszewskiego ziemi zabrakło. Dlatego musieli przyjechać tutaj. Ja jestem z Rościszewa, mąż z Kobierzyna (już ta miejscowość nie istnieje).
- Czy było losowanie ziemi pod poniatówki? - ciągnie Paweł Lange. - Nie. Z godziszewskiego przyjechało pięciu na rowerach jako pracownicy rozparcelowanego majątku. Mieli prawo wyboru placu, miejsca.

Pan Paweł zdradza szczegóły

Gospodarstwa z poniatówkami nie były tanie. Przeważnie cała rodzina się składała, żeby zapłacić pierwszą ratę. Potem przez pierwsze 3 lata się nie płaciło. Resztę rozłożono na 50 lat. W rzeczywistości nie płaciło się 8 lat - 3 lata przed wojną i 5 podczas okupacji.

Pierwsza wpłata za najmniejsze, 5-hektarowe gospodarstwo, wynosiła 1000 zł. Dla porównania krowa kosztowała od 100 do 150 zł, ford - 4000 zł, 50 kg żyta - 7 zł.
Wypłata za 10-hektarowe gospodarstwo wynosiła 2200 złotych.

Oprócz tego trzeba było dopłacić po 150 zł za studnię i sad, gdzie każdemu nasadzono 50 drzew owocowych (gruszki, czereśnie, porzeczki, najwięcej jabłoni, pestkowych nie było) plus 10 krzaczków czarnej porzeczki.
- Po wojnie trzeba było nadpłacać. I nie spłacać przez 50 lat, tylko przez 20. Zaległość przeliczali za żyto - tak, żeby suma wychodziła ta sama.

Przed wojną dali gospodarstwo, a po wojnie je zabrali - z nutką goryczy stwierdza pani Urszula. - Musowo zapisali do spółdzielni w Kokoszkowach i nagle z naszej prywatnej ziemi zrobiła się spółdzielnia. Zmieniło się w 1956.

- Poniatówki powstawały w elementach. W Kokoszkowach na polu (za pomnikiem była firma. Jan (?) Wiśniewski, z rodziny, co mieszka koło bóżnicy, woził te elementy w sześć koni. Pamiętam, jak przywiózł do nas. Rano wychodzę do szkoły w Kokoszkowach, widzę - przychodzą cieśle. Wracam ze szkoły po południu - wierzyć się nie chce: dom już stoi, choć jeszcze bez eternitu. Dom wznoszono przez dzień.
I jeszcze pamiętam - po chwili dodaje pan Paweł całkowita wartość domu 3500 zł, stodoły - 21500 zł, chlewu - 2500 zł.

W Rościszewie postawiono 32 poniatówki. W Kokoszkowach 31, na Kochankach - 4. Są też gdzie indziej, sporo w powiecie tczewskim.
- Ale pan wszystko pamięta! - kręcę głową z podziwu.
- Z tamtych lat pamięta - wtrąca z iskrą żartu w oku Urszula. - Taki stary młodość w szczegółach pamięta, ale co on wczoraj na obiad miał, to on nie wie.

Pan Paweł zdradza fragment historii swego życia

Dr Józef Milewski pisał, że Niemcy listę dawali do podpisania od 21 lat, a to nie było tak. Dawali od 18 lat. W 1942 r. można było podpisać albo i nie podpisać. Ja nie podpisałem. Niektórzy też nie podpisali. Właśnie nie wiadomo było, co będzie, jak się nie podpisze.

Za to niespodziewanie poszedłem do lagru. Dwa wagony nas ze Starogardu wywieźli. Do Berlina. Stamtąd, po 3 tygodniach, na wyspy normandzkie. Kopaliśmy rowy, pracowaliśmy w porcie - załadunek i wyładunek, robiliśmy na placu drzewnym. Wołali nas po numerach. Ja byłem numer obozowy 1126.

Pamiętam, kto wtedy, w tych dwóch wagonach, jechał ze starogardzkiego dworca. Bernard Kościński ze Starogardu, Władysław Wołoszyk, Aloś Walentowski z Wodnej, Bruno Stolp z Owidzkiej (zginął na wojnie), trzech braci ze Szczodrowa, Gadomski (?), Klasa, z Liniewa Alfons Grabe (później był wójtem), z Lipusza trzech braci (jeden przed wojną uczył się w seminarium w Pelplinie, po wojnie wszyscy zostali księżmi - zapomniałem nazwiska), z Sumina Konrad Osowski, Józef Zbylicki, Konrad Loska (ostatni numer - 1248). Byli też z Gdyni, z Poznania, z Torunia.

O tych robotach można by opowiadać... Dzisiaj nie mam żadnych papierów, dokumentów. Do stażu pracy nawet nie zaliczyli - nie ma świadków. Nie należą też do związku poszkodowanych. W żadnym związku kombatantów nie jestem. A tych kombatantów przybywa...
Pan Paweł, kocborowski pielęgniarz (37 lat pracy), milknie. Jest w jego sercu zadra, w oczach coś jakby łzy albo zapalenie spojówek. Teraz rozumiem, dlaczego biednemu zawsze wiatr dmie w oczy. "Wyszedł" na tej wojence, nawet mu kombatanctwa nie dała.
Żona - też pielęgniarka w Kocborowie przepracowała 30 lat.

Ciekawostka

Ach jeszcze jedno - ożywia się pan Paweł. To dla was będzie ciekawe. Kamienie pod mostem koło gazowni mają wyryte litery "FD" - od "Feejsztad Dancyś" i "P " - Polska To są kamienie - słupy graniczne Polski z Wolnym Miastem Gdańsk. Skąd wiem? Kobierzyn, gdzie przed wojną mieszkałem, leżał przy samej granicy.

Żegnam się z panią Urszulą i Pawłem Lnge. Co człowiek - historia - myśę. Wieczór. Przy barze "Pod Choinką" stoliki, przy stolikach młodzi piją piwo. Zmierzam do Godlewskich - może tam znajdę plany domku. Rodzina Godlewskich ma pyszną chałupę, zza której nieśmiało wygląda poniatówka. Godlewscy akurat są w niej, nie w nowym. Mieszkają w poniatówce, bo powietrze suche. Pełni funkcję letniego domku. W dużym murowanym domostwie ogląda się telewizję, przyjmuje gości i nocują. Planów poniatówki, niestety, nie mają.
Tadeusz Majewski 1995 r.

Poniatówki w Rynkówce

Cichy przedwieczerz. Phill śpiewa w samochodowym radyjku "There"s place for us". Zgadzam się z nim. Miejsca jest pełno. O co, do licha, toczą się wojny, kiedy pełno wolnej ziemi do zagodpodarowania, choćby po PGR-ach.

Nie ma chętnych i las trzeba sadzić. Ale to dygresja. Przy drodze poniatówka - nie poniatówka. Trzeba sprawdzić. Zajeżdżamy bezpretensjonalnie, pukamy, nikt nie odpowiada. Wchodzimy bez żenady, jak na redaktora lokalnej gazety przystało. Starsza pani siedzi w kuchni i zabija muchy.

Pani Zofia Klasa (76 l.) przyjechała tutaj, czyli na Kociewie, w 1948 roku. Dom nie był jeszcze wykończony. Przyjechała z Krakowskiego, ściślej, z powiatu bocheńskiego. Jej nieżyjacy od 28 lat mąż Władysław przyjechał tu na krótko przed wojną - również z Krakowskiego, również z powiatu bocheńskiego.

Pani Zofia znała przyszłego męża w szkole podstawowej. Co prawda mieszkał nad rzeką Rabą, ale należał do tej samej parafii co i ona. Oczywiście szkolna miłość była, ale - jak to mówią - się zmyła. Władysław Klasa przed wojną opuścił Krakowskie, przyjechał na Kociewie, wybudował poniatówkę (1837 - 38). Po wojnie wrócił na krótko w Krakowskie i zaciągnął Zofię do ołtarza. Potem gwizdek parowozu i wielka podróż młodej żony, hej. W ten sposób pani Zofia znalazła się na Kociewiu.

- Jak odebrałam te strony? Bardzo mi się przykrzyło - wspomina dzisiaj. - Wychodziłam na górkę, stawałam na kamieniu. Jakbym tak z żalu wypaliła, to bym szła i szła (akurat szłaby w złym kierunku, bo zawsze zachód mylił jej się ze wschodem). Bardzo tęskniłam. Potem na świat przyszły dzieci i żyło się za dzieci. Miałam ich ośmioro. Wszystkie trzeba było posłać do szkoły. Porozjeżdżały się po świecie.

Pani Zofia mówi o chałupce, że to - pomimo nietypowego kształtu - też poniatówki, domki dla powodzian z południa. - To było gwarantowane na 30 lat, a stoi, psia krew, już ponad 50. W okolicy jest jeszcze kilka takich - Gawliki za drogą, też zza tamtej bocheńskiej rzeki, gdzie indziej, ale niedaleko więcej z Bochni - chyba Gawłów, Słonków, Bogucice... Tam ziemie były bardzo podrobnione i ludzie nędznie żyli. Czytali ogłoszenia, że na Pomorzu parcelują majątki i wyjeżdżali.


Życzymy pani Zofii 100 lat, niepewnie zerkając na dwa bociany w gnieździe (czy aby nie jest to reklamówka kleju Atlas, z czym zetknęliśmy się we Wdzie - skandal!). Są prawdziwe, jak przystało na kraj, gdzie letnie wczasy spędza 1/3 całego narodu tych dziwacznych, długonogich ptaszysk.

Tadeusz Majewski

1995 r.

Obecnie (2005) pani Klasa ma się równie dobrze, jak 10 lat temu. Poniatówka też. Zdjęcie wykonane w 2005 r. Pani Zofia z wnuczką

Osiek. Będzie park i wielka scena

W tym roku uczestnicy IX Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Gospel nie będą występowali w Amfiteatrze Łąkowym, gdyż ten obiekt zostanie zdemontowany. Za kanałem stawami i kanałem, wybudowanymi w ubiegłym roku, stanie natomiast największa z możliwych do zamówienia w Polsce scena przenośna.

Amfiteatr Łąkowy, wybudowany w czynie społecznym przez parafian na czele z nieżyjącym już Zygmuntem Nowodworskim z Wierzbin, służący Ciemnogrodom i Gospelom przez 8 lat, zostanie zdemontowany.

Przyczyn jest kilka. Po pierwsze - scena, licząca około 40 metrów kwadratowych, już od kilku lat jest za mała dla wielkiej rzeszy artystów, których zjeżdża co roku na festiwal około 700 co roku (na same warsztaty około 600).

Po drugie - po wycięciu krzaków i budowie dwóch stawów oraz 930-metrowego kanału łączącego te stawy z jeziorem Kałębie stał się siermiężny Amfiteatr Łąkowy i zupełnie nie pasuje do otoczenia, a już zupełnie gdy na widowni - pochyłej łące siedzą tysiące widzów - podczas trzech dni festiwalu przewijało się ich w ostatnie lata około 30 tysięcy, a z roku na rok przyjeżdża coraz więcej.

Po trzecie - wymogi techniczne. Krytyczne uwagi zgłaszała na przykład telewizja. Kamery potrzebują odpowiedniego światła. W drewnianym, niskim Amfiteatrze Łąkowym źródła światła były zamocowane na wysokości 4 metrów i artyści występowali nieraz w 60-stopniowym sztucznym upale, choć na zewnątrz było stosunkowo chłodno. Stary amfiteatr z biegiem czasu, w miarę rozwoju imprezy, przestał spełniać też wymogi P-Poż i BHP.

Decyzja co do lokalizacji i budowy nowego miejsca pod nowy amfiteatr zapadła już w ubiegłym roku. Pisaliśmy, że stanie on - patrząc od strony łąki - widowni - po drugiej stronie kanału. I tak będzie już w tym roku. Na urządzenie tego miejsca zostały dwa miesiące. To krótki termin, zważywszy, że cały, około 3-hektarowy teren przy stawach i kanale, trzeba najpierw zmeliorować, gdyż ziemia leżąca przy kanale jest zbyt miękka.

Część gruntu, leżącego mniej więcej metr wyżej od lustra Kałębia, pochodzi z wykopów pod stawy i jeszcze się nie uleżała i chłonie wodę jak gąbka, przez co grunt jest jeszcze zbyt niestabilny, by stawiać na nim jakąś konstrukcję. Po położeniu drenów wokół całego kanału nadmiar wody zostanie do niego odprowadzony i ziemia się ustali.

Dopiero wtedy będzie można zbudować wielkiej żelbetową płytę pod amfiteatr i pod 300-metrową betonową drogę dojazdową, konieczną do dowiezienia sprzętu technicznego (oświetlenie, konstrukcja amfiteatru, nagłośnienie). W planie zagospodarowania całego terenu uwzględniony jest się również parking, ścieżki spacerowe, hotel z obszernym atrium, pole namiotowo-biwakowe, przystań kajakowa i liczne miejsca rekreacyjne.

Wszystko ma być tak zrobione, aby cały ten około 3-hektarowy teren nabrał charakteru wiejskiego parku. Ks. Zdzisław Ossowski - prezes stowarzyszenia Gospel mówi z przekonaniem, że drzewa i krzewy zostaną nasadzone jeszcze jesienią tego roku. Autorem projektu całości jest profesor Krystyna Pawłowska z Krakowa, której Osiek zawdzięcza piękne witraże w kościele p.w. św. Rocha.

Opracowaniem zieleni zajęła się Bogna Lipińsa z Gdańska. Po melioracji i budowie betonowej płyty na okres festiwalu stanie przenośna scena o wadze 40 ton i wymiarach 25 na 15 metrów (375 metrów kwadratowych), z rampami na światło. To największa scena możliwa do wypożyczenia w Polsce. Oczywiście zostanie sentyment za starym amfiteatrem i żal, że w Osieku nie będzie nowego - stałego, ale tak się dzisiaj robi - na wielkie imprezy scenę się sprowadza. Jest to - co ciekawsze - tańsze niż stacjonarny obiekt, jeżeli uwzględni się koszt samej budowy takiego amfiteatru i stały koszt jego utrzymania.

