sobota, 31 grudnia 2005

Otwarto Izbę Regionu i Tradycji

W jednej z sal lekcyjnych Zespołu Szkół Gospodarki Żywnościowej w Smętowie powstała Izba Regionu i Tradycji. Ma ona być miejscem, w którym zbierane będą pamiątki z przeszłości i dokumentowana teraźniejszość.
Gromadzenie eksponatów będzie działaniem otwartym. Zwracamy się w tym miejscu do mieszkańców naszego regionu o wynajdywanie i przekazanie (lub wypożyczanie) wszelkich "staroci". Izba Regionu i Tradycji, organizowane w niej wystawy okolicznościowe i tematyczne mają umożliwić poznanie historii i kultury naszego regionu.

Zebrane do tej pory eksponaty, głównie naczynia stołowe i kuchenne oraz sprzęt gospodarstwa domowego zostały umieszczone w gablotach, zakup których umożliwiło dofinansowanie Starostwa Powiatowego w Starogardzie i Urzędu Gminy w Smętowie. Urząd Gminy w Smętowie umożliwił też zakup publikacji dotyczących Kociewia.

Przygotowane zostały (od Jana z Jani) począwszy biogramy osób zasłużonych dla naszego regionu. Uczniowie ZSGŻ narysowali kopie wzorów kociewskich według pani Małgorzaty Garnysz. W sali odbyła się czasowa wystawa starego sprzętu gospodarstwa domowego. O działaniu i zastosowaniu tych naczyń i urządzeń opowiadała pani Dorota Świrbutowicz - nauczycielka ZSGŻ, która udostępniła bogate zbiory pamiątek rodzinnych.

15.XII 2005 r. o godz.15.00 do ZSGŻ w Smętowie przybyli zaproszeni goście: wicestarosta powiatu Starogard - pan Kazimierz Chyła, współzałożyciel i wieloletni opiekun zespołu "Piaseckie Kociewiaki" - pan Jan Ejankowski, Piotr Gniewkowski - nauczyciel Gimnazjum w Smętowie, który przygotował uczniów do konkursu wiedzy o regionie, wójt gminy Smętowo - pan Jerzy Zieliński, zespół "Piaseckie Kociewiaki" z panią Jadwigą Mielke, która grała na akordeonie, nauczyciele i młodzież ZSGŻ oraz sympatycy szkoły. Imprezę prowadziła nauczycielka szkoły pani Hanna Lewińska.

Zaproszeni goście wzięli udział w Biesiadzie Kociewskiej w nowo otwartej Izbie Regionu i Tradycji. Wysłuchano montażu poetyckiego, w którym wykorzystano tematy znanych kociewskich poetów: Andrzeja Grzyba, Zygmunta Bukowskiego, Romana Landowskiego, Jana Majewskiego oraz Pawła Wrzosa. Następnie odbył się występ zespołu "Piaseckie Kociewiaki". Grupa z Piaseczna jest najstarszym zespołem na Kociewiu.
Należy wspomnieć, że współtwórcą zespołu, obok wielce zasłużonego pana Jana Ejankowskiego, jest proboszcz kościoła parafialnego w Smętowie - ks. Zdzisław Osiński.

Nauczycielka ZSGŻ pani Dorota Świrbutowicz bardzo dokładnie przybliżyła wszystkim postać pana Jana Ejankowskiego. Pani dyrektor tej szkoły - Krystyna Piotrowska wręczyła nagrody laureatom gminnego konkursu wiedzy o regionie. Najwyższe noty uzyskali: Brygida Buniek (opiekun - Ewa Laskowska ZSGŻ); Anna Barabaś, Damian Łydka i Artur Molus (opiekun - Piotr Gniewkowski Gimnazjum w Smętowie)
Nagrody ufundował Urząd Gminy w Smętowie, który również dofinansował to uroczyste spotkanie.

Ostatnim już, ale " najsmaczniejszym" punktem programu był poczęstunek, który przygotowali członkowie Stowarzyszenia "SULŻ". Mandach zwany też kartoflakiem upiekła pani Helena Glaza, która też sprowadziła z okolic Osiecznej i Kasparusa przepis na tzw. "kalony", czyli kluski z tartych, surowych ziemniaków nadziewane wiejskim twarogiem. Coś bardzo mało znane, ale bardzo smaczne. Drożdżówki były różne, wszystkie wyśmienite, ale pierwsze miejsce jednogłośnie zajęła babcia Marcina (ucznia ZSGŻ pani Teresa Damrath z Kościelnej Jani. Wyśmienitą zupę z brukwi przygotował pan Marek Laskowski.

Wszyscy uczestnicy spotkania zasiedli do świątecznie udekorowanego stołu i w bardzo przyjaznej atmosferze biesiadowali, wspominając to co było i planując to co będzie. Był to czas odnawiania znajomości i dzielenia się doświadczeniem z promocji naszego regionu w Polsce i poza jej granicami.
Ewa Laskowska
Stowarzyszenie "SULŻ"

10 lat temu z sesji

Podczas sesji Rady Miasta dziesięć lat temu (dokładnie 26.09.1995 r. - we wtorek - mówiono o bezpieczeństwie... radny Jerzy Mykowski rzucił nawet pomysł, by... utworzyć straż miejską.

Najważniejsze wydarzenia tej sesji to wystąpienie komendanta Policji w Skórczu Antoniego Chyły i dyskusja nad stanem bezpieczeństwa publicznego w mieście, przerwana nagłym wezwaniem komendanta do wypadku - w Mirotkach ojciec przejechał ciągnikiem własną córkę. Dziecko ma złamaną nogę.
Komendant zaczął od charakterystyki terenu, na którym działa, i przedstawienia swoich sił.

Posterunek w Skórczu obsługuje dwie gminy: wiejską i miejską Skórcz. Wspomaga też - głównie w godzinach nocnych - posterunki w Smętowie i Osieku. - Kupiliśmy policji radiowóz i policjanci od nas odjechali - zauważył radny Jerzy Mykowski.

Stan osobowy to komendant i czterech policjantów. Na Zachodzie jeden policjant przypada na 400 mieszkańców, więc w Skórczu komisariat powinien mieć 15-16 ludzi. Brak ludzi uniemożliwia stosowanie patrolu pieszego - policjanci muszą być cały czas w samochodzie, by zachować kontakt z Komendą Rejonową w Starogardzie i gotowość do założenia blokady na wyznaczonym wojewódzkim odcinku drogi. Posterunek nie pracuje przez 24 godziny na dobę.

Stosowane są zmiany - np. od 8.00 do 15.00 i od 18.00 do 1.00. Zawsze jest kilka godzin, podczas których miasta nikt nie pilnuje, szczególnie w niedziele. I głównie w tym czasie popełniono w Skórczu od 1 stycznia br. 41 przestępstw - 11 kradzieży z włamaniem, 3 kradzieże mienia społecznego, 9 - mienia prywatnego, 2 rozboje (w całym minionym roku - tylko jeden). Pozostałe to drobniejsze sprawy (alimenty, znęcanie się nad rodziną, podrabianie dokumentów).

Oprócz tego popełniono 22 wykroczenia, szczególnie prowadzenie pojazdów w stanie nietrzeźwym. Rekordzista, złapany w niedzielę wieczorem kierowca ZIŁ-a, miał 3,85 promila alkoholu we krwi.
Wykrywalność - 63%. Komendanta to nie satysfakcjonuje, bo w każdym przypadku ktoś jest pokrzywdzony i świadomość, że złapano sprawców 10 innych przestępstw w niczym mu nie pomaga.

Radnych bardziej niż wykrywalność przestępstw interesował stan bezpieczeństwa na drogach i porządek publiczny. Pomysł zakazania picia piwa poza lokalem nie wzbudził ich entuzjazmu - to w końcu nie jest wielkie przestępstwo, o demoralizacji trudno mówić, bo i tak pija głównie młodzi ludzie, ale coś z tym trzeba zrobić. Przynajmniej po godzinie 22, gdy ludzie chcą spać (...). Nieprzyjemne są też hałasy, wytwarzane przez ciężkie pojazdy w porze nocnej, często zresztą jeżdżące ul. Starogardzką, po której poruszać się im nie wolno! W Skórczu brakuje miejsc do parkowania, zwłaszcza w handlowe soboty. Radni sugerowali, by - poza sobotami - uporządkować tę sprawę.

- Dobrze - odpowiada komendant Chyła - ale w takim razie niech pan powie, że Chyła ma takiego "malucha", co strzela z gaźnika i nie można spać, jak na ryby jedzie. Jak co do czego, to tylko jednemu Chyle się nie podoba, a wszyscy pozostali milczą. Trzeba zaświadczyć, proszę państwa! Największą bolączką jest brak współpracy ze społeczeństwem - nie ma świadków! To jest bardzo niepokojąca sytuacja i należałoby zmienić mentalność.