W tej dziedzinie scen - mówiono w sobotę na niedzielnym zebraniu zarządu stowarzyszenia Gospel - następują ciągłe zmiany. Na porządnych festiwalach nie stawia się już sprzętu nagłaśniającego na zasadzie pudło na pudle, nie buduje z tego piramid, urządzenia te są zawieszone na stalowych konstrukcjach. Starego amfiteatru - choć można mieć do niego sentyment - nie warto też żałować i z innego względu.

Niestety oprócz Gospelu, dorocznej uroczystości Bożego Ciała, imprezy z okazji 100-lecia Ochotniczej Straży Pożarnej w Osieku i od 3 lat organizowanych tu przez Caritas powiatowych Dni Dziecka nic się nie działo. A szkoda, bo miejsce było wymarzone do różnego rodzaju imprez z uporem organizowanych w dusznym latem Starogardzie.

Tak więc pracy przez te dwa miesiące jest mnóstwo, pieniędzy potrzebnych na drogę i melioracje - bez mała 300 tysięcy złotych. - Trzeba to zrobić przez te dwa miesiące - mówi z frasunkiem na twarzy ksiądz Zdzisław. Sporo już jednak zostało zrobione. Przede wszystkim plany melioracji i plan parku z amfiteatrem, co jest akurat najbardziej czasochłonne. A pieniądze? W dojściu do nich pomaga mi wielu ludzi - kończy ks. Zdzisław.
Tadeusz Majewski

Fot. Osiek - amfiteatr 1
Szczegółowy plan parku ze ścieżkami, określonymi gatunkami drzew i krzewów, z hotelem i miejscem pod amfiteatr. Repr. Tadeusz Majewski.

Osiek - amfiteatr 2
Stary, poczciwy Amfiteatr Łąkowy jest już za mały na wielką imprezę. Pozostanie jednak w pamięci miejscowości i na zdjęciach jako kolebka wielkich wydarzeń kulturalnych. Fot. Tadeusz Majewski.

W starej szkole...

We wsi stoją dwa budynki poszkolne. W tym po szkole polskiej są już prywatne mieszkania, ten po szkole niemieckiej, stojący przy drodze na Młynki, należy do gminy i mieszkają w nim trzy rodziny. Miejsce bardzo ciekawe - postawiony tu zapewne na początku XX wieku budynek szkolny oraz otaczający go starodrzew - czeka na swoje przysłowiowe 5 minut. O ile oczywiście te 5 minut już dawno nie minęły.


Nic nie ma o historii

Przestronne podwórko pomiędzy budynkiem poszkolnym a gospodarczym. Do tego gospodarczego przylepione resztki drewnianej, wielostanowiskowej, uczniowskiej niegdyś wygódki. Na podwórku kręci się jakiś starszy pan. Na temat daty powstania szkoły, jej historii czy czegokolwiek nic nie wie. Mieszka tu krótko i jest za młody na jakąś opowieść o dziejach. Rozmawiamy więc też krótko. Słowa zagłusza ujadanie pieska - sygnałówki, zaklinowanego pomiędzy swoją budą a olbrzymim pniem lipy. Obok lipy stoi wielki modrzew. W ogóle jest tu bardzo zielono i ładnie.


W domu jak na jarmarku

Wchodzimy po betonowych schodach od frontu. Krótki korytarz, po prawej duże drzwi. Po ich otwarciu zaskakujący widok. Wielkie i wysokie poklasowe pomieszczenie, poprzedzielane meblościankami. Te meblościanki wyznaczają granice pokoi. Kolorowo i ładnie. I ruch jak na jarmarku. Dzieciaki machają balonikami, jedna dziewczyna siedzi w fotelu, druga zawodowo "robi" jej włosy, trzecia się temu przygląda, czwarta - szczupła kobieta - chodzi między nimi wszystkimi.

Zostało tylko buty szyć w domu
Hanna Schelling, właśnie ta szczupła kobieta, mama większości z tych osób, ma 42 lata i bardzo pogodne usposobienie. Z wykształcenia krawcowa, nigdy w tym zawodzie nie pracowała. Zostawiła natomiast za sobą ileś tam lat życia w "Elektronie". Potem próbowała coś znaleźć, ale się nie dało.
- "Neptun", ten co teraz mieści się w Borzechowie, proponował pracę w domu, chałupniczą, ale trzeba było mieć swój transport - mówi. - To znaczy przywieźć sobie surowiec, uszyć, a potem do nich zawieźć. Proponowali 5 złotych za uszycie pary obuwia. Nie wzięłam, bo nie mam samochodu, a rowerem trudno by tak codziennie to wozić.

Z ciekawości - ile par butów by pani uszyła?
- Dziennie? Możne ze cztery, może pięć par, ale to już by było trudne. Czyli najwięcej mogłabym zarobić 25 złotych. Brutto.
Szybko sobie przeliczamy "brutto" na "netto", mnożymy razy ilość dni pracy w miesiącu i wychodzą mizerne pieniądze.

Żyć się da

A dzieci ile pani ma?
- Dziewięcioro. Trzy córki i reszta chłopcy. Najstarsza córka, Magdalena, jest fryzjerką. Teraz przebywa na urlopie (to ta co "robi" włosy). Najmłodszy, Szymon, ma rok i siedem miesięcy.
Jedynie on z tej dziatwy nie macha balonikiem.
Pani Hanna ma rodzinne i dodatek alimentacyjny. W sumie można wyżyć. Starsi synowie jako czeladnicy na praktyce zarobią po 100 złotych, ale bilet za przejazd do Starogardu kosztuje ponad 100 złotych.
Kobieta wywalczyła to miejsce na mieszkanie. Przez dziewięć lat stało puste. Na władze nic złego nie powie, pomogły. Metraż nie jest drogi w utrzymaniu. Do ogrzania trzeba 20 metrów sześciennych drewna (40 złotych za metr), węgla - 1,5 tony.

Chciałaby na własność

A nie chciałaby pani tego mieszkania na własność? Gmina zapewne byłaby tym zainteresowana. Nie musiałaby robić remontów.
- Remonty robimy we własnym zakresie... Czy bym wzięła? Oczywiście. Każdy chyba chce mieć coś własnego. Tylko żeby dali na jakieś korzystne, wieloletnie raty...

Korzystne, czyli jakie?
Pani Hania przez chwilę się zastanawia. Coś kalkuluje. Wychodzi jej 200 zł. Trochę więcej jak czynsz. Gdyby gmina na to poszła, miałaby 56 własnych metrów kwadratowych.
- O własne dba się inaczej niż o cudze czy dzierżawione. Na przykład ta wilgoć, którą czuć po kątach. Gdyby było własne, zrobilibyśmy odwilgocenie. A tak, kiedy się nie wie, jak długo będziemy tu mieszkać, nikt nic nie zrobi... Na zewnątrz też bym sobie ociepliła... I jakiś ogródek by się przydał.
Tak to padają życzenia, niekoniecznie pobożne.

No to robimy pomiary

Czy ma pani miarę?
Lekko zaskoczona kobieta przynosi dużą, chyba dwumetrową calówkę.
Nie, nie o to idzie.
Chwila konsternacji. Wyjaśniamy, w czym problem. Po chwili kilka głów ciężko pracuje na problemem.
- A może tak nitką? Potem zmierzymy jej długość.
Pani Hania przynosi grubą nitkę. Pomysł jest o.k. Wychodzimy na zewnątrz, idziemy przez podwórze. Z drogi wjeżdża na nie listonoszka. Krótki dialog.
- Nic dla mnie nie ma?
- Nie ma.
- To nikt mnie już nie kocha? - ależ ta kobieta ma humor!

Przy okazji, jak tak idziemy, pokazuje nam młode świerki, jakie posadziła pod ścianą byłej szkoły. Czyli jednak stara się o dzierżawione. Jak się silniej zakorzenią, odwodnią teren i może trochę osuszą ścianę.
Forsujemy furtkę. Tu okazuje się, że piesek nie należy do pani Hani i - jak to piesek - sygnałówka - będąc w stanie ciągłego napięcia emocjonalnego i ją może szarpnąć zębami. Ale czego się nie robi dla nauki. Zresztą i tu kobieta wpada na pomysł (ten z nitką to też jej), który pozwala uniknąć zagrożenia.

Daje nam koniec nici, rozwija kłębek, w dużej odległości obchodzi z tą nitką pień i rozszalałego pieska i już bezpieczna, bo stoi już po drugiej stronie pnia w stosunku do pieska, zaciąga nić tak, żeby zetknęły się dwa końce - ten jej i ten nasz.
Potem sprawa jest już prosta. Wracamy do domku, mierzymy długość nici calówką. Jedna długość, druga... W końcu wychodzi... 630 centymetrów! Czyli 6 metrów i 30 centymetrów! Taki mniej więcej jest obwód przypuszczalnie najgrubszej lipy w powiecie starogardzkim.

Fot. 1
Już po obejściu lipy ze sznurkiem. Pani Hania wygląda przy wielkim pniu bardzo niepozornie. Piesek ciągle nie może się pogodzić z naszą obecnością. Fot. Tadeusz Majewski.
Fot. 2
W mieszkaniu kolorowo i wesoło jak na jarmarku. Fot. Tadeusz Majewski.
Fot. 3
Były przyszkolny budynek gospodarczy z resztkami wielostanowiskowej, drewnianej wygódki. Fot. Dorota Skolimowska.

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Konkurs na Kierownika Ośodka Zdrowia

Wójt Gminy Kaliska ogłasza konkurs na stanowisko Menadżera Zdrowia - Kierownika Ośrodka Zdrowia w Kaliskach.

Wójt Gminy Kaliska ogłasza konkurs na stanowisko Menadżera Zdrowia - Kierownika Ośrodka Zdrowia w Kaliskach.

Szczegółowa specyfikacja konkursu, określająca wymagane kwalifikacje i oczekiwania od kandydata, oraz dodatkowe informacje związane z konkursem dostępne są w sekretariacie UG Kaliska , ul. Nowowiejska 2, w godzinach pracy Urzędu.

Dodatkowych informacji udziela Sekretarz Gminy Kaliska - Grażyna Żytkowiak, tel. 58-89-201 wew. 22 .

Pisemne zgłoszenia należy przesłać na adres Urzędu Gminy Kaliska - ul. Nowowiejska 2, 83-260 Kaliska w oddzielnej zamkniętej kopercie z adnotacją " Konkurs na stanowisko Menadżera Zdrowia - Kierownika Ośrodka Zdrowia w Kaliskach" w terminie do dnia 30.06.2005 r. do godz. 15:00 bądź złożyć je osobiście w zamkniętej kopercie z powyższą adnotacją w Sekretariacie UG w terminie jw.

Konkurs przeprowadzi Komisja powołana przez Wójta Gminy wyłaniająca kandydata. Kandydaci zostaną powiadomieni o terminie rozmowy na 5 dni przed planowaną rozmową. Zatrudnienia kandydata dokona Wójt Gminy , względnie powtórzy procedurę konkursową.

wtorek, 21 czerwca 2005

Ocypel, Trzechowo - sprzedam!

Dwie bardzo atrakcyjne oferty!

Pancerny muzykant

Popołudniowe słońce praży ziemię. Wędrujemy przez buchające kwiatami łąki w okolicach Kolincza. W pewnym momencie z dala daje się słyszeć znajomy głos. To świerszcze rozpoczęły swój koncert. Zawsze intrygowały mnie spotkania z tymi owadami - postanawiamy sfotografować jednego z muzykantów. Ostrożnie posuwamy się w kierunku, z którego dochodzi dźwięk. Niestety na nic zdają się najcichsze nawet podchody. Grajek najwidoczniej wyczuwa drganie ziemi pod naszymi butami i nagle przerywa koncert, gdy jesteśmy zaledwie około dwa metry od niego.

poniedziałek, 20 czerwca 2005

UM Starogard - informacje 20.06

W dniu 9 czerwca odbyło się posiedzenie Komisji Sportu Rekreacji i Turystyki, na którym spotkała się z zarządem SKS w celu omówienia bieżącej działalności merytorycznej klubów. Dokonano oceny wizytacji obiektów sportowych szkół gimnazjalnych nr 1, 2, 3 w obecności zaproszonych dyrektorów tych placówek. Komisja oceniła również wizytacje treningowe w klubach sportowych.

PUP Starogard - oferty pracy -20.06.2005

Powiatowy Urząd Pracy w Starogardzie Gdańskim dysponuje ofertami pracy w następujących zawodach:

Gratulacje dla władz... (list)

Gratulacje dla władz samorządowych Zblewa, dyrekcji Publicznej Szkoły
Podstawowej i Publicznego Gimnazjum, młodzieży, władzom kościelnym parafii
Zblewo i mieszkańcom za zorganizowanie uroczystości nadania szkołom imienia
Wincentego Kwaśniewskiego oraz uroczystości 700-lecia istnienia Zblewa.
Cieszę się, że urodzony i mieszkający przez 24 lata (1940-1964) w Zblewie
mogłem wziąć udział w części tych uroczystości (inne obowiązki nie
pozwoliły na udział w całości).

Nadanie szkołom imienia Wincentego Kwaśniewskiego, który przez całe życie
swoją postawą patrioty, nauczyciela, a przede wszystkim prawego człowieka i
mieszkańca Zblewa zasłużył na takie wyróżnienie.

Dla mnie jest to dodatkowe wyróżnienie, ponieważ żona pana W. Kwaśniewskiego
W. Łącka była kuzynką mojego ojca Mariana Łąckiego.

Ojciec mój przeżył w Zblewie około 65 lat, będąc w tym czasie czynnym
członkiem chóru Lutnia, potem Cecylia oraz Ochotniczej Straży Pożarnej.

Cieszę się również z wyróżnienia. jakie otrzymał mój równieśnik Edmund
Zieliński oraz pochodzący z terenu gminy (o czym nie wiedziałem) ksiądz
biskup Berrnard Szlaga.

Obu Panom składam gratulacje.