- Najlepiej - podsumowuje radny Jerzy Mykowski - jakby Rada powołała własne służby...
Nic nie stoi na przeszkodzie! Jak będzie straż miejska chodzić piechotą, to zechce samochodu. Jak będzie miała samochód, przyda się jej komputer i tak dalej...

Tak dziesięć lat temu relacjonował Jacek Kobus na łamach GK. W nowym, 2006 roku opracujemy tekst na ten sam temat. Zobaczymy, jak w tym zakresie zmieniła się sytuacja.

Nowa stacja benzynowa

Przed Świętami Bożego Narodzenia oddano do użytku nowy obiekt stacji benzynowej. Nazywa się BLISKA, należy do koncernu ORLEN. Wygląda ładnie - w przeciwieństwie do swojej starej poprzedniczki.


Na zdjęciach przedstawiamy stację (zdjęcie wykonano 30 grudnia) i ekspedientkę Anitę Bonna.



czwartek, 29 grudnia 2005

Zblewskie Dni Literatury

Zblewskie Dni Literatury zamknęły obchody 700-lecia Zblewa.

Zapewne tak to miało wyglądać - nastrojowo, kameralnie, poetycko. I prawie było. Prawie, bo sala GOK-u w Zblewie, z eternitem na ścianach, niespecjalnie się do takich imprez nadaje. Co jeszcze... Zawiedli goście. Trudno się dziwić. Na Kociewie tego dnia (17 grudnia) przyszła zima i wielu chyba sobie dało spokój. A może nie interesuje ich poezja?Prawdopodobne, no bo po prawdzie kogo ona dzisiaj obchodzi?

Kogo obchodzi poezja? (tytuł prasowy)

Zgodnie z programem



Przyjechało więc i przyszło zaledwie czterdzieści osób, a zaproszono ich znacznie wiecej. Ale wszystkie części programu, zaproponowane przez Michała Spankowskiego, się odbyły. Po pierwsze więc kapituła przyznała nagrody literackie "Kociewskie Pióra 2006". Po drugie - w tak zwanej "białej sali" Wydawnictwo Diecezjalne "Bernardinum" pokazało swoje książki (a dodatkowo obok Instytut Kociewski swoje wydania - m. in. piękny kalendarz z poezją Małgorzaty Hillar i obrazami Ireny Zagórskiej).

Później "Poetów trzech" - benefis trzech poetów kociewskich: Jana Majewskiego, Romana Landowskiego i Andrzeja Grzyba. W przerwach poezja śpiewana w wykonaniu starogardzkich bardów - braci Ireneusza i Radosława Ciecholewskich. Potem inscenizacja teatralna na motywach poezji śpiewanej Małgorzaty Hillar pod nazwą "Janka Podniebna" w wykonaniu Grupy Prób Teatralnych ZAMIAST ze Zblewa. Na zakończenie uroczysty opłatek stowarzyszeń pozarządowych gminy Zblewo.

"Poetów trzech" - benefis

Benefis to uroczystość wydana dla uczczenia dorobku czyjejś działalności. W uroczystości takiej występuje sam uhonorowywany podmiot, czyli benefisant (formy niepoprawne: beneficjant, beneficjent) oraz zaproszeni. Uroczystość ma charakter retrospektywny.
Tyle Wikipedia.



W Zblewie wyglądało to tak.
Trzy fotele w centrum sali Gminnego Ośrodka Kultury, stolik, kilka starych książek, położonych ot, tak sobie, jedna na drugiej, jakby przypadkowo. Oczywiście świecznik, dla spotęgowania nastroju. Siadają Jan Majewski, Roman Landowski, Andrzej Grzyb. Spankowski pyta, jak to się stało, że zaczęli pisać. Pani z radia nagrywa. Jak zaczęli?
Nie będziemy tu przytaczać ich wypowiedzi. Kogo to zainteresuje, sięgnie po książki, przeczyta notki biograficzne, być może też omówienia ich twóczości. Bo oni mają już swoje bogate literackie biografie.

Tu i Tam

Jak tak się ich słuchało, tych trzech panów, przyszła myśl, że oni już naprawdę coś znaczą, i to nie tylko na Kociewiu.
Po ich wypowiedziach, przerywanych świetnymi występami Ciecholewskich, głos najpierw zabrał prof. Tadeusz Linkner z Uniwersytetu Gdańskiego, a potem redaktor naczelny literackiego pisma "Autograf" Andrzej Krzysztof Waśkiewicz. Profesor ciekawie scharakteryzował poezję trzech poetów używając zaimków Tam i Tu.

Otóż w wierszach Grzyba i Landowskiego jest bardziej Tu, u Majewskiego bardziej Tam.
Czyli - to już interpretacja słów prof. Linknera przez niżej podpisanego - w twórczości dwóch pierwszych rozpoznawalne są raczej refleksy tutejszego pejzażu, strzępki rozmów i wspomnień związanych z Kociewiem. U tego trzeciego natomiast poezja odzwierciedla jakąś inną rzeczywistość (Majewski pochodzi z Podlasia) i "nałożoną" na Tu.

fajny jest ten profesor w swoich celnych a krótkich charakterystykach.
U Majewskiego jest od Tam do Tu, u Grzyba od Tu do Tam, u Landowskiego - Tu.
Bardzo sympatycznie zabrzmiały słowa uznania skierowane przez Andrzeja Grzyba pod adresem poezji Jana Majewskiego. To rzadkie w egotycznym świecie poetów.

Poezja na prezenty

Redaktor "Autografu" pali papierosy. Nadarzył się więc moment na rozmowę o poezji w kuluarach, czyli w palarni GOK-u.
Kto dzisiaj czyta poezję? Ile można wydać tomików i co z nimi zrobić? - oto pytania.
350 egzemplarzy? - O sto za dużo - mówił redaktor. 250 i potem rozdawać jako prezenty.

Przyczyny takiego stanu rzeczy według Waśkiewicza są rozamite. Jest też i przyczyna ekonomiczna. Weźmy przeciętną rodzinę. Dziecko interesuje się samochodami - kupuje pismo o motoryzacji, drugie na przykład komputerami - kupuje pismo o komputerach. Mama kupi jakąś kolorówkę dla pań, tata - coś dla siebie, ze swojej branży. Do tego jakiś dziennik. Ile wydadzą? Zapewne ze 200 złotych miesięcznie. I gdzie tu jeszcze miejsce na książki, a co dopiero mówić o tak specyficzych, jak tomiki z wierszami?

Ale zasadniczo redaktor naczelny "Autografu" mówił o braku krytyki literackiej. Mnóstwo ludzi pisze wiersze, a tych nie ma. Jednak w ostateczności - trywialnie to nazywając - i tak oliwa na wierzch wypływa.

"Janka Podniebna"

Poetów trzech trochę zasłoniło Małgorzatę Hillar, która urodziła się i wychowywała w Piesienicy. Przypomniał ją zespół ZAMIAST montażem poetyckim "Janka Podniebna", złożonym z utworów Cypriana Norwida, Małgorzaty Hillar, Agnieszki Osieckiej, Andrzeja Grzyba, Romana Landowskiego, Wandy Warskiej, Jana Majewskiego oraz - uwaga - Michała Spankowskiego. Teraz zaczynamy rozumieć, dlaczego pan Michał tak tą poezją się interesuje i dlaczego urządza takie imprezy.
"Janka Podniebna" to złożona z wierszy opowieść o pięknie otaczającego nas świata, widzianego jakby przez różne przymaty czasu.

Pora na opłatek

Pora nastała opłatkowa. Składano życzenia. Można było zdobyć też autograf. "Zdobyć autograf" - jak to niepewnie dzisiaj brzmią takie słowa. Ale są znaki, że to się odmieni. - Już wraca czas książki - mówią w bibliotekach. - Mija fascynacja komputerem jako dość prymitywną formą relaksu, a Internetem jako źródłem poznania.
Woierzyć, nie wierzyć. Zresztą czy to ważne? Poezja przecież nie jest dla wszystkich, wręcz dla niewielu - mówił niedawno w wywiadzie Spankowski. - I niech dalej tak będzie.


Nagrodzeni

Zblewskie Dni Literatury "Kociewski Pegaz" zorganizowało Towarzystwo Społeczno-Kulturalne im. Małgorzaty Hillar. Kociewskie Pióra 2006 w kategorii literatura w powiecie starogardzkim otrzymają Jan Majewski i Andrzej Grzyb. W kategorii wydawnictwa - nadleśniczy Krzysztof Frydel i wydawca Lech Zdrojewski (pozycje o Borach Tucholskich). W kategorii publicystyka - Ryszard Szwoch, historyk.

W kategorii animacja kultury - teatr Kuźnia Bracka ze Starogardu. Z powiatu tczewskiego w kategorii literatura Kociewskie Pióro 2006 otrzymają Kazimierz Ickiewicz i Zygmunt Bukowski. W zakresie działalności wydawniczej - Wydawnictwo Pomorskie i Kociewski Kantor Edytorski z Tczewa. Stanisław Pestka - redaktor "Pielgrzyma", otrzyma nagrodę za działalność publicystyczną. W kategorii animacja kultury nagrode otrzyma Janusz Kortas, wieloletni prezesa Dyskusyjnego Klubu Filmowego "Sugestia" w Tczewie.

Zdjęcia
1. Michał Spankowski wita gości. Fot. Tadeusz Majewski
2. Tak miało być - przy stoliku, świecach, natrojowo... Od lewej Roman Landowski, Andrzej Grzyb, Jan Majewski. Fot. Tadeusz Majewski
3. Prof. tadeusz Linkner - zaskakująco o poezji naszych poetów trzech. Fot. Tadeusz Majewski
4. Młodzi z grupy ZAMIAST w spektaklu "Janka Podniebna". Fot. Tadeusz Majewski
5. Wiesław Warchoł prezentuje piękny kalendarz. Fot. Tadeusz Majewski

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Mały Bukowiec. Iwona i Ole Andersenowie o przyszłości wsi...

Mały Bukowiec. Piękny, kameralny, turystyczny. Wioszczyna, która widziała niejednego VIP-a, również i tych dziś dwóch najpotężniejszych. Przy zamykanym chyba na stałe sklepie i ogródku powiewają flagi - między innymi Unii Europejskiej, Polski i krajów skandynawskich. Ktoś się tu wyraźnie przejął naszym członkowstwem w UE albo...? To "albo" wyjaśniają w sklepie. - Ta nieruchomość należy do Andersena z Finlandii - mówią. - Mieszka w Małym Bukowcu...




Szkoła w Kopytkowie

Przed świętami. W szkole podstawowej akurat zakładają radiowe łącze internetowe

Mały wąski pokoik nauczycielski, w którym, o dziwo, stoi 6 komputerów.
- To taka mała pracownia udostępniana dla uczniów - mówi dyrektor Stanisław Mazur. - Są tu też książki, ale biblioteka dla uczniów mieści się u góry. Sala komputerowa też jest. Akurat dzisiaj zakładają stałe łącze. Dotychczas mieliśmy tylko połączenie przez modem. Uczniowie dzięki Internetowi będą mieli nowe źródło informacji. Poza tym mamy w pracowni wszystko - dziesięć komputerów, laptop, skaner, drukarkę, aparat cyfrowy, dwa rzutniki multimedialne.


O połowę mniej dzieci

W szkole, razem z filią z Kościelnej Jani, uczy siedemnastu nauczycieli. Placówka w Kościelnej Jani, której dyrektorem do sierpnia tego roku była Barbara Kalinowska, nosiła szlachetne imię Jana z Jani. Stając się filią je straciła. Wszystko oczywiście przez małą liczbę dzieci.
- Najwięcej dzieciaków, ponad 190, uczyło się w szkole w Kopytkowie w latach osiemdziesiątych. Teraz jest tutaj 102 dzieci, a w filii 44 dzieci - mówi dyrektor. - Na przestrzeni 20 lat ta liczba zmniejszyła się prawie o połowę. I jeszcze się zmniejszy, ale niewiele. Potem będzie lepiej.
Takie oto mamy spustoszenie, jeżeli idzie o dzietność. W sumie 166 dzieci z całego obwodu - dużych przecież wsi: Kopytkowa, gdzie pobudowano za PRL-u miasteczko (8 bloków), z Kościelnej, Leśnej i Starej Jani.

Szkoła środowiskowa

Budynek, względnie nowy, ma dużo miejsca. A obok stoi stary budynek szkolny - pobudowany w 1905 roku. Też jest użytkowany.
- Staramy się, żeby to była szkoła środowiskowa - ciągnie Stanisław Mazur. - Udostępniam na spotkania sołectwa i dla powstałego w tym roku Koła Gospodyń Wiejskich. Przychodzą też panie na aerobic, który prowadzi Bożena Mirota, poprzedni dyrektor szkoły (pan Stanisław jest dyrektorem od 2000 roku).

Odbywają się tu też spotkania młodszej młodzieży, a starsza korzysta ze świetlicy, w drugim budynku. Udostępniam też boisko szkolne - do piłki nożnej i siatkówki. Sam prowadzę lekcje wuefu, choć z wykształcenia jestem geografem po Uniwersytecie Gdańskim. Nie mamy wuefisty... SKS-y? Prowadzimy je od paru lat, choć nauczycielom za to się nie płaci. Gdyby były na to pieniądze, z pewnością znalazłoby się więcej chętnych, jak nie z tej szkoły, to z innych. Dzieci miałyby wtedy opiekę. Sami nauczyciele też zgłaszają, że dzieciom należy się szersza oferta.

To - skomentujmy - zapewne równie ważne jak becikowe. Żeby szkoła zajmowała się dziećmi po godzinach lekcyjnych. Nie chodzi tylko o sport.

- Mogłyby być różne zajęcia. Sam prowadziłem kółko geograficzne, ale teraz jest nauczanie blokowe. Mogłoby być jednak coś w rodzaju takiego kółka. Tereny mamy ciekawe, choć ten, kto tu mieszka tyle czasu (dyrektor pochodzi ze Smętówka), być może tego nie widzi. Ale atrakcje są. Choćby zespoły pałacowe. My czasami wychodzimy z dziećmi do parku.
Warto tu nadmienić, że w Kopytkowie jest największy, 5-hektarowy zespół pałacowo-parkowy w powiecie. Niby ktoś go kupił (choć wójt Jerzy Zieliński protestował), ale nic się tam nie dzieje. Niszczeją obiekty, niszczeje park. Skandal. Chyba czas, by gmina wystąpiła o zwrot państwu, może właśnie gminie.

Być może wrócą

- To jest podstawówka, dzieci są małe, ale można im mówić o tej małej ojczyźnie, gdzie mieszkają, żeby miały szacunek. A potem? Zależy, co ich dalej spotka. Być może wrócą.
Również jako nauczyciele do inaczej zorganizowanych szkół. Po wojnie było biednie, a szkoła wtedy była w każdej wsi. Uważam, że fajnie jest mieć małą szkołę. Dzieci jest mniej i są lepiej pilnowane. W pokoju nauczycielskim mówimy o uczniu po imieniu i każdy wie, o co chodzi. Problemów z wychowaniem nie ma. Uczniowie wiedzą, że do szkoły nie należy przynosić komórek (to na naszą kwestię, że w szkołach w mieście uczniowie złośliwie robią komórkami zdjęcia nauczycielom - przyp. red.).



Zdaje się, że pan Stanisław jest zwolennikiem małych szkół na wsiach. Trudno się dziwić. Sam chodził tu do VI klasy szkoły ze Smętówka, a VII i VIII kończył w Zbiorczej Szkole Gminnej w Czerwińsku (dziś Smętowo). Tutaj się uczył i tu teraz uczy. Takich osób, które wróciły jako nauczyciele, jest zresztą więcej.
Czy będzie powrót do przeszłości? Niestety, na razie nic na to nie wskazuje. Teraz chodzi o to, żeby utrzymać stan posiadania.

Nie ma prostych rozwiązań

Ludzie często śmieją się, kiedy w telewizji mówią o becikowym, nie dostrzegając, że pod tym hasłem kryje się wielki dramat - coraz mniej dzieci, coraz mniej Polski. Pytamy, co dyrektor zrobiłby w tej kwestii, gdyby był ministrem odpowiadającego za dzietność resortu.
- Nie ma co do tego jakichś prostych rozwiązań. Chyba nie... Szansą dla nas będzie węzeł przy autostradzie. Wtedy może powstaną miejsca pracy. To oczywiście nie spowoduje, że na świat zacznie przychodzić więcej dzieci, ale przynajmniej ludzie będą mogli zaspokoić swoje cywilizacyjne potrzeby.

A są chętni do pracy (wbrew obiegowym opiniom o mieszkańcach wsi, gdzie były PGR-y). Tu mieszka dosyć dużo osób ambitnych. Podejmują pracę nawet w odległych miejscowościach. Dbają też o swoją wieś. My również. Szkoła wychodzi na zewnątrz, na przykład podczas akcji Sprzątanie Świata. Wcześniej pracowaliśmy też przy oczyszczaniu krawężników z piachu i chodników, przycinaliśmy trawę, robiliśmy porządki przy pomniku.