Pomimo upływu 40 lat, jak nie mieszkam w Zblewie w jakiś sposób związany
jestem
z tą miejscowością i kilka razy w roku wstępuje do Zblewa tylko coraz mniej
znajomych spotykam.
Jeszcze raz gratuluje pomysłu, życzę następnych pomysłów i sukcesów wszyskim
mieszkańcom Zblewa.

Z poważaniem
Edmund Łącki
Gdynia

Klaniny. Świat przyrody - mordercza mama

Gorące letnie popołudnie. Wraz z moją dziewczyną - Anią wolno przemierzamy jedną z piaszczystych, leśnych ścieżek w pobliżu miejscowości Klaniny. W pewnym momencie naszą uwagę zwraca niewielka szara bryłka żwawo poruszającą się po powierzchni dróżki. Nachylam się, aby przyjrzeć się bliżej tej dziwnej osobliwości. Teraz widać wyraźnie, że szara bryłka to spory pająk. Jednak pająk nie porusza się sam! Wydaje się być martwy. Wokół jego nieruchomego ciała uwija się mniejszy owad.

piątek, 17 czerwca 2005

Kasta odbiera radość życia

Smolniki, podobnie jak Mermet i Długie, leżące w Borach Tucholskich, nie mają asfaltowego dojazdu. Może to i dobrze, bo gdyby tu sięgał, to tę przeuroczą wieś by zatrampano. Już i tak są problemy z dojściem do wody.

Problem widzisz przez lornetę

Kiedy dojeżdża się do Smolników od strony Wdy, osobom wrażliwym na piękno pejzażu zapiera dech. Jedziesz drogą, mijasz stare, ładnie utrzymane domy i z daleka widzisz przy załamaniu drogi znak ostrzegawczy - musisz zwolnić, uważaj, bo jak nie, to zlecisz z wysokiego brzegu do jeziorka. Z tego brzegu, z górnych Smolników, widać jak na dłoni drugą stronę wsi - w dole woda, po lewej wielki las, za wodą i po prawej domostwa. Widać też, już przez lornetę (po prawdzie to przez 8xZOOM), problem - ludzie tak sobie szatkują tu ziemię, że niedługo ci z górnych działek nie będą mieli dojścia do jeziorka, bo ci bliżej wody postawili mnóstwo ogrodzeń z napisem TEREN PRYWATNY.



Drogi - pułapki

Zjeżdżamy do dolnych Smolników. Wdajemy się w jedną z licznych piaszczystych uliczek (uliczki tu mają nazwy), zjeżdżamy niżej, blisko już jeziora i nagle szlaban. Brama. Obok druga, a za nim obejście z bardzo starymi zabudowaniami. Jesteśmy w pułapce. Ślepa uliczka. Nie można zakręcić, tak wąsko, a cofać taki kawał się nie chce. Na szczęście gospodarz Stanisław Klin otwiera nam bramę i pozwala zawrócić na podwórzu. Przy okazji rozmawiamy z nim o tym starym domu i oczywiście o życiu.

Każdy ma swoją opowieść

Ładnie pan mieszka - zagajamy.
- Wszędzie się ładnie mieszka, gdzie nas nie ma - odpowiada pan Stanisław.
Siadamy w pokoju. Ze ścian nieruchomo patrzą na nas święci ze starych oleodruków.
Stanisław Klin 25 pracował w Lasach Państwowych. Obecnie jest na rencie.

Był pan drwalem. Drwal to romantyczny zawód. Przynajmniej na filmach o drwalach.
- Robiłem wszystko, co trzeba było w lesie robić. Ścinałem drzewa, zwoziłem. Nikomu takiego zawodu nie życzę. Nie ma w tym nic romantycznego. Może reumatyczne to jest. Wolne tylko miałem niedziele. Pracowałem do 1995 roku.
Pan Stanisław zachorował na reumatyzm. Ma 53 lata. Przyznali mu rentę okresową w wysokości 670 złotych.
Każdy ma swoją opowieść. Pan Stanisław między innymi o reumatyzmie.

Dom spokojnie 150-letni

Z posesji Klina jest dojście do jeziorka. Dzierżawi je (bo to akwenik przepływowy i nie można go na szczęście kupić) ktoś z Pruszcza. Ma podobno sądownie zapisane na 10 lat. Do wody od pana Stanisława przechodzi się po przystrzyżonej na krótkiego jeża trawce, obok starożytnych i malowniczych zabudowań gospodarczych z drewna. Stąd też widać, że Smolniki to jedno wielkie daczowisko. Dom Klina, wielopokoleniowy, spokojnie ma 150 lat.

- Mieszkała tu moja prababka Zaręba i babka Chyła - opowiada gospodarz. - Pradziadek stąd nie pochodził. Wżenił się. Natomiast dziadek żonę sobie przywiózł - rodowitą Niemkę, innej wiary, ewangelickiej. Potem ona przeszła na wiarę katolicką.

Ziemi niewiele

Ziemia w Smolnikach jest zapewne wiele warta. Może nawet i 25 - 30 złotych za metr kwadratowy. To pan jest bogaty, bo ma pan ziemię przy jeziorze.
- Mam tylko 0,29 hektara. Kiedyś było tu coś hodowane, ale już od dawna nie, bo co to za ziemia.
Stanisław Klin oprowadza nas po pokojach, pokazuje też platę podłączoną do komina. Rzadki to dzisiaj widok. Poruszamy się po pokojach ostrożnie ze względu na niski poziom dźwigających sufity belek. Wszędzie aż zaskakujący porządek. Wygląda na to, że Stanisław Klin jest kawalerem, bo kawalerowie tak mają. Strzał, okazuje się, w dziesiątkę.

A kobiety pan nie chce?
- Człowiek jest w podeszłym wieku, a takich wolnych kobiet już tu nie ma. Poza tym trzeba jeszcze dopasować charakter. Jak się dopasują, to wtedy wszystko gra, a jak nie? Porządek mam, bo lubię porobić w domu. A jeżeli trzeba komuś pomóc, to też.

Nie ma tutaj wolnych kobiet?
- Nie ma. W ogóle stałych mieszkańców jest w Smolnikach niewielu.
No tak. Z tego co wiemy, najmłodsze dziecko urodziło się tu 7 czy 8 lat temu.

Kasta zabija radość

Mieszka pan w przeuroczej miejscowości, a jakoś tak mówi pan z pesymizmem... A 53 lata to nie jest jakiś podeszły wiek.
- Bo burżuje Polskę przepili. A jak przeciętny śmiertelnik zrobi małe przestępstwo, to robią z tego cuda. Im wszystko wolno.

Mieszka pan w Smolnikach, w wiosce, do której nie ciągnie nawet asfalt, to po co tu polityka? Po co pan ogląda ta kasta (pudło, telewizor - kociewskie - przyp. red.) i się denerwuje?
- Telewizja musi być. I człowiek musi interesować się polityką. Tak to byłby całkiem odcięty od świata i zabity dechami, jak to się mówi.

Poczucie krzywdy

- Jakie jest dzisiaj porównanie między biednym a bogatym? - ciągnie dalej Klin. -
Biednemu wiatr zawsze w oczy wieje. Mam poczucie krzywdy. Te z rządu wszystko mają rozkradzione. Myślałem, że po ciężkiej pracy będę miał przynajmniej 1000 złotych renty, a mam 570. Albo te renty... Dawali i za łapówkę. A temu, co się należała, nie dawali. Ten to chociażby głowę pod pachą przyniósł, to i tak nie dostał.

Na wycieczki pan gdzieś jeździł?
- Kiedy pracowałem, jeździłem. Po Polsce - Poznań, Warszawa, Kraków, Częstochowa.

A na jakąś wycieczkę chciałby pan pojechać?
- Jak bym miał pieniądze, to tak. Ale w swoim kraju, bo go jeszcze nie znam.
Chciałby pan 1000 złotych renty. To dość skromne życzenia. Za takie pieniądze też by pan daleko nie pojechał. Za 1500 - 2000 może tak.

Pozamykane stecki

Zawracamy na podwórcu pana Stanisława. Wyjeżdżamy z drogowej matni z Ziemianka (ta część Smolników to Ziemianek, a tu u góry to właściwe Smolniki). Uliczki są ładne, ciasne, ściśle ograniczone płotami. Nazwy - jak rzekł przed chwilą Stanisław Klin - "mają według pucu". Za jednym z płotów bawi się dziecko. We wsi, gdzie od kilku ładnych lat nie rodzą się dzieci, o tej porze (jeszcze nie ma wakacji) wygląda zjawiskowo. Przystajemy i pytamy panią, która siedzi w ganku, czy to ten najmłodszy w Smolnikach. Pani się śmieje. Nie, ono jest z miasta. Ona też, chociaż pochodzi stąd. I pamięta, jak kiedyś, w czasach jej młodości, którędykolwiek schodziła do jeziorka, jakąkolwiek steckę wybrała, to zawsze do wody doszła. A teraz? Wszystko pozagradzane.

I tak to się, za przeproszeniem, szatkujemy, głąby. Ładnie, po polsku. Aby sobie dobrze, a innemu nic.

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Kociewie - jak w Afryce

W sobotę (12.06) w Misyjnym Centrum Rekolekcyjno-Wypoczynkowym Księży Werbistów odbyła się konferencja naukowa "Afryka wobec globalizacji", zorganizowana m.in. przez Misyjne Seminarium Duchowne ks. Werbistów w Pieniężnie.




Do Ocypla zjechało ponad pięćdziesięciu naukowców afrykanistów. Tematy, jakie omawiano podczas dwudniowej konferencji, były bardzo różnorodne.

- Mówiliśmy o polityce, o gospodarce, o pieniądzu, ekonomii, ochronie środowiska - opowiadał nam ks. dr Eugeniusz Śliwka z Seminarium w Pieniężnie, organizator sesji. - Także o prawach człowieka, o głodzie, o kulturze, o religiach i wierzeniach, o Kościele, chrześcijaństwie, o misjach i oczywiście o historii Afryki. Jeden z tematów - o rozwoju lotnictwa w Afryce - referował człowiek, który nie tylko skończył Wyższą Szkołę Lotniczą w Dęblinie i jest specjalistą w lataniu na samolotach wojskowych, ale ma także licencję na prowadzenie samolotów pasażerskich i latał polskimi Boeingami na różne kontynenty. Na sesji byli również misjonarze z krajów afrykańskich, a także Afrykańczycy, bo trudno byłoby mówić o Afryce bez nich. Mieliśmy przedstawicieli z trzech krajów, Etiopii, Republiki Mali i Senegalu (naukowcy na polskich uczelniach).
Jakiem celom służą takie konferencje?



- My, jako misjonarze, jesteśmy współorganizatorami tego typu konferencji dlatego, że spotkając się na co dzień z realiami tam panującymi, nie możemy o nich milczeć. Dbając o stronę duchową człowieka i jego zbawienie, nie możemy przechodzić obojętnie wobec podstawowych potrzeb naturalnych człowieka. Musimy znaleźć sprzymierzeńców dla naszych szeroko pojętej pracy misjonarskiej.
Afryka, kontynent wielkich potrzeb i wielkich szans, jest ciągle rozgrabiana przez bogate państwa Północy - stwierdza ks. E. Śliwka. - Nie można jej zostawić samej sobie. To byłaby wielka niesprawiedliwość, bo myśmy - bogate państwa - przez kolonializm doprowadzili tam do totalnego zniszczenia struktur społecznych. Każde państwo w UE musi mieć w budżecie możliwość zrekompensowania tej biedy.
Gościom bardzo Ocypel i w ogóle nasze tereny bardzo się podobały. Również Afrykańczykom.


- Kiedy odwoziłem na dworzec do Starogardu uczestnika sympozjum, pana z Mali - mówił nam gospodarz spotkania - powiedział, jak bardzo się cieszył, że wreszcie mógł się ruszyć z Warszawy. A jeszcze bardziej się cieszył, że tutaj czuł się jak u siebie, bo nasz piasek, ścieżki, tutejszy pejzaż, nawet nasze powietrze - to wszystko jest bardzo podobne do tego, co jest w jego ojczyźnie.

Księdzu J. Śliwce Ocypel i Kociewie też się bardzo podobają. I muszą, bo - jak się okazało - jego matka, z domu Brzezińska, jest rodem z Krampki, a on jako dziecko przyjeżdżał tu do dziadków.
Tadeusz Majewski
Sobota. Krótka przerwa w obradach. Naukowcy wyszli na chwilę na słońce.

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Polharma - O.W. - o 200 zł taniej!

Jubileusz 50-lecia PP. Kwaśniewskich

19 maja 2005 r. Złoty Jubileusz pożycia małżeńskiego obchodzili Państwo Helena i Jan Kwaśniewscy z Ocypla

Pan Jan pracował w Zakładzie Produkcyjnym "Las" w Skórczu, natomiast pani Helena zajmowała się wychowaniem dzieci i prowadzeniem gospodarstwa domowego. Jubilacie wychowali 5 dzieci i doczekali się 11 wnuków i 3 prawnuków.


Z tej okazji Jubilatów odwiedzili: Sławomir Bieliński - sekretarz gminy oraz Wiesława Kazubowska zastępca kierownika USC. W imieniu Prezydenta RP Jubilaci zostali udekorowani Medalami "Za długoletnie Pożycie Małżeńskie" oraz wręczono im list okolicznościowy i upominek od Gminy Lubichowo.

Polpharma O.W. - 200 zł taniej!

Polpharma - O.W. - o 200 zł taniej! "Polpharma" - Ośrodek Wypoczynkowy. Okazja!!
Turnus taniej o 200 złotych taniej

Turnus na 50 osób od 7 do 15 lat od dnia 27 czerwca do 10 lipca
po atrakcyjnie niskich cenach - 600 złotych od osoby. (tj. 13 dni).

Polpharma - O.W. - o 200 zł taniej! "Polpharma" - Ośrodek Wypoczynkowy. Okazja!!
Turnus taniej o 200 złotych taniej

Turnus na 50 osób od 7 do 15 lat od dnia 27 czerwca do 10 lipca
po atrakcyjnie niskich cenach - 600 złotych od osoby. (tj. 13 dni).

Dojazd w własnym zakresie lub - na życzenie - zorganizowany przez Ośrodek.
Zakwaterowanie: O.W. "POLPHARMA" nad Jeziorem Borzechowskim Wielkim. Murowane domki - 2 pokoje 2-osobowe, sanitariaty, obiekt na dyskoteki, telewizja, stołówka, dwa place zabaw, stół do ping -ponga, boiska do siatkówki i koszykówki i tenisa, miejsce na ognisko, świetlica z TV, bilard, gdy zręcznościowe, sprzęt wodny, rowery, kajaki, łodzie wiosłowe i żaglowe, kąpielisko strzeżone z dwoma zjeżdżalniami.

Wyżywienie: 3 posiłki dziennie plus podwieczorek (od obiadu pierwszego dnia do śniadania ostatniego dnia).

Borzechowo miejscowość na Kociewiu, ok. 80 km od Gdańska i ok. 18 km od Starogardu, posiadająca korzystny dla samopoczucia klimat. Mnogość jezior w oprawie bogatej w roślinność stwarzają wspaniałe warunki do wypoczynku.

KONTAKT: tel. (058) 301-13-29, 305-68-14 (15); fax: 301-17-44.

czwartek, 16 czerwca 2005

Dlaczego nie króliki?

Lubią, kiedy do nich podchodzę, coś tam powiem. Wyraźnie pragną mojego towarzystwa.

Przypadkowe odkrycie
Zachodzimy za budynek gospodarczy, a tam pełno szałerków. Jedni trzymają w nich kury, inni hodują świnkę, a nieco dalej 35 klatek. W tych klatkach przeurocze, białe, puszyste, podobne do angory króliki. Szukamy właściciela. Podchodzi do nas mężczyzna, który jest współwłaścicielem tego dorodnego przychówku - Andrzej Manuszewski (l. 53). - To są króliki jednej rasy, belgijskie. Syn Grzegorz (l. 23) chciał króliki. Pojechał aż do Nicponi i je kupił. Ale on pracuje, nie ma czasu na króliki, a ja jestem na emeryturze, tej pomostowej, to się nimi zajmuję. Przyzwyczaiłem się do nich, one także.

Polubiły mnie
Jak oglądaliśmy króliki, było ich 60. Piszemy było, bo kilka samic miało wydać lada dzień potomstwo. Właściciele zaczynali od 5 samic i jednego samca, tej 60-tki doczekali się po półtora roku. Aby je utrzymać, potrzeba 100 kilogramów paszy na miesiąc. Przestraszyliśmy się tej setki, myśleliśmy, że za tym idą spore pieniądze, ale pan Andrzej nas uspokoił. Kilogram paszy, która zawiera wszelkie elementy potrzebne do prawidłowego rozwoju królika, kosztuje 1 złoty. Poza paszą króliki otrzymują tylko wodę. - One mnie polubiły. Jak tylko podchodzę do klatek, to już stoją przy drzwiczkach. Wyraźnie pragną mojego towarzystwa. Niekoniecznie muszę iść z karmą. Lubią, kiedy do nich podchodzę, coś tam powiem.
Na każdej klatce umieszczona jest tabliczka, na której widnieje data pokrycia i wykocenia. Kiedy tak obchodzimy klatki, widać już w niektórych w samym rogu gromadki puchu, pośród którego ruszają się maleństwa. - Nie chcę tak dotykać małych, przewracać ich, pokazywać, bo mogłaby samica porzucić maleństwa. U nas to się jeszcze nie zdarzyło, ale u znajomych tak - mówi z niepokojem pan Andrzej

Troskliwe macierzyństwo
Pan Andrzej posiada sporo wiedzy o królikach. Opowiada nam, że każda samica rodzi po 6, 7 małych. Z małymi nie ma żadnego kłopotu. Samica sama narwie puchu, zrobi gniazdo i troskliwie pilnuje potomstwa. W tej hodowli jeszcze nie zdarzyło się, żeby któraś matka uszkodziła maleństwo. Obecnie jeszcze 10 samic czeka na wykot, a zatem stan króliczy zwiększy się o kolejne 70, stąd pan Andrzej jest zmuszony dorobić klatki. - Kilka już stoi, ale potrzeba 9. Te małe jak podrosną, muszą gdzieś mieszkać i to osobno.
W oddzielnej klatce spogląda na nas wyniośle dwuletni samiec. Śmiejemy się z gospodarzem, że wśród takiej ilości króliczych dam on nie czuje się jak królik, ale jak król.
Kiedy tak przyciskamy właściciela, przyznaje, że owe króliki hoduje się także dla mięsa. Taki królik dochodzi do 4 kilogramów.
- O, to wystarczy na kilka obiadów - prowokujemy.
- U nas nie, zaledwie na jeden. Nasza rodzina jest mięsożerna. Mięso jest bardzo smaczne, podobne do zająca. Lubimy je.
Teresa Wódkowska

Foto:
1. Andrzej Manuszewski z jednym ze swoich pupili. Fot. Teresa Wódkowska

Jak zatrzymać przejezdnych i młodych?

Andrzej Gawlik w latach 1972 - 78 był naczelnikiem Skórcza. Ogólnie - stwierdza - jakość życia w Skórczu jest gorsza niż kiedyś.


Ludzie są zdecydowanie biedniejsi z uwagi na bezrobocie. Negatywnie odbija się na Skórczu likwidacja PGR-ów, którymi miasteczko było otoczone. Jakkolwiek pan Andrzej lubi spacerować po Skórczu, nic ciekawego, pomijając kościół, nie mógłby komuś pokazać. Fontanna jest tragiczna. Ptak większy od chłopca! Każdy w Skórczu wie, że opowiada legendę o miasteczku, ale obcemu nic nie mówi. Pan Andrzej poleca obejrzeć rynek w Tczewie, jak tam ładnie zrobiono. Atrakcją Skórcza było 11



studni samowylewnych (artezyjskich). Niewiele z tego zostało. Kościół i jego otoczenie wraz z plebanią są odnawiane przez księdza konkretnie i fachowo - wszystko z gustem i z dobrego materiał, na przykład schody z kostki granitowej, kute ogrodzenia. Skórcz to dziwna miejscowość. Tylko się przez nią przejeżdża. Nie ma jak kogoś zatrzymać. W przeciwieństwie do Osieka, gdzie w każdą niedzielę stoją odpustowe stragany i gdzie jedzie się wypoczywać. W gastronomii - to trzeba przyznać - ludzie dzielnie walczą (Restauracja "Pod Wieżą", dwa bary), ale żaden duży lokal się nie utrzyma z 3 tysięcy mieszkańców, wliczając w to maluchów i starców. "Pizza na telefon" padła, kawiarenka padła. Handel... Kiedy Gawlik zakładał tu pierwszy sklep ogólnospożywczy, to było ich sześć, dzisiaj są 24. Jechał np. w 1982 r. do Tucholi i przywoził 150 kg sera twardego (a przywoziły jeszcze GS-y), teraz przywozi 6 kg. Fakt, że wtedy był tylko ser i kiełbasa i długo, długi nic. Więc - "może pan spokojnie napisać, że żaden z tych sklepów nie ma szans rozwoju i wszyscy się trzymają jednakowych cen". A sprzedają się podstawowe rzeczy: mleko, chleb, masło. Ludzie są biedni, kupują na bieżąco. Nie ma towarów luksusowych. Garnituru w miasteczku nie kupi, dobrych perfum też nie. Na większe zakupy się wyjeżdża. Ludzie robią wspólne wyjazdy, żeby było taniej. Co do usług. Bankomat jest, dwa solaria, pełno fryzjerek. Nie może się utrzymać naprawa AGD. W Skórczu mało się też dzieje. W Zblewie niby tak się nienawidzą, a pełno imprez. W grodzie szpaka na spotkania emerytów przychodzi z piętnastu, imprez artystycznych jest za mało, a jak są, to występują nieznane zespoły. Inna sprawa, że takie imprezy "pioruńsko trudno się organizuje". Ogólnie nie ma gdzie chodzić. Podobnie dookoła Skórcza. Też cisza. Ocypel, Osiek, Głuche - najbliżej Skórcza - wszystko wykupione i pozagradzane. Bory Tucholskie? "Wydawałoby się, że żyjemy koło Borów Tucholskich, a tu największe zagrożenie rakiem". A. Gawlik uznaje za wielki błąd podział jednego organizmu na gminę Skórcz i miasto Skórcz. Przez to miasto, które pełniło rolę centrum dla wiosek i gdzie rynki odbywały się już o 4 rano, sporo straciło. A gmina się rozwija - "wójt Erwin Makiła po skończeniu kanalizacji niedługo nie będzie miał co robić". Nikt nie ma też pomysłu, żeby zatrzymać ludzi młodych. Córka skończyła studia i po co ma wracać? Andrzej Gawlik daje Skórczowi 3,3 punkty.
Uwagi ciekawe, ale odrzucamy tę ocenę jako zbyt skrajną. Inne wypowiedzi w sobotę.
Tadeusz Majewski

Foto.
Mieszkańcy Skórcza w dniu "otwarcia" fontanny. Od początku budziła kontrowersje - dla jednych, jak dla A. Gawlika - "tragiczna, dla drugich bardzo interesująca.

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Jak się nam mieszka

Skórcz - kolejna stolica gminy, gdzie badamy, jak się żyje mieszkańcom (punktują sami mieszkańcy). Przypomnijmy dotychczasową punktację: CZARNA WODA - 8, ZBLEWO - 5,66, SMĘTOWO GRANICZNE - 4, OSIECZNA - 5. Dzisiaj miasteczko ocenia radny Adam Gawrzyał.



Kręcimy się po ryneczku. Przy ławkach stoją dwaj rowerzyści ze Starogardu. Po drugiej stronie fontanny siedzi jakaś młoda para. Bliżej kościoła, wśród kwiatów, których w Skórczu jest mnóstwo, odpoczywa starszy pan, a przy nim bawi się piesek. Sielanka. Od drzwi domu stojącego przy solarium dobiega głos. Mężczyzna w średnim wieku domaga się, byśmy zrobili zdjęcie rozwalającego się budynku, z reklamą z czasów PRL-u, który wyraźnie szpeci to ładne miejsce. Po chwili jesteśmy w mieszkaniu radnego... i wyjaśniamy, o co nam chodzi (z reguły na początku wszyscy chcą mówić o polityce, krytykować władze).

Co tutaj, proszę pana, jest atrakcją?
- Na pewno fontanna. To główna atrakcja. Robią sobie przy niej zdjęcia nawet zagraniczni. Raz była wycieczka niemiecka, też robili zdjęcia. Wyraźnie byli zainteresowani rzeźbami. Może ta fontanna powinna być jeszcze wypłytkowana, z opisem, co przedstawia... Skórczowi należy się za nią punkt. Za ryneczek też. Tylko ten jeden pękający budynek szpeci to miejsce. Powinno się zrobić z nim porządek... I powinien zostać zalany lub przełożony bruk - tutaj, na Placu Wolności, i przy ulicy Kościelnej. Jest bardzo nierówny.

Lepiej go przełożyć. Dzisiaj taki bruk staje się dumą miasteczek jako coś zabytkowego. Nieraz zrywają asfalt, żeby odsłonić bruk... Więc ogólnie za rynek i fontannę przyznajemy punkty. Ale czy to jest rynek? Bo jak się idzie przez Skórcz, napotyka się trzy miejsca, które mogłyby pretendować do roli rynku. Przy cukierni Włodarczyka, gdzie w soboty są targi, potem tak zwany świński rynek, no i to miejsce...
- Tutaj jest rynek. Kiedyś tu był rynek wiejski, o tym wszyscy chyba wiedzą. Świński rynek był niżej, naprzeciw domu kultury.

Czy w Skórczu jest gdzie pospacerować i czy sobie pan spaceruje?
- Można, po całym mieście. Ja chodzę czasami aż pod Iglotex. Okolice Skórcza też są ładne. Jak ktoś chce się przejść, to wszędzie znajdzie jakieś ładne ścieżki. Ostatnio w różnych miejscach miasta postawiono jedenaście ławek. Śmietniki zostały zasłonięte estetycznymi parawanami z drewna. Była to propozycja radnych i miasta. Miasteczko jest malowniczo położone, w samym dole, nad rzeczką Szorycą. Powinno wyglądać jak z obrazka, ale ludzie nie mają pieniędzy na remont elewacji. Niektóre prywatne tereny przy Szorycy są zagospodarowane. Ludzie mają tam stawy i tereny rekreacyjne. Żeby powstała ścieżka wzdłuż rzeczki, trzeba mnóstwo pieniędzy, najpierw na wykupienie gruntu, a potem na działania. Dlaczego to nie mają być pieniądze z Unii? Z naszego skromnego budżetu tego się nie da zrobić.

Czyli za te spacerowe pasaże punkt. A tereny sportowo-rekreacyjne?
- Nie można narzekać. Są boiska, również do piłki plażowej, korty. Brakuje nam krytego basenu.

A na zakupy gdzie pan chodzi?
- W Skórczu można kupić tylko rzeczy spożywcze. Po przemysłowe trzeba jechać do Starogardu.

A co by pan pokazał jakiemuś gościowi oprócz fontanny i ładnie odnowionego kościoła? Niektórzy mówią, że przez Skórcz tylko się przejeżdża, bo nikt nie ma pomysłu na to, by tych przejezdnych czymś zatrzymać. Macie tu stare młyny, studnie artezyjskie - płynie z fontanny... To mogłyby być atrakcje.
- Młyny są prywatne i zdewastowane. Faktycznie za moich czasów (radny ma 55 lat) było od groma grzybiarzy z Elbląga. Zatrzymywali się w miejscu "Artezyjskiej", gdzie była restauracja, i pili naszą wodę ze studni artezyjskich. Teraz nie ma w jaki sposób zatrzymać. Noclegów też nie ma. Gastronomia? Hm... Jedna restauracja - ale tylko na zamówienia, dwa bary... Brakuje kawiarenki, gdzie ludzie mogliby się spotkać i podyskutować.