Idziemy do pracowni komputerowej. Firma za chwilę skończy pracę i Kopytkowo będzie miało stałe łącze internetowe. Krzysztof Czapiewski realizuje swój plan - podłącza wioski w gminie Smętowo. Otwiera okna na wielki świat. Informacyjne. Bodajże w 2006 roku mają realizować odcinek autostrady A-1 przecinający gminę, ze zjazdem w Kopytkowie. Może ten świat przyjdzie też do Kopytkowa z miejscami pracy. Czego życzymy w nowym roku.
Dorota Skolimowska

Foto
Firma za chwilę skończy pracę i Kopytkowo będzie miało stałe łącze internetowe. Fot. Dorota Skolimowska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Miłość i bizne

Erwin Kończyński, urodzony w Zblewie, jest z Osowa Leśnego (bardziej pod Sowi Dół, pod leśniczówkę), a mieszka w poniatówce w Bietowie, blisko lasku szteklińskiego. Zainteresowanie do koni ma od dziecka. Nic dziwnego.



Pracowały w lesie

Konie towarzyszyły mu w latach dzieciństwa, a pomagały, kiedy jako dorosły człowiek przejął w Osowie Leśnym gospodarstwo. Wtenczas wszystko woziło się w konie, zwłaszcza w lesie. Jeszcze długo po tym, kiedy w Borach Tucholskich pojawiły się pierwsze "bulajce" zapalane na korbę, drewno zwoziły te pracowite zwierzęta. Erwin miał jednego, sąsiad drugiego, zaprzęgało się oba i wiozło się wielką furę drewna. Teraz już jest inny czas - wszystko robi się ciągnikami i maszynami - ścina, ładuje, wozi.

Do Bietowa przybył z koniem

Do Bietowa, gdzie się wżenił, przyszedł z koniem. Trudno mu było sobie bez niego wyobrazić gospodarkę na tych stosunkowo żyznych ziemiach. Tamtej ziemi w Osowie Leśnym po przeprowadzce do Bietowa nie sprzedał, a zalesił. Dzisiaj w sumie ma 21 hektarów ziemi - i tutaj, i w Osowie. Tam ma kawał swojego lasu i jest jak pan.

Koń wolną miał tylko niedzielę

Koń był tutaj najważniejszy. Pracował od poniedziałku do soboty, jedynie w niedziele miał wolne. Teraz sporo się zmieniło. Tamta zalesiona ziemia w Osowie czeka na swój czas, a tutaj koń ma tylko lekkie roboty. W lasach stał się zupełnie niepotrzebny, bo - jak padło wyżej - wyparły je maszyny. A u niego, w tym jego lesie, tylko przycinki się robi, żeby wypielęgnować i sprzedać drewno na opał. Na deski jeszcze przyjdzie czas. Zwierzę chodzi pobronować, popielakować, to wszystko.



Piąte pokolenie

Koń... Źle mówimy. Nie koń, a konie, bo od tamtego jednego już jest piąte pokolenie i Erwin ma ich na dzień dzisiejszy w sumie ze źrebakami siedem. Cztery zimnokrwiste matki, trzy źrebaki. To one tak malowniczo wyglądają teraz pomiędzy drogą bietowską a laskiem. Zimą dostały długi włos i wyglądają jak jakieś przedpotopowe zwierzaki. Stoją daleko w lasku, coś tam kopią, coś tam szarpią w gałęziach. Kiedy Erwin zbliża się do ogrodzenia z belek, pierwsze nadbiegają źrebaki. Po te dorosłe gospodarz musi iść.

Tola, Kasia i inne

Konie według Kończyńskiego żyją około 30 lat. Przynajmniej tak było po wojnie. Każdy ma swój paszport i nazwisko. Imiona? Różne - Tola, Kasia i inne. Konie bardzo ładne, po ogierze z Grabowa. Erwin trzyma je dzisiaj nie tylko z sentymentu. Strony są turystyczne, z roku na rok rośnie zapotrzebowanie na przejażdżki - bryczką, wozem drabiniastym, w siodle. Do bryczki i wozu potrzebne są dwa. Erwin otwiera blaszane drzwi wielkiego garażu.



Tu parkuje nie tylko elegancka bryczka, ale i sanie. Jak przyjdzie śnieg, to hajda w świat. A na ścianach mnóstwo końskiego osprzętu. Coraz więcej ludzi w gminie trzyma konie w celach rekreacyjnych. Warmbier tutaj, Leszczyński w Ocyplu, Cichoń w Osowie.
Poważniejsze zlecenia zdarzają się kilka razy do roku. Na razie z ośrodków wczasowych. Być może będzie więcej, bo rośnie zainteresowanie takimi przejażdżkami. Indywidualnie jak ktoś przyjdzie, też najmie i może jechać. Ceny umowne. Sto, góra dwieście złotych, różnie to wygląda.

Koń to też biznes

Koń - nasze ukochane zwierzę - to także, co tu obwijać w bawełnę, biznes mięsny. Erwin nieraz jedzie na zbyt i sprzeda kobyłkę. Na zbyt przyjeżdżają kupcy z daleka, takie jest zapotrzebowanie. Koń waży 600, 700 kilo, kilogram mięsa kosztuje 5, 6 złotych. Samo utrzymanie konia niewiele kosztuje - siana, buraków musi dostać, to wszystko. Ale trochę trzeba przy nich pracować. Tu jest interes, bo te przejażdżki to na razie dziecinna zabawa.

Taki im pisany los

Źrebaki o dziwo wcale się nas nie boją. Podchodzą do ogrodzenia, dają się poklepać. O czymś myślą. Może o cieplejszej stajni, może czekają na chleb, który często przynosi im wnuczka Erwina, a może o kostce cukru, kto wie. Obok gospodarstwa Erwina jest drugie, którego właściciel ma pierwszy w powiecie hotel dla koni. Być może kiedy źrebaki podrosną, ktoś je kupi i będzie trzymał obok? I będą obwozić po szteklińskich okolicach - dookoła Jeziora Szteklińskiego, do Wirt i Borzechowa. Może myślą teraz, ze ktoś przyjechał je kupić za dwa - dwa i pół tysiąca PLN, bo tyle źrebak kosztuje, i bedzie ich panem? Kto to wie? A potem, już jako dorosłe, po przejażdżkach zapewne pojadą na zbyt. Cóż, taki jest dzisiaj u nas koński los.
Marek Grania

1. Erwin przyprowadza konie z brzeziny. Fot. Marek Grania
2. W sporym garażu zaparkowana bryczka i sanie, na ścianach siodła i uprzęże. Fot. Marek Grania

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckieg

Marek Panas: Co z tą drogą?

Szteklin jest pępkiem powiatu. Z kilku względów. Między innymi dlatego, że to środek powiatu, co kiedyś wyliczyliśmy. Również dlatego, że ciekawie leży - między trzema jeziorami - Sumińskim, Szteklińskim i Borzechowskim Wielkim. A także i dlatego...




Droga. Nawet czołgiem się nie da

Marek Panas, olimpijczyk, były reprezentant Polski w piłkę ręczną, na hasło "droga do Szteklina" od razu odrywa się od pracy. Jest wzburzony. Trudno mu się dziwić - przed chwilą, jak dojeżdżaliśmy do jego kwatery, w ciągu 10 minut na odcinku z Radziejewa minęło nas 6 samochodów, a to przecież zima.



- Panowie - mówi Panas. - W Trójmieście, skąd przybyłem, co wiedzą o Kociewiu? Trzy hasła znają: Ocypel, Szteklin i Osiek. I jak my tu wyglądamy? Kiedy przychodzą roztopy, to nawet czołgiem nie da się przejechać.

Telefon. Nie ma możliwości

Pan Marek kończy przebudowę gospodarstwa rolnego na kwaterę agroturystyczną o nazwie Kociewiak. Pokoje o bardzo wysokim standardzie, część gastronomiczna też. Goście przyjeżdżają, chwalą sobie kwaterę, przeklinają drogę. No bo tak. Zajechali czystymi wozami, wyjeżdżają zapaćkanymi.
To nie jedyny problem olimpijczyka.

- Ja tu inwestuję, chcę się rozbudowywać, a nie mam telefonu. Energa postawiła transformator, a Telekomunikacja mówi, że nie ma możliwości technicznych. I do najbliższego telefonu mamy stąd 600 metrów. Panowie, to jest XXI wiek. Nie ma możliwości technicznych... Kwatera jest gotowa od dawna, a nie ma telefonu, a zatem i Internetu, które są przecież w tej działalności podstawą.