Więc z gastronomią nie jest najlepiej, chociaż to przecież zależy od liczby potencjalnych klientów, a nie do tego, że byśmy chcieli.
A kultura?
- Uważam, że robi się sporo. Ostatnio w Miejskim Domu Kultury była wzruszająca impreza poświęcona papieżowi Janowi Pawłowi II. Zgromadziła mnóstwo ludzi, również i tych starszych.

Co jeszcze?
- Ludzie są uprzejmi... Czego mi brakuje - orkiestry. Chcę doprowadzić do tego, żeby z orkiestry OSP i grupy chętnej młodzieży powstała jedna, duża.

Więc ile punktów w skali od zera do dziesięciu daje pan Skórczowi?
- Siedem.
Not. Marek Grania

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Na skórzeckim targu

W każdą sobotę w Skórczu odbywa się targ. Przyjeżdżają ludzie z otaczających miasteczko gmin: gminy Skórcz, Osiek, Smętowo, Bobowo, Lubichowo. Oczywiście przychodzą też miejscowi.

Gdyby tag organizowano w jakiejś oryginalnej scenerii, z cyklicznymi imprezami kulturalnymi i rekreacyjnymi, to kto wie, czy nie byłby turystyczną atrakcją miasteczka. Tym bardziej, że takich typowych targów wielu miastach i miasteczkach w Polsce już nie ma. Ludzi kręci się po tym targu mnóstwo. Wśród nich Sabina Dahm, która przyjechała z Wolentala z z dziećmi - Edytką i Marcelem. Pani Sabina kupiła kwiaty po 2 zł (w sklepie 2,10), jabłka po 5,50 (w sklepie - 5,90). Inne zakupy zrobiła w sklepikach, gdzie towar jest świeży. Nie chciałby mieć w Skórczu jakiegoś dużego marketu, bo przez to wielu ludzi straciłoby pracę. Do supermarketu w Starogardzie wyjeżdża rzadko, a jak wyjeżdża, to zespołowo - panie umawiają się i jadą razem. Taniej i przyjemniej.

Pani Sabina z Edytką i Marcelem na skórzeckim targu. Fot. A. Zieliński

Wieś ma kapliczkę

Kapliczka została poświęcona 2.05 przez proboszcza parafii Zblewo ks. Góreckiego.

Główny budowniczy kapliczki Edward Wrzałka napracował się przy budowie, a zwłaszcza przy różnego rodzaju zdobieniach. Do części z nich wykorzystał fragmenty

kasetonów, a kwiatki odlał w formach z podstaw... plastikowych butelek. W kapliczkę, która jest pusta w środku, wkomponowane są obrazki: Serce Jezusa i Matka Boska Niepokalana. Niektóre obrazki pan Edward kupił - jeden, stary, zdjął ze ściany swojego mieszkania. Figurkę Matki Boskiej dał Jan Wrzałka. Przy budowie panu Edwardowi pomagają Stanisław Osowski, Jan Jankowski i Józef Pawelec. Obecnie dookoła kapliczki powstaje ogrodzenie. Panowie są dumni ze swego dzieła. Zdjęcie kapliczki ukazało się już w "Pielgrzymie".

Foto1
Krótka przerwa w pracy. Edward Wrzałka (od lewej), Jan Jankowski i Stanisław Osowski mówią, że najtrudniejsze zadanie to dobranie odpowiednich kolorów.

Foto 2
Kapliczka w Miradowie.

Jubileusz ks. Osińskiego

Ksiądz Radca Zdzisław Osiński, od 15 lat proboszcz parafii p.w. Ciała i Krwi Pańskiej w Smętowie, 25.05 obchodził wspaniały jubileusz - 25-lecie kapłaństwa. 25 lat trudnej służby Bogu to okazja do świętowania, składania życzeń i gratulacji, ale także czas refleksji, zadumy, a i podsumowań.

W tych obchodach uczestniczyła cała społeczność smętowskiej parafii: mieszkańcy, ministranci, młodzież szkolna, członkowie stowarzyszeń katolickich, władze, nauczyciele, ludzie związani ze służbą zdrowia, Towarzystwem im. Brata Alberta i wiele innych osób. W uroczystościach jubileuszowych uczestniczyła rodzina Księdza Radcy, przyjaciele, księża z Dekanatu, przyjaciele z seminarium, przedstawiciele Parafii Piaseczno razem z ks. Prałatem Kazimierzem Myszkowskim i wikariuszem z tej parafii. Uroczystość uświetniła orkiestra z parafii Piaseczno oraz chór "Preludium" z Zespołu Kształcenia i Wychowania w Smętowie. Nie po raz pierwszy swój wkład pracy z młodzieżą pokazały Sławomira Drahim i Jolanta Gardzielewska, nauczycielki ZSKiW.

Srebrny Jubileusz Kapłaństwa był okazją do przeprowadzenia rozmowy z Jubilatem, o co pokusiła się Teresa Wegner Czajka.

Proszę opowiedzieć coś o sobie, o swoich bliskich...
- Pochodzę ze Zblewa. Mam dwoje rodzeństwa - siostrę i brata. Urodziłem się
26,05.1953 r. w Dzień Matki. Podobno ludzie, którzy urodzili się w ten
wyjątkowy dzień, są wrażliwi, czuli na krzywdę, szybko ulegają wzruszeniu. Ja
taki jestem.

Podobno wyjątkową rolę w życiu księdza odegrała babcia. Często ją ksiądz ciepło wspomina.
- Miała na imię Józefina. Właściwie wszystko jej zawdzięczam. Nie miała
lekkiego życia. Ciężko pracowała na roli. W 1939 r. została razem z dziadkiem
wywieziona na roboty do Niemiec. Wrócili w 1945. Odzyskali gospodarstwo
bardzo zniszczone. Zamieszkaliśmy w kamienicy przy ul. Głównej 43 w
Zblewie. Mile wspominam ten okres. Mieszkało tam 7 rodzin, panowała
wspaniała atmosfera. Wszyscy byliśmy zżyci. Rodziny odwiedzały się,
pomagały sobie. Dzieci żyły w wielkiej komitywie. Często jedliśmy, spaliśmy
u różnych sąsiadów. Dzieci było sporo, w jednej z rodzin było dziewięcioro.
Właśnie z tą rodziną byłem najbardziej zaprzyjaźniony. W tej rodzinie
też wyrósł ksiądz.

Jakie osoby miały wpływ na życie księdza?
- Sporo ludzi, ale wymienię jednego - ks. Adam Lorenz, budowniczego kościoła
w Lubichowie, wspaniałego człowieka, duchowego przewodnika przyszłego
księdza. Przez 9 lat byłem u niego ministrantem, cieszył się z różnych moich
choćby najdrobniejszych sukcesów, na przykład wtedy, kiedy zostałem przyjęty
do Liceum Ogólnokształcącego w Starogardzie. Ks. Lorenz dożył sędziwego
wieku - zmarł po ukończeniu 98 lat.


Czy myśl o kapłaństwie była w sercu księdza od dawna?
- O służbie Bogu myślałem już w szkole podstawowej. W ogólniaku przez
pewien czas myślałem o wstąpieniu do zakonu, ale dzięki ks. Lorenzowi
podjąłem studia w Seminarium Duchownym w Pelplinie. W LO nie
przyznawałem się do swojego wyboru. W szkole nie było wówczaas aprobaty
dla przyszłych księży. Dostałem się na polonistykę Uniwersytetu Gdańskiego, a
dopiero wtedy przeniosłem swoje dokumenty do Wyższego Seminarium
Duchownego w Pelplinie.

Proszę opowiedzieć o swoich studiach w seminarium.
- W 1972 r. podjąłem studia w Pelplinie. Po dwóch miesiącach ja i trzej
koledzy dostaliśmy spośród 42 studentów roku powołanie do wojska, do
jednostki w Bartoszycach, do jednostki specjalnej - Batalionu Ratownictwa
Terenowego. Służba wojskowa była ciężka, ale gościnę i wsparcie
otrzymaliśmy na plebanii w Bartoszycach. Przyjeżdżali tam również do nas
wykładowcy z seminarium w Pelplinie. Po odbyciu dwuletniej służby
wojskowej powróciłem do Pelplina, gdzie studiowałem przez 6 lat. Zawsze
lubiłem się uczyć, osiągałem dobre wyniki w nauce. Moim przyjacielem na
studiach był ks. Piotr Moskal, obecnie dr habilitowany, kierownik katedry
Filozofii Religii na KUL-u. W czasie studiów najbardziej interesowała mnie
filozofia, ale zawsze chciałem być duszpasterzem. Mój przyjaciel natomiast
miał "zacięcie" naukowca i tak pokierował swoim losem. Na ostatnim roku
studiów obroniłem pracę magisterską z teodycei pt. "Rola rozumu w
dowodzeniu istnienia Boga". Moim promotorem był ks. Stanisław Kowalczyk.

Jak wyglądała droga posługi kapłańskiej?
- Święcenia kapłańskie otrzymałem w katedrze pelplińskiej 25.05.1980 r.
W czasie studiów na V i VI roku byłem odpowiedzialny za tzw. Ryt,
przygotowywałem młodszych kleryków do uczestnictwa w ceremoniach w
katedrze. Byłem dla nich surowy i wymagający. Mszę prymicyjną odprawiłem
w Zblewie, sekundycja (II msza) została odprawiona w kościele p.w. Matki
Boskiej Bolesnej w Gdyni Orłowie, gdzie wcześniej odbywałem praktykę. W
latach 1980 - 1987 byłem wikariuszem w Piasecznie. Bardzo wiele
zawdzięczam ks. prałatowi, mojemu wykładowcy z seminarium (Prawo
Publiczne Kościoła). Byłem pod jego opieką na parafii przez 7 lat, co rzadko się
zdarza, bo najczęściej wikariusze pełnią służbę w jednej parafii od 2 do 3 lat.
W latach 1987 - 1990 byłem wikariuszem w Pucku w Parafii p.w. Apostołów
Piotra i Pawła. Od grudnia 1990 r. do dnia dzisiejszego sprawuję funkcję
proboszcza tutaj, w Smętowie. 8.12.2005 minie 15 lat mojej pracy w tej parafii.

Czy ks. Proboszcz jakoś szczególnie odbiera swój dar kapłaństwa, ma jakieś piękne doświadczenia?
- Kapłaństwo, uroczysta msza święta, którą sprawowałem
z moimi przyjaciółmi kapłanami, dowody wdzięczności i uznania ze strony moich parafian i innych ludzi dały mi powód do szczególnego wzruszenia. Dostrzegam wokół siebie oddanych mi ludzi i wiem, że moja praca duszpasterska jest potrzebna. Nigdy nie miałem wątpliwości, że obrana przeze mnie droga służby Bogu jest właściwa. Jak już wcześniej wspominałem, jestem wrażliwy i uczuciowy. Mój kapłański jubileusz dostarczył mi wielu wzruszeń, co na pewno zauważyli moi parafianie. Bardzo szybko przywiązuję się do ludzi, jestem wdzięczny wszystkim, którzy pomagają mi na parafii, wszystkim ruchom katolickim i innym ludziom, z którymi miałem okazję współpracować. Bardzo sobie cenię wieloletnią współpracę z byłym organistą śp. Zygfrydem Piotrowskim.

Marzenia, plany związane z parafią?
- Przede wszystkim chciałbym uporządkować, zagospodarować cmentarz, zrobić chodniki i alejki. Poza tym jest mi ciężko samemu pracować w parafii, oczekuję wikarego. Bardzo chciałbym, żeby wszyscy ludzie chodzili do kościoła, żeby nie było rodzin oddalonych od wiary. Zawsze marzyłem i marzę, by przy parafii działała orkiestra i chór, bo śpiew i muzyka to szczególny sposób wyrażania swojej wiary.

Jakieś życiowe podsumowania związane z jubileuszem kapłaństwa... Co się spełniło, udało?
- Kapłaństwo to trudne życie, pełne wyrzeczeń, ale i radości. Mieszkające tu
rodziny to chleb codzienny dla księdza. Cieszę się ich powodzeniem, a
niepokoję, gdy mają kłopoty, stają się biedniejsze. Martwi mnie to, że
niektórych rodzin nie udało się "przyprowadzić"" do Kościoła. Nigdy nie mówię
źle o parafii, parafianach, ucinam zaraz złe słowa. Jestem bardzo zadowolony ze
współpracy z parafią, jubileusz był tego dowodem. Szczególnie sobie cenię
kontakty ze szkołami, nauczycielami, nie jest tak w każdej parafii.

A jak wygląda pracowity dzień księdza proboszcza?
- Wstaję o godz. 6. Obowiązkowe zajęcia - czytanie brewiarza kapłańskiego, katecheza - 10 godzin tygodniowo. Praca w biurze zajmuje mi codziennie od 1 do 3 godzin. Raz w miesiącu odbywają się konferencje dekanalne i diecezjalne, w których uczestniczę. Słucham spowiedzi w swojej parafii i innych. Zajmuję się też szkoleniem ministrantów, uczestniczę w różnych uroczystościach kościelnych i świeckich. W najbliższym czasie będę uczestniczył w podniosłej uroczystości - 700-lecia Zblewa, w czasie której zostanie nadane imię szkole - Wincentego Kwaśniewskiego, długoletniego kierownika tej placówki, ojca lekarza Bogusława Kwaśniewskiego, któremu mieszkańcy gminy Smętowo dużo zawdzięczają.

Upodobania, zainteresowania ks. proboszcza...
- Lubię orkiestry dęte. Kiedyś byłem bardziej zdyscyplinowany, narzucałem
sobie rygor i czytałem codziennie godzinę, teraz robię to rzadziej, nie zawsze mam czas. Telewizji nie lubię, oglądam czasami, np. serial "Plebania". Bardzo lubię pojechać do lasu, pochodzić, niby zbierać grzyby, ale jeszcze nigdy żadnego nie znalazłem. Jest to tylko pretekst do spaceru. Kiedyś łowiłem także ryby.

Interesujące podróże, pielgrzymki do miejsc kultu religijnego...
- Bardzo lubię podróżować, ale jako proboszcz nie byłem nigdzie przez wiele
lat. W ostatnich latach odbyłem pielgrzymki na Litwę, Białoruś, Węgry. Jako
wikariusz jeździłem dużo po Europie, byłem trzy razy we Włoszech, Francji,
Belgii, Luksemburgu. Marzę o podróży do Ziemi Świętej i choć jeszcze raz do
Rzymu.

W imieniu naszej wspólnoty parafialnej życzę księdzu dalszych lat posługi kapłańskiej w zdrowiu i w otoczeniu życzliwych ludzi. Dziękuję za 25-letnią służbę Bogu i ludziom. Jesteśmy z Tobą, "nie jesteś sam...". Serdeczne Bóg zapłać - za minione lata, szczęść Boże! - w dalszej pracy.

Skórzeckie hafciarki

Grażyna Gawlik i jej córka Anna długimi godzinami siedzą przy stojaku, na którym leży płótno, a przy nim wzór jakiegoś obrazu. Anna, kiedy zachodzimy do domu Gawlików, akurat odrywa się od kwiatów Van Gogha. Porównujemy - reprodukcja na papierze i częściowo rozpoczęty haft Anny są co do barw zaskakująco identyczne. Takie to cuda można robić haftem krzyżykowym.


Anna jest czeladnikiem

Anna Wielińska nie jest amatorką (jeżeli ktoś chce koniecznie dzielić artystów na zawodowców i amatorów). Dwa lata pracowała u Danuty Trzeciak w pracowni haftu artystycznego w Starogardzie. Było to w połowie lat 90., kiedy pracownia zatrudniała blisko dziesięć osób. Wcześniej Anna uczyła się w szkole rolniczej w Owidzu. Wydawałoby się - gdzie Owidz, a gdzie haft, a jednak. Otóż w Owidzu - opowiada hafciarka - szkoliło się gospodynie domowe. A więc uczyło gotowania, szycia i tak dalej.

Sekrety poznała w domu

Zresztą do haftu to ona miała zamiłowanie od dziecka. Zajmowali się u niej wszyscy w rodzinie, a zwłaszcza mama, Grażyna Gawlik. W takim domu mała Ania poznawała sekrety pracy na drutach, na szydełku, haft Richelieu - wycinany, haft krzyżykowy. U mistrzyni Danuty Trzeciak, gdzie uczyła się zupełnie innego haftu, sztandarowego (polega na naszywaniu złotych nici), Anna otrzymała dyplom czeladnika, a zatem zdobyła zawód. Po odpowiednim stażu pracy mogłaby pójść na egzamin na mistrza.
Poszukiwała pracy w tym zawodzie, ale okazało się, że nie jest różowo, a całkiem czarno. Obecnie przebywa na urlopie macierzyńskim i godzinami, dniami, tygodniami "krzyżykuje". Van Gohha - szacuje - zrobi w dwa tygodnie.

"Stańczyk" i inne prace

Oglądamy inne prace, wiszące na ścianach w mieszkaniu. Tu wisi wykapany "Stańczyk" Jana Matejki, tam jakieś owoce, gdzie indziej obok siebie cztery pejzaże pokazujące to samo miejsce w różnych porach roku. W drugim pokoju duża martwa natura - kopia jakiegoś holenderskiego mistrza. Anna przynosi kawałek materiału - dopiero materializuje się na nim twarz Chrystusa. Praca czarno-biała. Wszystko wykonane bardzo pięknie, naturalistycznie, nawet z bliska odnosi się wrażenie, że to dobre malarstwo olejne.

Skarby w szafach

Po chwili wchodzi jej mama, Grażyna. To ona zrobiła "Stańczyka" i "Pory roku". Matka i córka wyjmują z szaf coraz to inne przedmioty - już nie tylko haft krzyżykowy, a więc kolorowe obrazy, ale i rozmaite koronkowe serwetki. Nieważne, która co zrobiła. Tu nie ma rywalizacji.

W pamięci widzi dziarganie

Grażyna w haftowaniu i podobnych pracach też nie jest amatorką. Uczyła się tej sztuki od małego. Jak daleko sięga pamięcią, zawsze widzi dziarganie w domu. Stąd ma taki talent i umiejętności. W latach 70. zarejestrowała działalność o nazwie "robótki na drutach i szydełku". ZUS był malutki, towar kupowano. Sweterki, chusty, różne pajacyki dla dzieci, czepeczki. To wtedy było bardzo modne, teraz nie. Dawało niezły dochód, choć robiła to po zasadniczej pracy. A dzisiaj? Nie ma dla takich rzemieślników pracy. Można tylko czasami coś zrobić na prezent, no i dla własnej satysfakcji. Na przykład "Pory roku" pani Grażyna zostawiła sobie w domu na zawsze.

Liczymy

Dyskutujemy nad tym, dlaczego panie z góry zakładają, że z tego nie da się żyć. Więc wyliczają. Weźmy obrazek małego formatu. 80 złotych kosztuje sama mulina, materiał. Jedną pracę, jeżeli ma być wykonana starannie, by jakiś turysta chciał ją kupić, robi się dwa tygodnie, prawie po 8 godzin dziennie. W miesiącu można więc zrobić ze dwie ładne prace. Dalej. Żeby sprzedać, trzeba zarejestrować firmę i opłacić ZUS - zaokrąglając 800 złotych. Wychodzi z tego rachunku, że każdą z tych prac trzeba by sprzedać za 400 złotych, a kto tyle da? 150 - 200 złotych może tak, ale nie 400. A nawet jakby dali, to gdzie jest zarobek?

Gdzie wystawić?

Jesteśmy jeszcze przed rozmową z Michałem Ostoja-Lniskiem i o wszystkim nie wiemy. Naiwnie podpowiadamy, że powinny wystawić do sprzedaży w Galerii "Ostoja" w Czarnej Wodzie lub w jakiejś innej. Próbowały w Wycinkach, w Muzeum Kociewskim, utworzonym za sprawą Zenona Usarkiewicza. Ale tam, do tych dzieł artystów ludowych, ich haft nie za bardzo pasuje. Poza tym czy to tam się sprzeda? Galerię podobno w Skórczu chce otworzyć rzeźbiarz Piotr Tyborski. Może tam spróbują.
Dywagujemy już szerzej - czy gdziekolwiek można kupić na Kociewiu na przykład serwetę z haftem kociewskim. Grażyna wyjmuje kolejne arcydziełko, właśnie z naszym haftem. Ale czy jest coś takiego u nas w jakimś sklepie? Raczej nie. Może w Warszawie - zauważa Grażyna. - Tam, na Starówce, mają galerię ze sztuką ludową.



Według wzorów

Panie nie tworzą według własnych pomysłów. Nie ma co odkrywać Ameryki. To jest podobnie jak z witrażami - wszystko według ogólnodostępnych szablonów. Do nich dołączony jest dokładny opis - kolor nici: numer taki a taki. I dlatego kwiaty Van Gogha muszą być idealnie takie same jak reprodukcja.

Pani Grażyna uważa, że po domach haftuje sporo osób. Podobnie jak u nich - mężczyźni siedzą i oglądają telewizję, one siedzą i haftują. Dla Grażyny to chałupnictwo w wolnej chwili. Na co dzień prowadzi sklep w Wolentalu. Dla Anny mogłaby to być praca, ale nie ma klientów. W jednej z szaf leży zwinięty w rulon piękny w swojej stylistyce dyplom czeladnika.

Sporo słów pada co roku o regionalizmie, o Kociewiu, o kociewskiej kulturze, między innymi o sztuce ludowej i rzemiośle artystycznym. W tym roku zapewne tych słów padnie więcej niż przewiduje norma - wszak mamy Rok Kociewski. Jeżeli ktoś przy okazji zapyta o haft kociewski, to już wiecie, gdzie jest - w jednej z szaf Grażyny Gawlik i jej córki Anny.
Tadeusz Majewski

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Galeria "Ostoja" - rozmowa

Galeria sztuki ludowej "Ostoja" Michała Ostoja-Lniskiego to jedno z miejsc, które chętnie zwiedzają turyści i Kociewiacy. Tu można kupić pamiątkę z Kociewia, tu można przyjść też na warsztaty albo spotkanie dyskusyjne. Czy po kilku latach Michał może powiedzieć: "Udało się"? Czy to znak, że takie prywatne placówki mogą się obronić w innych miejscach? Nic podobnego.



Co zostało z marzeń Michała (tytuł prasowy)

Kiedy wymyśliłeś tę galerię?
- Dawno temu. Kiedy już tu zamieszkałem, pomyślałem o miejscu, w którym mogliby pokazywać się i sprzedawać swoje dzieła artyści przez duże i małe "a".

Kiedy już tu zamieszkałeś... Nie jesteś rodem z Czarnej Wody?
- Pochodzę z Czerska, gdzie rzeźbi mój brat Włodzimierz. Mieszkałem między innymi w Toruniu. W Czarnej Wodzie mieszkam od 1990 roku. W 1990 r. zacząłem też trochę rzeźbić.

I myśleć o galerii... Kiedy ten pomysł zacząłeś realizować?
- W połowie lat dziewięćdziesiątych. Złożyłem wtedy wniosek do Urzędu Miasta Czarna Woda. Ten mój pomysł został rozbudowany. Chciałem zrobić placówkę kulturalną, w której jednocześnie byłoby i muzeum sztuki ludowej aniołów, pracownia twórcy ludowego i miejsce, gdzie odbywałyby się warsztaty twórcze, czyli gdzie twórcy mogliby się uczyć tworzyć.

Co z tego pomysłu zrealizowałeś?
- Jedyne, co z tego zostało, to bryła obiektu. Tak to miało wyglądać z zewnątrz, jak teraz wygląda budynek, w której mieści się moja galeria. A szkoda... Pomysł miał wręcz entuzjastyczne opinie - między innymi dyrektora Muzeum Narodowego w Gdańsku i Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Te opinie były potrzebne, gdy zgłosiłem pomysł - jako swojego rodzaju list intencyjny - w Urzędzie Miasta.

Chciałeś, żeby miasto pomogło ci finansowo?
- Chodziło o pomoc organizacyjną i prawną. Chciałem powiązać samorządowe z prywatnym, oczywiście w sensie pozytywnym. Ale losy się tak potoczyły, że zrobiłem to od "a" do "z" sam.

I siedzimy teraz w twojej prywatnej galerii, przy kominku, w przestronnym, dobrze oświetlonym pomieszczeniu. Powiedz coś o tym budynku? Jaki jest duży, ile kosztował.
- Ma około 70 metrów kwadratowych powierzchni. Kosztował z 70 tysięcy złotych.

Kiedy było otwarcie?
- W 2000 roku. Kwiaty, krawaty, pompa, puc, telewizja (gdańska), woda święcona.

Nie dziwota. Wszak otworzyłeś coś niezwykłego nie tylko dla Czarnej Wody. Piszemy teraz sporo o turystyce. Wiele osób, które zawodowo gości turystów z Zachodu, poleca im tę galerię do zwiedzania. Jesteś też, co prawda "napisany" z błędami ortograficznymi, w przewodnikach turystycznych. Jako placówka kulturalna masz jakieś dotacje z Powiatu czy od jakiegoś innego urzędu, instytucji?
- Nie mam. Jestem traktowany tak, jak każdy zakład rzemieślniczo-usługowy. Płacę podatki od nieruchomości. Normalną stawkę - 15 złotych od metra kwadratowego.

A to ciekawe, tym bardziej, że tym razem właśnie przyjechaliśmy tu rozmawiać o rentowności takiej galerii. By polecać takie przedsięwzięcia innym. Podatki to koszty... Jeszcze trochę o historii. I tak sobie ta galeria od 2000 roku stoi w Czarnej Wodzie, w dobrym miejscu, bo przy berlince, przy ulicy Starogardzkiej. Co ciebie przez te kilka lat zaskoczyło, jeżeli idzie o prowadzenie takiej galerii?
- Na początku zaskoczyły mnie przepisy. Żebym mógł w stu procentach legalny sposób wziąć od kogoś rzeźbę, obraz czy jakieś inne dzieło, to ten ktoś musi mieć zarejestrowaną firmę, musi prowadzić działalność gospodarczą. Obowiązuje to do dziś dnia. Szkoda, bo rocznie zgłasza się do mnie kilkanaście nowych osób, które chciałyby coś zostawić w komisie, ale nie mają firm.

A ile osób, które wystawiają tu swoje prace, ma firmy?
- W tej chwili mam trzy takie osoby. Spoza regionu starogardzkiego. Są garncarze z Wilczych Błot (te z powiatu kościerskiego, nie gminy Lubichowo) Anna Rak z Warszawy i Rudolf Kręski z Brodnicy Górnej na Kaszubach... Prawdopodobnie w powiecie starogardzkim jakieś osoby mają zarejestrowane firmy, ale to zapewne nieliczne przypadki.

Jeżeli masz prace tylko od kilku twórców, i to z zewnątrz Kociewia, to czyje są te wszystkie dzieła?
- Połowa galerii to moje rzeczy. Na przykład wszystkie rzeźby są moje. Oprócz tego jest troszeczkę rzeźb, obrazów i grafik - około 50 prac - wypożyczonych z Urzędu Miasta. Urząd Miasta kupował na wernisaże i przejściowe wystawy do tutejszego kościoła, a potem gdzieś były magazynowane. W 2003 roku zaproponowałem im, że wyeksponuję je tutaj i oni się zgodzili.

Ale tych prac nie możesz sprzedać.
- Oczywiście, że nie mogę. A każdą z nich mógłbym sprzedać z dziesięć razy.