Promocja. Nic nie robią

Marka Panasa nie interesuje kwestia, czy droga jest gminna, powiatowa, czy krajowa. To dla mieszkańca nie powinno zresztą mieć żadnego znaczenia. Tak samo z promocją. Żałośnie to wygląda i to w dodatku w Roku Kociewskim.
- Nie ma co czekać na Starogard, bo on nic nie robi. Niech to robią gminy samodzielnie, we własnym zakresie. Podobnie z tą drogą. Niech to na siebie weźmie gmina, jeżeli powiat nie potrafi... - Panas ciągle wraca do tematu droga. - Ja się dziwię. Przecież prezydent miasta Starogard Karbowski ma tu domek.

Tu nie chodzi o to, żeby wybudował, bo akurat ma, ale przecież widzi, co tu się dzieje i powinien w tej sprawie coś zrobić. Poza tym w tej miejscowości jest 500 domków wczasowych. I byłoby więcej - co przecież da korzyść regionowi - gdyby ktoś wybudował wreszcie tę drogę. Bo dobre drogi ściągają inwestycje. Ja tu włożyłem zdecydowanie ponad pół miliona złotych. Gdybym wiedział, że z tą drogą będzie taki skandal, być może dałbym sobie spokój.

Znaki. Ich nie widać

Tłumaczymy - droga miała być już w tym roku, ale widocznie coś się z ważnych powodów przesunęło. Na przykład z powodu przyczyn obiektywnych. Nie. Panas uważa, że wszystko zależy od ludzie i nie ma prawa się przesuwać. A może - koncypujemy - to za trudny odcinek do zrobienia? Bo ta gruntowa droga do Radziejewa, gdzie ma być położony asfalt, to w gruncie rzeczy parów obsadzony wielkimi liściastymi drzewami.

Strasznie to trudne, zrobić w takim parowie szosę. Nie. Drzewa to dzisiaj nie problem. Położyć asfalt czy kruszywo w XXI wieku? Łatwizna. No to może lepiej jechać od strony Lubichowa?- sygerujemy. Nie, od Lubichowa - na odcinku Bietowo - Szteklin - jest jeszcze gorzej. Wszystko tu jest robione jakoś nieporadnie. Na przykład napis Szteklin w Radziejewie. Mały, stoi na łuku drogi, kto go zauważy, jak przyjedzie z daleka i pierwszy raz?

Skansen. Może być u mnie

Przy okazji rozmawiamy o naszym letnim temacie - budowa skansenu w Szteklinie (termin spotkania w tej sprawie jest właśnie ustalany). Panas chętnie na takie spotkanie przyjedzie. Jeżeli to ma przynosić pieniądze, to dlaczego nie ma być tutaj, u niego? Z sąsiadem mają kilkanaście hektarów, z którymi nie bardzo wiedzą co zrobić. A na taki skansen mogą być środki z Unii. W ogóle Panas jest otwarty na pomysły i chce coś robić.

- Panowie - mówi - przecież Kociewie ma przewagę nad Kaszubami. Tu są bobry, ptaki, lasy, cisza. Rok Kociewski minął i nikt nic o tym nie wie. Ogłoszenie puściłem przez gazetę niemiecką. Oni tu przyjadą. Zobaczą piękno tych stron, ale już nie wrócą, bo ta droga... Dowiedzcie się, czy ta droga będzie robiona, czy będzie zasypana, czy w ogóle jej nie będzie.

Praca. Będę kandydował do rady gminy

Rozmawiamy o ziemi. Trudno ją dzisiaj przekwalifikować, choć jako rolnicza nic niewarta. Trzeba z nią coś zrobić - albo skansen, albo niech gmina da przekształcić. Panas nagle zdradza, że będzie, jako człowiek zameldowany, tutejszy, kandydował do rady gminy. Bo tu się nic nie robi, a tyle jest do zrobienia. Nic się nie robi na tej ziemi, która ma wspaniałe walory, a tylko tych kilka miejscowości jest znanych. - W Gdańsku z Kociewia, z naszego powiatu to znają tylko, wiadomo, Szteklin, Osiek i Ocypel - kończy jak zaczął olimpijczyk.
Marek Grania

1. Marek Panas jest wzburzony. Obiecywali, że droga będzie w tym roku, a tu nic. Fot. Marek Grania

2. Droga Szteklin - Radziejewo biegnie w parowie i na dodatek jest obsadzona wysokimi drzewami. Fot. Marek Grania

piątek, 23 grudnia 2005

Gmina w oczach Iwiczna

Tekst opisu gminy Kaliska zaprezentowany przez Iwiczno na turnieju sołectw dn. 12.11.2005 roku


Pięknieje nam nasza gminy z dnia na dzień. Co godzina rosną nam nowe domy, drogi, ulice, parki, świetlice, place gier i zabaw dla dzieci i młodzieży
starszej i tej przyjezdnej.



Ostatnio nawet mosty, nie tylko dla pana starosty. Dla wygody tych co tu mieszkają,
albo tylko czasem przyjeżdżają. A przy drogach, czy ulicach wygodne ławeczki. Można usiąść, odpocząć, wyprostować zmęczone nogi i nacieszyć widokiem oczy.

Siadasz zwłaszcza letnią porą, patrzysz - myślisz co to?, czy to jakiś konkurs blisko?, Miss Polonia przyjeżdża w te strony! A to pięknieją i dorastają nam nasze dziewczyny! Chodnikiem spacerkiem idą sobie piękne Kaliszczanki, urodziwe Iwiczanki. Pomylić się można. Jedno jest pewne, wszystkie one to nasze piękne Kociewianki. Jest na co popatrzeć i nacieszyć oczy.

Trzeba ci wiedzieć turysto, że gmina nasza to jest sołectw kilka. A Kaliska to stolica nasza. Mamy też rynek, na rynku fontanna i anioł na straży. Targowisko czyste, schludne zadbane. Nie są to co prawda sukiennice, ale co tam, Kraków może kiedyś dogonimy.

Dla chętnych turystów, tak jak w Krakowie mamy zaczarowaną bryczkę. Jest też koń - czy zaczarowany? Tego nie wiem. Na pewno normalny woźnica, tylko wsiąść i pojechać sobie zwiedzać nasze okolice.

Są u nas piękne lasy, no i jeziora. Powietrze zdrowe, czyste. I to dostać można u nas darmo prawie! Agroturystyka nam się rozwija rzecz oczywista.

Mamy też własne legendy. Tych posłuchać warto! Stara legenda mówi, że w miejscu dzisiejszego jeziora Trzechowo stał klasztor, który się zapadł i utworzył głębię jeziora. Raz w roku, kto ma szczęście i odwagę w noc św. Jana może wypłynąć o północy na środek jeziora, aby usłyszeć bicie dzwonów zatopionego klasztoru. A dla żądnych wrażeń nawet duchy. Są na szczęście niegroźne, bo boją się ludzi. Polecam w tym celu również okolice tegoż jeziora. Spotkać tu można duchy rybaków łowiących ryby na łódce. (...)

Nie przenieście nam tylko stolicy z Warszawy do Kalisk, a nie daj Boże parlamentu i całej ulicy Wiejskiej. My już lepiej zostańmy przy ulicy Nowowiejskiej. Pewien mądry człowiek rzekł - "Nasza Gmina, moi mili, toż to jest Ojczyzna nasza mała".

Autor - "rodzynek" Maksymilian z Iwiczna

/Nie odpowiadam za treść i budowę zdań - przepisująca tekst/

Pożegnanie z piecami

Zakończył się już kapitalny remont w Publicznej Szkole Podstawowej w Piecach. W placówce wymieniono stare okna, dach oraz położono nową elewację na zewnątrz. Przed budynkiem wybudowano także podjazd dla niepełnosprawnych. Szkoła nie posiada też już starych kaflowych pieców, gdyż wymieniono je na nową instalację grzewczą.

Do tej pory w każdej klasie trzeba było rozpalać w piecu, by w klasach podczas
zajęć było ciepło.

- Już przed północą poprzedniego dnia trzeba było rozpalać w piecu - mówi Mariusz Połom, woźny w szkole w Piecach. - Następnie około godz. 6 rano dokładało się węgla. Jeśli jednak na dworze panował duży mróz, to w szkole trzeba było palić dziennie nawet trzy razy. Na jeden sezon grzewczy spalaliśmy około 30 ton węgla, bo pieców było 12. Cieszę się, że mamy teraz nowe ogrzewanie, ale i tak jest sporo roboty.



Zanim jednak stare piece zostały zburzone, to pracownicy placówki na pamiątkę wykonali zdjęcia do kroniki. Te już od lat 70. minionego stulecia dawały w szkole ciepło.
Dodatkowo od Ministerstwa Edukacji Narodowej placówka otrzymała 30 tysięcy
złotych na pomoce dydaktyczne.
- Cieszę się ogromnie, że otrzymaliśmy te pieniądze, gdyż chcemy kupić
komputery i programy - mówi Barbara Mania, dyrektor PSP w Piecach. - Chcemy
także kupić meble.
Koszt remontów w szkole wyniósł 900 tysięcy złotych.
Sebastian Dadaczyński

Uczniowie mają teraz lepsze warunki do nauki w szkole.
Fot. Sebastian Dadaczyński
Za Dziennikiem Bałtyckim

Duchy z obrazu?