A więc od artystów - twórców ludowych, którzy nie prowadzą działalności gospodarczej, prac nie przyjmujesz. A my w tym numerze piszemy o hafciarkach ze Skórcza. Namawialiśmy je, żeby wystawiły swoje dzieła u ciebie.
- Jakby miały działalność, to bym wziął. Inna sprawa, że hafty bardzo trudno sprzedać... Nie przyjmuję od osób, które nie prowadzą działalności, bo pojawia się wtedy mnóstwo problemów. To tak, jakbym kogoś zatrudniał na umowę zlecenie. Potrzebne są wtedy różnego rodzaju formularze, na koniec PIT-y. Słowem, potrzebna byłaby pełna księgowość. Nie mam na to czasu ani pieniędzy. Już bym wolał zatrudnić jakiegoś rzeźbiarza.

Podsumujmy. Masz galerię, w której połowa to twoje prace. Nasi twórcy, których w powiecie i regionie jest wielu, nie bardzo mogą tu wystawiać i sprzedawać. Co więc zostało, oprócz bryły budynku, z tych pierwszych marzeń?
- Coś zostało. To na przykład, że jednak jest to jakaś nietuzinkowa placówka kulturalna. Wryła się - że tak powiem - w świadomości powiatu i nie tylko powiatu, bo i znacznie szerzej.

Na kominku leży nawet medal: "...za zasługi dla twórczości ludowej".
- To z Gdańska... Co jeszcze zostało... Ja nigdy nie chciałem, żeby tu była tylko wystawa i miejsce, gdzie się wyłącznie sprzedaje. Jest więc też tu miejsce spotkań ludzi, którzy chcą sobie porozmawiać, zaplanować jakieś przedsięwzięcia nastawione na miejscową społeczność. W Czarnej Wodzie dotąd takiego miejsca nie było. Poza tym prowadzę tutaj kółko rzeźbiarskie dla dzieciaków. Kilka dni temu dwoje z nich - moja Marysia i Jacek Żygowski - zdobyło pierwsze miejsca w 34. Konkursie Sztuki Ludowej Młode Ludowe Talenty. Pracą z młodzieżą z przerwami zajmuję się od 12 lat. Kiedyś robiłem to w szkole. W mojej galerii szkolili się też bezrobotni. Program szkolenia dotyczył malowania na szkle, plecionkarstwa i haftu. Przeszkoliło się 29 osób.

Z jakimi efektami?
- To było za krótko. Hafciarki po tych kółkach powinny uczyć się dalej, żeby wyuczyć się dobrze fachu. Ale do dzisiaj się u mnie spotykają. W domu nie ma mobilizacji do pracy, a tutaj, kiedy razem usiądą, jest inaczej. Pracują, a przy tym dzielą się doświadczeniami... W sumie coś z tamtych marzeń jest... Nie trzeba by tego robić, ale każdy ma jakieś obowiązki wobec społeczności, tej małej.

Zbudowałeś galerię za 70 tys. złotych, z kominkiem, ogrzewaniem, łazienką. Żyjesz z niej?
- Dorabiam sobie do renty. Żeby z tego żyć, musiałbym pracować jak czterech. Łatwo policzyć. Mam niecałe 20 tysięcy złotych przychodów rocznie. Odejmijmy ZUS, podatki i zostaje z 10 tysięcy. Odejmijmy inne koszta i przy pełnym ZUS-ie byłoby ze 200 złotych na miesiąc.

A klienci? Jest ich wielu?
- Nie ma tradycji kupowania sztuki użytkowej - dekoracyjnej, ludowej. Są kolekcjonerzy, którzy zbierają dzieła naszych twórców (ja też zbieram), ale ogólnie to ludzie wolą przedmioty produkowane przez maszyny.

W twojej galerii odnosi się wrażenie, że te wszystkie dzieła już się nie mieszczą. Można sobie też wyobrazić mnóstwo dzieł, jakie pokazują się na wystawach, a potem gdzieś się je chowa (np. szopki kociewskie). Załóżmy (zakładać sobie możemy, czemu nie?), że przyjeżdża jakaś Persona, proponuje ci zrobienie z tego galerii kilkakrotnie większej z pomocą środków zewnętrznych. WIELKIEJ GALERII SZTUKI KOCIEWSKIEJ. Wziąłbyś się za to?
- Taką propozycje bym przyjął, ale żeby nikt mi się nie "wcinał". Ale to jest nierealne.
U nas. I jeszcze. A w Starogardzie byś poprowadził taką wielką galerię?
- Jeżeli ktoś by mi dobrze zapłacił, to dlaczego nie? Mam 44 lata, doświadczenie w tej dziedzinie.

Co teraz jest modne. Kociewskie skrzynie wianowe?
- Sprzedają się. Te duże kosztują 600- 700 złotych. Ale najlepiej idą małe ptaszki.

Przed galerią stoi drewniana kapliczka. Robisz także i kapliczki?
- Co roku ze trzy, cztery. Ta, co stoi, jest do wzięcia.
Rozmawiał Tadeusz Majewski

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Polpharma - O.W. - o 200 zł taniej!

"Polpharma" - Ośrodek Wypoczynkowy. Okazja!
Turnus taniej o 200 złotych!

środa, 15 czerwca 2005

IGRZYSKA EUROREGIONU

W piątek 24 czerwca 2005 r. na Stadionie Miejskim w Starogardzie Gdańskim o godzinie 15.00 odbędzie się ceremonia otwarcia I Igrzysk Młodzieżowych Euroregionu "Bałtyk".

Oferty Pracy


Powiatowy Urząd Pracy w Starogardzie Gdańskim dysponuje ofertami pracy w następujących zawodach:

wtorek, 14 czerwca 2005

Awaria przez... ksero

Wczoraj przed godz. 8 ząb koparki należącej do Przedsiębiorstwa Budowy Dróg podczas robót ziemnych przy zbiegu tzw. małej obwodnicy z ul. Wróblewskiego wbił się w niskociśnieniową instalację do przesyłania gazu.
- Ewidentnie zawinili budowlańcy- twierdzi Zygmunt Ślusar, mistrz w starogardzkiej rozdzielni gazu należącej do Pomorskiego Okręgu Gazowniczego- Na mapkach gazociąg oznaczony jest żółtym kolorem. Na kserokopiach jest on zwyczajnie niewidoczny. Uszkodzenie zabezpieczyliśmy do czasy przybycia z Gdańska ekipy, która ma uprawnienia do naprawy rur PCV.
Kiedy pojawiliśmy się na miejscu awarii zapach gazu był tak intensywny, że czuć go było na ul. Kopernika i Pelplińskiej. Pracownicy PBD używali wobec naszego reportera słów powszechnie uznawanych za obelżywe. Nie poinformowali też przedstawiciela inwestora, którym jest Wydział Techniczno - Inwestycyjny starogardzkiego magistratu.
- Czy to jest takie ważne wydarzenie, żeby o nim pisać?- dziwił się kierownik budowy Zbigniew Michalak, kiedy opadły emocje- Jestem przekonany, że awaria nie powstała z naszej winy. Mamy ogromne doświadczenie i nie po raz pierwszy prowadzimy prace w terenie uzbrojonym.
Nie dziwi nas nerwowość pracowników PBD, dziwić jednak musi brak wyobraźni i próba zbagatelizowania istniejącego zagrożenia. Wystarczyłaby iskra z rury wydechowej któregokolwiek pojazdu aby doszło do wybuchu. Prace prowadzone są tuż przy ogrodzeniach zamieszkałych posesji.
Jarosław Stanek

Jarmark Kociewski w Gdańsku

W sobotę 11 czerwca skwer przed Nadbałtyckim Centrum Kultury został opanowany przez Kociewiaków. Dla setek turystów oraz gdańszczan była to znakomita okazja zapoznania się z dorobkiem naszego regionu. Od rana do późnych godzin popołudniowych na scenie prezentowały się Starogardzkie zespoły ludowe i współczesne. Miłym zaskoczeniem była wspólna premiera zespołu Jordan i Kapeli Kociewskiej, ,,Kociewskie Regge" nagrodzone zostało gromkimi oklaskami. Dużym zainteresowaniem cieszyły się stoiska twórców regionalnych. Uznanie smakoszy wzbudziły specjały Kuchni Kociewskiej, gdzie prym wiódł gorący Szandar. Jarmark Kociewski zorganizowany został przez Starostwo Powiatowe w Starogardzie Gdańskim i Nadbałtyckie Centrum Kultury w ramach imprezy ,,Smaki Kociewia" przy pomocy Ogniska Pracy Pozaszkolnej i Instytutu Kociewskiego.
Promocja Kociewia poza Kociewiem to jeden z podstawowych elementów strategii rozwoju Powiatu Starogardzkiego, poprzez przybliżenie walorów naszego regionu staramy się zainteresować Powiatem Starogardzkim zarówno turystów jak i potencjalnych inwestorów - powiedział Starosta Starogardzki Sławomir Neumann.

poniedziałek, 13 czerwca 2005

Nocny zlot... starogardzian

W nocy z piątku na sobotę spotkanie w sklepie Hipernova w Starogardzie Gd. wyznaczyło sobie pół powiatu. Nie było gdzie zaparkować samochodu, a ludzie gnietli się w ogromnym tłoku. Przynajmniej 5 tys. osób przewinęło się przez sklep od 22 do 3 nad ranem. Powodem niezwykłego zainteresowania była obniżka cen niektórych artykułów i to wyłącznie na tę jedną noc.- Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego- kręcił z niedowierzaniem głową dyrektor sklepu Mirosław Sreberski, obserwujący starogardzian, którzy szturmowali po przecenione towary-

Jeszcze o pożarze

Największy w ostatnim czasie pożar w Starogardzie, podczas którego spłonęło poddasze ciągle odbija się echem. Najbardziej poszkodowani zostali Janina i Wiesław Węsierscy, którzy ciągle mieszkają w hotelu Ośrodka Sportu i Rekreacji. Ich syn Błażej miał oddzielne wejście do swojego pokoju, który niedawno niemałym nakładem sobie urządził.
- Spaliło się wszystko- mówi- To ja zauważyłem ogień na strychu i ostrzegłem państwo Grzywacz, że się pali.
Pani mieszkała w budynku przy ul. św. Elżbiety 52 lata.
- Byłam naprzeciwko u sąsiadki opowiada pani, a w jej oczach pojawiają się łzy- Kiedy zobaczyłam dym pobiegłam sprawdzić czy synowi udało się uciec. Mąż był na rybach. Otrzymaliśmy pomoc z PWiK Star- Wik, gdzie mąż pracuje. Jesteśmy za nią bardzo wdzięczni. Teraz czekamy na decyzję o przydziale lokalu z zasobów miejskich.
Węsierscy potrzebują pomocy. Jeżeli nasi Czytelnicy chcieliby jej udzielić prosimy o kontakt z naszą starogardzką redakcją, która mieści się przy ul. Gimnazjalnej 1,tel 560- 11- 78. Potrzebne są meble, ubrania i sprzęt AGD.
Jarosław Stanek

czwartek, 9 czerwca 2005

Wakacje w Skrzyni

Starogardzcy harcerze rozpoczęli przygotowanie swojej bazy w
Skrzyni do tegorocznych wakacji. Przeprowadzono konieczne remonty bieżące pookresie zimowym. Odmalowano domki letniskowe, naprawiono ogrodzenie, kuchnię dostosowano do wymagań HACAP. Zbudowany został też piec, który będzie ogrzewał wodę służącą do mycia i kąpieli w czasie w czasie trwania obozów. Komenda Hufca przygotowała następujące propozycje dla członków ZHP i młodych
mieszkańców Starogardu
Obozy harcerskie w miejscowościach :
Skrzynia gm. Osiek ( 1 tygodniowe i 2 tygodniowe)
- od 11 do 25 lipca (Green Camp), kolonia zuchowa (Wyspa baśni - Narnia),
oraz od 30 lipca do 13 sierpnia (Nibylandia),
- obóz harcerski w Starym Karpnie od 14 do 27 lipca,
- obóz żeglarski na Mazurach - Siemiany, od 7 do 20 lipca. Dwa tygodnie na
Jezioraku,
- obóz żeglarski w Osieku w terminie 27 lipca do 10 sierpnia,
- obóz w Bieszczadach od 8 do 23 lipca ( decyduje kolejność zgłoszeń).
koszt już od 420 zł dla Starogardzian

Więcej informacji :
Komenda Hufca ZHP
Ul. Hallera 19b w Starogardzie Gdańskim
( za Klubem Sportowym "Argro Kociewie" )
codziennie od 10.00 - 12,30 i od 16.00 - 18.
tel. (058) 562-20-02 e - mail : kh.starogard@wp.pl

Wielka Rewia Kawaleryjska - program

Organizowana w Starogardzie Gdańskim w dniach 10-12 czerwca "Wielka Rewia Kawaleryjska" ma nie tylko nawiązywać do historycznego aspektu walki o niepodległość, ale również pokazać piękno kawalerii i muzyki wojskowej. Podkreśli to zwłaszcza planowany na pierwszy dzień "Rewii" występ Reprezentacyjnego Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego.

wtorek, 7 czerwca 2005

Żyją bez wody, radia i telewizora

Koteże ładna wieś. - to widać. Zadbane posesje i niezliczona ilość nowopowstających budynków. Ilu mieszkańców? Liczymy. Parafian jest 1600, ale odliczyć trzeba pół Lubichowskiej i mieszkańców Przylesia. Wychodzi nam, ze Koteże zamieszkuje około 900 mieszkańców. We wsi są trzy sklepy z artykułami pierwszej potrzeby. Ceny nieco wyższe niż w mieście. Wiadomo, po większe zakupy jedzie się do Starogardu. Kłopot z dojazdem, które opisywaliśmy w ubiegłym roku sie skończyły a "dwunastka "dojeżdą do samego centrum wsi.