Krzysztof Kreft z Kalisk ma w domu kopię "Grosza czynszowego" Tiziano Vecellioego, którą namalował jego wujek Edward Kreft. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że na drugiej stronie obrazu ktoś wyrysował planszę służącą do... wywoływania duchów.

Edward Kreft, obecnie mieszkaniec Piły, namalował obraz w latach 50., kiedy uczył się w Liceum Plastycznym w Gdyni Orłowie. Później sprezentował go matce, ale o żadnej tablicy z duchami nic nie wie. - Nie mam pojęia, kto mógłˆto dorysowć i kiedy - mówi.
Plansza jednak jest.
- Pami«tam, że obraz przez jakiś czas wisiał u mojej babci - wspomina pan Krzysztof. - Później iej sporo lat przeleżał na strychu mojego kuzyna. Następnie trafił w moje r«ce.
I tyle o obrazie wiadomo. Pan Krzysztof zarzeka się, że duchów nigdy nie wywoływał i wywoywać nie zamierza.
Sebastian Dadaczyński
Za Dziennikiem Bałtyckiem

czwartek, 22 grudnia 2005

Tutaj są moje korzenie

Wiele mozna osiągnąć, wszystko prxzezwyciężyć, jeśli zawód jest pasją, anie tylko sposobem zarabiania na zycie - powtarzał Augustyn Pawłowski

Pawłowscy, jak pamietają potomkowie rodu, od dawien dawna ścisle związani byli ze Skórczem lub najblizszą okolicą.

Jan Pawłowski w okresie międzywojennym sprzedał wszelkie swoje posiadłości w Skórczu, bo chciał wyjechać na Litwę. Niestety, w ciagu jednej nocy prawie wszystko starcił w wyniku reformy monetranej Władysława Grabvowskiego w 1924 roku. Za zdewaluowane pieniądze mógł tylko kupić skromnegospodarstwo na wybudowaniu wolentalskim, gdzie mieszkał wraz z żona Marianną. Juxz w latach 20. Jan na terenie swojego gospodarstwa załozył cegielnię. W międzyczasie kupił działkę w Skórczu - Boraszewie, wybudował i wyposażył kaflarnię.

Jan i Marianna Pawłowscy posiadali sześciu synów i dwie córki. Najstarszy syn, Stanisław, zginął w Wojnie Bolszewickiej, najmłodszy, Bolesław, poniósł śmierć w działalności partyznackiej. Za ową działalność syna ojciec Jan był więziony w Stuthoffie, gdzie został stracaony.

Jeden z czterech żyjących synów Antoni, osiadł na ojcowiźnie na gospodarstwie w Wolentalu. Pozostali - Augustyn, Józef i Kazimierz - zamieszkali w Skórczu, natomiast córki migrowały do Wejcherowa.

Augustyn przejawiał najwieksze zainteresowania rodzinnym zawodem. Ojciec Jan widział w nim swojego nastepcę. Chłopak uczył się w Poznaniu rzemiosła ceramicznego. Razem trudnili sie gospodarstwem, kafralrstwem, wyrabiali cegłę szamotową i doni8czki, które sprzedawali ogrodniokom w Starogardzie i Grudzi ądzu. Augustyn w roku 1936 ożenił się z Kazimierą Chyłą. Mieli troje dzieci - dwóch synów i córkę. Synowie, kiedy podkreślili, pobierali nauki w mieście i tam pozostali. Przy rodzicach pozostała córka Barbara. Dość wcześnie poznała tajniki kaflarstwa i od siedemnastego roku życia pomagała ojcu.

- Po wojnie ojciec wprowadzil nowe technologie np. piece do wypalania kafli trocinami, na co otrzymał patent. Zatrudniał 18 ludzi. Wypriodukowany towar wywoził w Polskę, a także zaopatrywał okoliczną ludność. Do Skórcza, sprowadzał stłuczkę szkalną i glinkę aż ze Śląska. Transportery duże i częste przychodziły pociągiem. Ojciec chciał budować bocznicę kolejową - wspomina Barbara Pawłowska - Scholte.
Jak pamietaja starsi mieszkańcy Skórcza, Pawłowskim zawsze wiodło się dobrze.
- Ojciec był jednym z pierwszych po Litwińskim, wlaścicielu tartaku, posiadaczem samochodu. Był to fiat - wyjasnia p0ani Barbara,
W roku 1951 firmę Pawłowskich przejął Zarząd Państwowy Augustyna "zrobiono" kierownikiem technicznym. Tę samą funkcję pełnił w Pelplinie i Tczewie. Krążył między tymi trzema miastami.

W 1956 roku panująca atmosfera w upaństwwionych zkaładach stawała się nie doznieśenia, ale pozwoliła Augusty6nowi pozostać w firmie. Zrezygnował z pełnionej funkcji, a tak naprawde zmuszono go tego. Został dwukronie wywłaszczony - raz podczas okupacji, kiedy byli zmuszeni zostawić zostawic swoje i zamieszkać z rodzina w Głuche (budynek gdzie dzisiaj zamieszkują pp.Eggert), drugi raz w 1951 roku.
- Ojciec nam, dzieciom wielokrotnie mówił, jak bardzo było to bolesne. Mniej bolało, jak robili to Niemcy, wielokrotnie bardziej, kiedy robili to swoi - mówi pani Basia.
Po utracie pracy w pańsatwowym zakładzie musiał Augustyn podjąć nowe wyzwanie, miał przecież na utrzymaniu rodzinę. Wynajął szopę (za MDK) i tam rozpoczął produkcję kafli. Robił to juz korzystając z piecvów elektrycznych. Tutaj bardzo mocno zaanga żowała się córka Barbara.

- Pracowalismy tylko we dwoje. Praca była ciężka. Wodę wozilismy z rynku w beczce na kółkach, ale nie poddalismy się. Ojciec na swoim był wreszcie w zgodzie z samym sobą. Nie musiał ju7z iść na kompromisy, które naruszały granice uczciwości wobec siebie - dodaje pani Barabara.

Barabra pracowała ze swoim ojcem ażź do urodzenia syna, Kalauduiusza, Augustyn po przejściu na emerytur ę nadaql trudnił się rzemiosłem. Wykonywał certamiczne popielniczki. Nie mógł rozstać się ze swoim fachem. Powtarzał, ze wiele mozna osiagnąć, wszystko przezwyciężyć, jesli zawód jest pasją, anie tylko sposobem zarabiania na zycie.

A Barabra ? Mimo iż los rzucił ja aż do Holonadii, to po kilkunastu latach wróciła do rodzinnego Skórcza, bo - jak twierdzi - tu są jej korzenie.

Teresa Wódkowska
Na podstawie Tygpdnika Kociewskiego Nr 25 z dnia 20.06.2001r.

Skórzeccy gołębiarze

Sport drogi i czasochłonny. Z tego się nie ma żadnych pieniędzy. Jest tylko ogromna satysfakcja, szczególnie, kiedfy gołębie powracają z lotów (Krzysztof Solecki i Piotr Fierka).

Tworzą własną sekcję, której przewodzi wzorowy hodowca Stanisław Kostka. W czołówce obok niego znajduje sie Zbyszek Borowski i Piotr Fierka. Wszyscy skórzeccy hodowcy gołębi należą do oddziału Lubichowo, który zrzesza 60 członków, a jego prezesem jest Kazimierz Dering. Członkowie opłacaja składki, które przeznaczone są na dyplomy i puchary dla najlepszych.

Na spotkaniach gołebiarze dzxielą się swoi8mi uwagami odnośnie hodowli, wymieniają doświadczenia i rywalizują ze sobą, ale - jak podkreśla Krzysztof Solecki,młody hodowca - walczą honorowo i uprzejmie. Co niedziele organizowane są zawody gołebi dorosłych. Krzysztof Hodowlą zajmuje sie 5 lat. Swoje zainteresowania przejął po ojcu, tylko że ten hodował zwykłe gołąbki, a nie pocztowe. Teraz ojciecv pomaga Krzysztofowi:

- Gdyby nien ojciec , nie mógłbym sie tym zajmować. Hodowla gołębi to drogie hobby, a przy tym pochłania bardzo duzo mczasu, np. sprzątanie, obrączkowanie - mówi. Krzysztof zaczynał od jednej pary, dziś ma 90 gołębi. W lotach gołębi dorosłych, tak zwanych dalekich, od 100 do 1000 kilomertrów , Krzysztof Solceki bierzse4 udział co roku.

- Ja najdalej byłem w Hamburgu, ale inni hodowcy bywają w Belgii i Hoilanadii - do0daje.