Ludzie w ... niebieskie kropki


Niebieskie kropki pojawiły się na skórze 37 pracowników działu Centrum Badań i Rozwoju w starogardzkich Zakładach Farmaceutycznych Polpharma.- Pokazały się one na rękach i całym ciele - mówi jeden z poszkodowanych proszący o zachowanie jego personaliów do wiadomości redakcji. - Nasz pracodawca odsyłał ludzi do lekarza i do domów. W firmie huczy od plotek. Nikt nie umie nam wyjaśnić co jest przyczyną takich objawów. Sądzę, że winne są niewłaściwe filtry zastosowane w urządzeniach klimatyzujących. Może na to wskazywać zapach chemikaliów również na kondygnacjach, gdzie ich się nie używa.Kropki są łudząco podobne do śladów powstałych od brudzącego długopisu. Pracownicy zostali przebadani w jednym z gdańskich szpitali.- Jesteśmy w trakcie ustalania przyczyn tego zjawiska - mówi dyrektor Jan Król zajmujący się w Polpharmie bezpieczeństwem i higieną pracy. - W tej chwili nie jestem w stanie podać skąd wzięły się te ślady u naszych pracowników.O zdarzeniu nic nie wiedział wicestarosta starogardzki, Kazimierz Chyła.- W poniedziałek prowadziłem spotkanie służb zarządzania kryzysowego i żadna z nich nie informowała mnie o jakimkolwiek zagrożeniu - powiedział nam wicestarosta. - A powinna.Zamknięte laboratoriumKrzysztof Jakubiakrzecznik prasowy Polpharmy- Pomieszczenia laboratorium są zamknięte. Wykonujemy analizę spektrograficzną substancji. Nikomu nic się nie stało, nikt nie jest hospitalizowany. Problem dotyczy wyłącznie tylko tego jednego działu. Produkcja odbywa się normalnie, gdyż tam nie stwierdziliśmy żadnych nieprawidłowości.
Jarosław Stanek - Dziennik Bałtycki

Krzywe Koło

Takich bajecznych zakątków jak Błędno, które nadal rzadko odwiedza człowiek, już niewiele znajdziesz. Jeden znajdzie tu niezwykłe pejzaże i okazy przyrody, inny wspomnienia.

Nie boję się

"Niezależnie od punktu wyjścia

W dali widnieje tylko jeden cel

PUP Starogard - praca - 7.06.2005 r.

Powiatowy Urząd Pracy w Starogardzie Gdańskim dysponuje ofertami pracy w następujących zawodach:

Biegali też w Zblewie

I tu - podobnie jak w Osiecznej, Barłożnie, Kościelnej Jani i Kaliskach - odbyła się przygotowana przez szkołę impreza biegowa.







Podczas kilkugodzinnego festynu oprócz biegów odbywały się też imprezy towarzyszące. W przerwach można było podziwiać atrakcyjne występy uczniów ZSP w Zblewie: układy taneczne kl. O i kl. 2. i 3., pokazy aerobiku dziewcząt gimnazjum, przedstawienie teatrzyku "Kukiełka", mini playback, program "Szansa na sukces". Uczniowie i nauczyciele obsługiwali kawiarenkę i stoisko z grillem. Były kiełbaski, ciastka, słodycze i napoje. Imprezę wsparli sponsorzy oraz służby porządkowe i medyczne.



Organizatorzy ogromne podziękowania składają Urzędowi Marszałkowskiemu w Gdańsku, Urzędowi Gminy w Zblewie, pp. Herold oraz policjantom z posterunku w Zblewie, zblewskim strażakom i pielęgniarkom z przychodni "Medyk".



Warto dodać, że środki pochodzące z Urzędu Marszałkowskiego uzyskane zostały dzięki staraniom dyrekcji i nauczycielom, którzy opracowali projekt zadania o charakterze sportowym na konkurs ogłoszony przez Zarząd Województwa Pomorskiego. Dzięki pozytywnemu zaopiniowaniu projektu możliwe było uzyskanie znacznego dofinansowania tej imprezy, która przyczyniła się do upowszechnienia kultury fizycznej i sportu oraz propagowała aktywny styl życia.



A oto zwycięzcy Biegu Ulicznego w Zblewie. I. kl. I podstawówki - dziewczęta: 1. Paulina Redzimska (Zblewo), 2. Edyta Falk (Borzechowo), 3. Klaudia Swalińska (Zblewo). II. Klasa I podstawówki - chłopcy: 1. Wiktor Sroka (Borzechowo), 2. Kajetan Puttkammer (Zblewo). III. Klasa II-III podstawówki - dziewczęta: 1. Monika Wodzikowska (Zblewo), 2. Ola Orlikowska (Zblewo), 3. Paulina Myszko (Borzechowo). IV. Klasa II-III podstawówki - chłopcy: 1. Mateusz Chórek (Zblewo), 2. Michał Babiński Michał (Zblewo), Tomasz Brzeziński (Borzechowo). V. Klasa IV-V podstawówki - dziewczęta: 1. Iza Plutowska (Zblewo), 2. Kinga Niedźwiedź (Borzechowo), 3. Fojut Karolina (Borzechowo). VI. Klasa IV-V SP - chłopcy: 1. Marcin Werra (Zblewo), 2. Szymon Figlon (Borzechowo), 3. Maciej Wodniak (Kleszczewo). VII. Klasa VI SP- I Gim.- dziewczęta: Aleksandra Plutowska (Zblewo), 2. Agata Kurszewska (Kleszczewo), Katarzyna Wróblewska (Borzechowo). VIII. Klasa VI SP- I Gim.- chłopcy: 1. Krystian Strambowski (Zblewo), 2. Kamil Strambowski (Zblewo), 3. Adrian Wiśniewski Adrian (Borzechowo). IX. Klasa II-III Gim.- dziewczęta: 1. Beata Kawska (Zblewo), 2. Magdalena Wróblewska (Borzechowo), 3. Beata Górska (Zblewo). X. Klasa II-III Gim.- chłopcy (II biegi): 1. Robert Mikołajewski (Zblewo) i Karol Zagórski (Zblewo), 2. Bartosz Czubek (Borzechowo) i Krzysztof Zagórski (Zblewo), 3. Damian Onezorge i Miłosz Birna (Zblewo). XI. Bieg seniorów- kobiety: 1. Katarzyna Stencel (Bytonia), 2. Agnieszka (Zblewo), 3. Katarzyna Plutowska (Zblewo). XII. Bieg seniorów - mężczyźni: 1. Marcin Wysocki (Zblewo), M. Harthun (Piece), Mariusz Pietruszewski (Zblewo).

niedziela, 5 czerwca 2005

Jest tak sobie

Jeszcze na temat - "Jak się mieszka w Zblewie". Mówi przedszkolanka Joanna Martin. Przedszkolanka Joanna Martin mieszka w Zblewie przy ul. Kościelnej. Uważa, że w Zblewie nie ma miejsc do zwiedzania. Lubi jazdę rowerem, ale nie ma teraz na to czasu. Być może by się relaksowała, gdyby w miejscowości był basen albo klub fitness. Wieczorem fajnie by się spacerowało, ale po godz. 18 trudno kogoś na deptaku zobaczyć. Nie ma też w Zblewie miejsc spacerowych. Lubi słuchać muzykę

"środka", ale w domu. Kiedy miała czas na zabawę, jeździła do dyskotek poza Zblewo. Do barów nie zaprowadziłaby gości, bo takich tu nie ma. Obiady robiłaby im w domu. Gdyby powstał kameralny ryneczek, na pewno byłoby milej. Ludzie - zdaniem Joanny - są w Zblewie otwarci, pozytywnie do siebie nastawieni. O lokalnej polityce nie rozmawia, "jest ukierunkowana w stronę rodziny i dzieci". Praca też jej odpowiada i na pewno będzie na długo, bo w przedszkolu jest teraz więcej dzieci niż miejsc i sporo przychodzi na świat. Łącznie Joanna Martin daje swojej miejscowości 7 punktów.
Joanna Martin: A teraz zabawimy się w liska... Fot. Marek Grania

Historia OSP

Przemówienie Marian Jacha podczas obchodów 100-lecia Ochotniczej Straży Pożarnej w Lubichowie.



OSP w Lubichowie powołana została do walki z plagą pożarów, jednak na przestrzeni 100 lat była również organizatorką życia społecznego, kulturalno-oświatowego, a nawet gospodarczego. W swojej 100-letniej historii miała wzloty i upadki. Ludzie kierujący ta organizacją musieli i musza nadal wkładać wiele wysiłku, aby mimo róznych trudności móc wypalniać obowiązki w imię szczytnego hasła "Bogu na chwałę, bliźniemu na ratunek".

Im właściwie pragnę poświęcić chwile wspomnień. OSP powstała w czasie zaboru pruskiego. Jej porzatek datuje się na rok 1905.
Głównym organizatorem był Polak, nauczyciel z Osowa o nazwisku Stenzel, a współorganizatorami byli: Adam Melcer, Michał Woautka, Ryszard Rodz, Franciszek Muller, Waldemar Kramp.

Pierwszą strażnicę wybudowano z drewna jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Znajdowała się ona w pobliżu jeziora, naprzeciw dzisiejszego budynku Urzędu Gminy. Sprzęt strażacki na początku był bardzo prymitywny. Składał się z sikawki ręcznej umieszczonej na furmance, z węży gaśniczych, drabin oraz wiader do wody.

Po uzyskaniu przez Polskę niepodległości w roku 1920 w skład zarządu wchodzili: Marcjan Hapka, Ignacy Szydłowski, Stanisław Kluk, Sylwester Witt.
Pod koniec lat dwudziestych XX stulecia przy OSP w Lubichowie powstaje sekcja żeńska. Jej kierowniczką była Helena Muller. Ważnym wydarzeniem w życiu OSP było otrzymanie na krótko przed wybuchem II wojny siwatowej motopompy o mocy 350 DKW.

W roku 1939 strażacy brali udział w akcjach zbiórkowych na Fundusz Obrony Narodowej. Pierwszego listopada 1939 z rąk hitlerowców ginie były prezes organizacji strażackiej Marcjan Hapka. Niektórzy strażacy zostali wysiedleni ze swoich gospodarstw. Po zakończeniu działań wojennych przedwojenni działacze Józef Filcek, Marian Brucki, Jan Bąkowski, Klemens Woutka, Bronont Muller, Jan Szczygielski przystąpili do zabezpieczenia pozostawionego sprzętu strażackiego. Do OSP zaczęli wstępować nowi ochotnicy: Franciszek Wysocki, Wiktor Czubek, Edmund Rogaczewski, Czesłąw Połom, Frabciszek Wiórek, Władysław Laskowski. To oni w przyszłości musieli nadawać ton rozwojowi straży.

Oprócz sekcji bojowej utworzono sekcję sanitarną i amatorsko-artystyczną. Organizowano wieczorki i zabawy dochodowe, a uzyskane środki przekazywano na rozwój straży. Strażacy włączyli się również w nurt życia religijnego, biorąc udział w uroczystościach kościelnych.

Ważnym wydarzeniem było przeniesienie remizy strażąckiej na ulice Starogardzką i uzyskanie pierwszego polskiego samochodu gaśniczego STAR 20.
W latach 60. najwazniejszym zadaniem okazała się budowa własnej siedziny. W 1962 roku przystapiono do budowy obecnej remizy przy ul. Dworcowej. Remize budowano w czynie społecznym. Ze względu na brak środków jej budowę zakończono w 1970 roku.
W latach 70. i 80. czołowymi postaciami organizacji strażackiej byli: Franciszek Wysocki, Wiktor Czubek, Henryk Kluk, Czesław Połom, Tadeusz Jurczyk, Tadeusz Pilacki, Jan Wysocki, teofil Buniek, Konrad makowski, Władysław Widliński, Jan Kaszubowski, Henryk Rożek, Ryszard Deptulski, Czesław Kamiński.

25 sierpnia 1985 roku OSP w Lubichowie uroczyscie obchodziło 80-lecie swego istnienia. Wówczas to strażacy z rąk naczelnika Gminy Ryszarda Alechniewicza odebrali przekazany w imieniu społeczeństwa pamiątkowy sztandar. W 1995 roku OSP spotkało ogromne wyróżnienie. Jako jedna z sześciu jednostek w powiecie została z dniem 4 kwietnia włączona do Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego.
Late 90. przynosza zmianę w kierownictwie straży. W skład zarządu wchodzą: Marian Jach, Zygmunt Wysocki, Brunon Alfuth, Ryszard Deptulski, Stanisłąw karaszewski, marek Getz, Jan Wysocki, Grzegorz Wysocki, Krzysztof Karaszewski, Karol Dziedziński, Piotr Jach.
Nowy zarząd OSP przystapił w roku 1997 do rzobudowy remizy, która na 100-lecie została odnowiona.

100-lecie istnienia OSP w Lubichowie to okres, w którym zmieniały się sytuacje, oreintacje polityczne, technika, ludzkie twarze, ale OSP była zawsze ze społeczeństwem Lubichowa.
Mam nadziję, że 100-lecie istnienia OSP w Lubichowie stanie się ważnym czynnikiem do tworzenia wokół niej pozytywnego klimatu, który zaowocuje tym, że społeczeństwo jak i władze samorzadowe Lubichowa będą nadal wszechstronnie wspierać jej działania.

Kończąc chcę poinformować, że więcej informacji dotyczących działalności lubichowskiej organizacji strażackiej na przestrzeni 100 lat można uzyskać w broszurze pt. "Historia OSP w Lubichowie 1905 - 2005". Jej autorami sa panowie Roman Mech i Mieczysław Cichon.
Lista osób odznaczonych: Ryszard Alechniewicz, Izydor Alfut, Edmund Rogaczewski, Konrad Makowski, Zygmunt Wysocki, Brunon Alfut, Marian jach, Roman Mech, Mieczysaw Cichon, Ryszard Deptulski, Ryszard warmbier, Jan Wysocki, Henryk Jankowski, tadeusz Doering, barbara Szwed, Bronisłąw Szneider, Piotr Reimus, Stanisąłw Karaszewski, krzysztof Karaszewski, Edmund Błański, Czesław Cichocki, Franciszek Lewicki, Mieczysłąw Godlewski, Jerzy Fiałek, Krzysztof Stawicki, jan Pawłówski, Grzegorz Wysocki, karol Gibas.