D;atego do końca nie jest zadowolony, cały czas próbuje dojść do dobrych gołębi, a to jest trudne i drogie. "Trzeba kupować i lotować".

Ostatnio Krzysztof Kupił gołębie od byłego mistrza sekcji - Piotra Fierki, ktorego uważa za uczciwego sprzedawcę. Korzsystając z okazji ta drogą składa mu serdeczne podziekowania. Do tej pory nie spotkał rzetelnego handlarza.

- Jeszcze nie stać mnie finansowo na dobre gołębie. Za 3 lata pow3inienem dorównać tej trzeyosobowej czo9łówce wymienionej na poczatku - kończy Krzysztof.

Piotr Fierka gołębie hodował od wczesnego dzieciństwa.Przez to wpadł w konflikt ze swoim ojcem.

- Jak ojciec mi zabił gołąbki, bozaniedbywałem przsez nie naukę, to wyhandlowałem od kolegów inne i tak w kółko. Pom pewnym czasie tato zrozumiał, że nie da radcy, niczym mi nie obrzydzi mojego zapału i dał spokój - wspomina.

Kiedy w 1973 roku ożenił sie i przeniósł sie z rodzinnego Żukowa do Wolentala, hodował nadal zwykłe gołębie, a od roku 1983 pocztowe.

I tak jak w dzieciństwie ojciec zarzucał Piotrowi, ze przez gołąbki zaniedbuje naukę, tak teraż zoniepoświęcał mało czasu. Do dziś wspólnie nigdzie nie wyjeżdżają, bo gołębie na to nie pozwalają.

- Skąd pomysł na gołębie pocztowe ? Otóz spotkałem się ze Stanisławem Kostką i wspólnie wymienilismy się. Dokupiłem teraz dobre gołębie od Stolarka z Pelplina i Kozłowskiego z Tczewa - mówi.

Piotr Fierka już w 1996 roku został wcemistrzem oddziału, a w 1997 - mistrzem sekcji i oddziału. Aktualnie posiadaja 21 pucharów, a dyplomów nie da sie zliczyć. Ale ciagle pnie sie w górę. Chce, aby jego gołębie osiągnęły jak najlepsze wyniki.

- Z Belgii wypuscili gołębie o 6.00, to już o godz. 18.00 były u mnie. W locie z Holandii w 2000 roku moje cztery najlepsze gołębie doleciały najszybciej. Najlepsze są nasze gołębie, żadne niemieckie się nie liczą - podkreśla.

Obecnie Piotr Fierka hoduje 85 gołębi, a do lotów przeznacza 46. Ogrmna przyjemnośc sprawia mu karmienie swoich podopiecznych. Pociechy obsiadają swojego opiekuna wszędzie, gdzie tylko się da - na ramionach, głowie... Ale najbardziej cieszy się Fierka, tak jak każdy hodowca, kiedy pupile wrcają z lotu i do tego osiągnęły dobry czas.

- Tak jak w każdym trzeba umieć wygrywać, ale i przegrywać. Tutaj z gołąbkami trzeba mieć rteż dużo szczęścia. Czasem chocbyś posmarował połębiom tyłki, to i tak nic z tego...

Zresztą... gdyby weszła pani ze mną do gołębnika, to mógłbym o gołębiach bez końca opowiadać - kończy p. Piotr.

Teresa Wódkowska

Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 23, z 6.06.2001 r.

wtorek, 20 grudnia 2005

Borzechowo. Kościół św. Anny

Ładny kościół. Wydaje się, że z początku XX w., a tu masz... - Do 1945 roku to był kościół ewangelików - mówi ksiądz proboszcz Konrad Baumgardt.
Ewangelików, gdyż Borzechowo przed wojną w dużej mierze było zamieszkałe przez Niemców. Po wojnie przybyli tu ludzie z różnych stron, między innymi z Kresów. Niespecjalnie troszczyli się o poewangelicki teren, między innymi o byłą własność pastora, liczącą 40 hektarów.


- Dbano o cmentarze rosyjskie, a nie niemieckie czy żydowskie - zauważa ksiądz Konrad. - Tu po cmentarzu ewangelickim pozostał jedynie ślad po pomniku, kamień z wykutymi napisami. Ale oni pamiętają. Jestem tu prawie 16 lat. W tym czasie nieraz przyjeżdżali Niemcy i pytali o ten cmentarz.



Jeden z najstarszych

Ksiądz pokazuje zdjęcie przedstawiające kościół przed 1945 rokiem. Przyjmuje się, że powstał w latach 1833 - 1850. Po wojnie przebudowano dwie niższe wieże od strony szosy, gdzie jest wejście. W części budynku, z której "wychodziły" dwie wyższe wieże, mieści się teraz prezbiterium. Rozebrano też typowe dla kościołów ewangelickich balkony.

- Na tym terenie to jeden z najstarszych kościołów - mówi ksiądz Baumgardt. - Ale wnętrze i wystrój ma powojenny. Niektórzy jeszcze pamiętają, jak było robione. Za moich czasów przybyła kaplica przedpogrzebowa. W 1999 roku zrobiono też remont dachu i odnowiono elewację. Potem odnowiono wnętrze. Powstały freski.
Odnowiona elewacja w ciepłej barwie ładnie współgra z soczysta zielenią iglastych drzew. W ogóle całe otoczenie kościoła jest bardzo schludne i ładne.



Freski

- Gdybym miał środki, zrobiłoby się więcej... Freski. Przypuszczam, że za dawnych
czasów ich nie było. Ot, wymalowano jak w domu. Te, które są, przedstawiające świętą Annę - patronkę kościoła, Trójcę Świętą i Rodzinę Świętą i ucieczkę z Egiptu, zrobiono po wojnie. Powstały też płaskorzeźby przy bocznych ołtarzach.
Ciekawe dzieła sztuki. Szkoda, że anonimowe.

- Anonimowe nie powinny być, ale napisy z nazwiskami wykonawców nie mogą rzucać się w oczy. Dobrym przykładem jest tu kapliczka z napisem "Pod Twoją obronę...". Ufundował ją pan Jan Zieliński. Chciał, żeby na dole małymi literkami napisano nazwisko donatora.

Kościół - mecenas sztuki

Ksiądz zgadza się z nami, że Kościół był i jest głównym mecenasem sztuki, a kościoły w parafiach - swoistymi galeriami, gdzie przez wieki "odkładają" się dzieła artystów, zupełnie jakby artyści z każdej epoki chcieli pozostawić po sobie ślady, nie wiodące do Boga.
- Faktycznie, dzieła sztuki w kościołach to jakiś ślad po autorze. Gdziekolwiek się pojedzie, to tak jest. Nieraz patrzę na piękny obraz w kościele. Ważne, żeby te dzieła nie kolidowały z całością.

Sztuka a Bóg

Czy sztuka może się obejść bez Boga? Według fachowców dziewięćdziesiąt procent dzieł, jakie stworzył człowiek, są tematycznie związane ze Stwórcą, są swojego rodzaju oddanym Mu hołdem (dotyczy to zwłaszcza rzeźby). Zupełnie jakby w artystach tkwił jakiś szósty zmysł, kierujący go ku Bogu.
- Nic dziwnego, bo sztuka jest wyrazem tego, co się dzieje w sercu i umyśle. Artyści pozostawiają po sobie ślady. I one mają komuś służyć.
Służą też w kościołach pokoleniom.



Podziwiają

- Przejść obok piękna i nie zauważyć, to grzech - mówi ksiądz Konrad. - Odczucie piękna zależy od człowieka i to dobrze, że to odczucie w każdym jest inne, to dobrze, że każdy patrzy inaczej.
W kościele św. Anny można odczuwać piękno dzieł sztuki. Podziwiają je latem turyści, czasem do Borzechowa przyjeżdża młodzież i też podziwia. A czy, jak to w świątyniach, mogą zaistnieć nowe dzieła sztuki? Żeby były śladem naszego pokolenia? Przecież mamy artystów...
- Kościół jest w rejestrze zabytków. Nie może być samowoli. Trzeba mieć na to zgodę.
Tadeusz Majewski, Marek Grania

1.Ksiądz Baumgardt jest proboszczem w Borzechowie prawie 16 lat. Pierwsze dwa lata służby kapłańskiej był wikariuszem w Zblewie (1978 - 80), potem dziesięć lat w "Mateuszu" w Starogardziet. Fot. Marek Grania

2. Tak wyglądał kościół św. Anny przed przebudową. Wejście dzisiaj znajduje się od strony, gdzie kiedyś były dwie niższe wieże. Repr. Marek Grania.


3 Kościół w Borzechowie dzisiaj. Fot. Kamila Sowińska

4. Jedna z płaskorzeźb przy bocznym ołtarzu. Fot. Kamila Sowińska

5. Rzadko spotyka się taki ołtarz - z Chrystusem z mozaiki. Fot. Kamila Sowińska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

środa, 14 grudnia 2005

Rozwój albo śmierć

W gminie Osiek wybudowali oczyszczalnię ścieków, a teraz nie mają unijnych pieniędzy na kanalizację. I nie zanosi się, żeby dostali.
Tak pisaliśmy kilka tygodni temu. Wówczas wójt Janusz Kaczyński na łamach "Dziennika Bałtyckiego" zadał dramatyczne pytanie: W jaki sposób ma przekonywać mieszkańców gminy do Unii Europejskiej?". Zrobił się rwetes. Do Osieka po naszej publikacji ściągnęło nawet ogólnopolskie radio, rozdzwoniły się też telefony. Wójt nabrał nadziei - tzw. panel ekspertów dał Osiekowi bardzo dużo punktów. Teraz los kanalizacji w Osieku jest już prawie pozytywnie przesądzony. Być może mieszkańcy Osieka dostaną wielki prezent pod choinkę.


Na pozór rzecz jest drobna. W Polsce są podobno 33 Osieki. Ten kociewski jest równie mały jak inne - gmina liczy 2500 mieszkańców, i - o zgrozo, ma ujemny przyrost demograficzny. Wioski, aczkolwiek urocze, są tu zapyziałe.



Osiek stricte wczasowy
- Osiek, jak i cała gmina, staje się miejscowością stricte wczasową - mówi wójt Janusz Kaczyński. - Latem w tej miejscowości przebywa 2000 więcej ludzi z zewnątrz niż mieszka ich tu w całej gminie. Przyjeżdżają przede wszystkim z Trójmiasta. Potem są: Elbląg, Tczew, Grudziądz. Na którejś tam pozycji Śląsk.
Przyjeżdżają, bo - i tu kryje się powód, dla którego ta kanalizacja powinna być - gmina Osiek jest wyjątkowa.

Przyjeżdżają z Kaszub
Kilka danych. Obszar gminy - 156 km2, 70% - lasy, 10% - jeziora. Rezerwaty. Świetny klimat.
- Ostatnio wiele osób szuka tu działek pod budowę domów do całorocznego zamieszkania - mówi Zenon Usarkiewicz, przewodniczący Rady Gminy. - Są osoby nawet z Kaszub.
Przewodniczący wie, bo sam do takich należy. Chcą tu zamieszkać na stałe osoby starsze, zmęczone zgiełkiem Trójmiasta i zatłoczonymi Kaszubami. Budują i chcą budować, wierząc, że ta kanalizacja będzie. A tutejsi młodzi? Idą w odwrotnym kierunku - po prostu opuszczają gminę w poszukiwaniu pracy. Takie trendy...
Gdyby wszyscy ci szczególni letnicy już dzisiaj zamieszkali w swoich "domkach letniskowych" (w rzeczywistości wiele z nich to zwykłe domy mieszkalne) na stałe, gmina liczyłaby około 6 tysięcy mieszkańców. I zapewne tak w stosunkowo krótkim czasie będzie.
Czyż to nie powód, żeby przyznać pieniądze na kanalizację?

Robi się coraz brudniej
Drugim poważnym powodem, by dano gminie pieniądze na kolektor, jest stan jezior. Liczące 476 ha Kałębie, największe na Kociewiu, a drugie co do wielkości po Wdzydzkim na Pomorzu, staje się coraz brudniejsze. Łączą się z nim dwa inne duże
jeziora - Czarne i Słone. Łączą się - czyli brudy się rozrastają. Z losem tych jezior jest ściśle powiązany los czterech rezerwatów: Czplego Wierchu, Udzierzy, Zdrójna i Krzywego Koła. To miejsca idealne dla miłośników przyrody. Jeszcze...
To też niezły powód.

Ludzie patrzą na siebie wilkiem
Znakomita część domków stoi wokół Kałębia - w Wycinkach, Radogoszczy, na Dobrym Bracie, w Okarpcu i oczywiście w Osieku. W ogóle w całej gminie większość wsi ulokowała się jakoś wokół jezior. Jeziora są płytkie, a teren płaski - kiepsko. Nie ma siły, by nieczystości z szamb nie przenikały do wody. Oczywiście jeżeli ktoś ma szamba, bo wiele nadjeziornych budowli wali ściekami prosto do wody. Zbadanie tego, co i jak przedostaje się do jezior jest niemożliwe. Na domiar złego w tym roku prawie
wyschła struga łącząca jeziora i nie ma wymiany wód. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji ludzie spoglądają na siebie wilkiem. "To ty zanieczyszczasz" - oskarżają oczy.
Kanalizacja przywróciłaby tym spojrzeniom pogodę.

W obronie marki
Następny argument. Osiek wypracował sobie świetną markę. Wojciech Cejrowski organizował tu niesamowite Zloty Ciemnogrodu, a ks. Zdzisław Ossowski organizuje Międzynarodowy Festiwal Muzyki Chrześcijańskiej Gospel. W ciągu "gospelowego tygodnia" przewija się przez miejscowość - szacuje ksiądz - już ze 40 tysięcy ludzi.
- Osiek jest w stanie przyjąć ich więcej, jak się policzy kwatery i pola namiotowe - zauważa wójt. - I zapewne przyjmie, bo festiwal ciągle się rozwija, rozsławiając województwo jako kraina gospelu.
Przyjmie 40 tys., a może i więcej - dodajmy - jeżeli poprawią się warunki sanitarne i woda w jeziorach.
W gminie jest też znany ośrodek wczasowo-rehabilitacyjny na Dobrym Bracie dla 120 osób. W lasach kryją się też wioski - żywe skanseny (np. Kasparus). Mogą fascynować architekturą i klimatem, ale turysta dzisiaj nie chce sławojek.
Osiek to - jak mawiał suweren Ciemnogrodów Stanisław Cejrowski - serce Kociewia. A jak serce może funkcjonować bez kanalizacji?
Też niezłe powody.

Porażka na wstępie
Czy władze nie popełniły błędu we wniosku na budowę kanalizacji?
- Od strony formalnej wszystko było dobrze - tłumaczy wójt. - Mieliśmy zabezpieczone 25% swoich środków. Ale wniosek za
pierwszym razem przepadł. Dlaczego? Bo nam bardzo trudno jest uzasadnić sens tej inwestycji biorąc pod uwagę tylko ekonomię. Tam najważniejsze są pewne przeliczniki. Tam obowiązuje logika - im więcej ludzi jest podłączonych do ścieków, tym bardziej się opłaca. Koszty budowy kolektora dla 900 stałych mieszkańców Osieka są rzeczywiście relatywnie wysokie. Tu zbyt mało osób by z tego skorzystało. Letników nie można dorzucać, tym bardziej, że trudno ich policzyć - są nie do uchwycenia... Oczyszczalnię (300 m3 na dobę) udało się wybudować, gdyż pieniądze dał Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska. Mieliśmy nadzieję, że kanalizacja przejdzie razem z oczyszczalnią, ale przy wsparciu środków unijnych. Tak to zostało rozpisane. Niestety, nie przeszło. Oczyszczalnia jest, ogon został... Potem ludzie myślą, że tu u nas ktoś gdzieś sprawę zawalił, bo w telewizji mówią, że pieniądze z UE tylko czekają, by je wziąć. Może i czekają, ale nie na nas. Musi być lobbing. Trzeba pójść po nie do ludzi, którzy decydują. Decyzje zapadają w Urzędzie Marszałkowskim, ale bez lobbingu trudno... Że też nie pomyślałem o bywających tu VIP-ach. Wie pan, ilu ich tu przebywa incognito...?

Co będzie, jak nie dadzą
Cała kanalizacja - ok. 10 km - plus jednoczesna modernizacja sieci wodociągowej kosztowałaby ok. 3,4 mln zł. Milion gmina ma. Chciałaby 2,3 mln zł od UE.
- Jeżeli nie dadzą, to w przyszłym roku zrobimy połowę kolektora i zrezygnujemy z modernizacji wodociągu - ciągnie Kaczyński. - A druga połowa? Ech... Szkoda gadać. Im krócej, tym drożej... Do tego trzeba dodać, że na budowę oczyszczalni wzięliśmy 1,2 mln zł kredytu. Będziemy spłacać 250 tys. zł raty rocznie. Oczywiście po 3 - 4 latach poprosimy o umorzenie reszty, ale przez ten czas gmina może zapomnieć o jakichkolwiek innych inwestycjach, na przykład o koniecznej sali gimnastycznej czy drogach.

Sukces w drugim podejściu
W drugiej turze wniosek dotyczący budowy kanalizacji przeszedł.
- Zmieniliśmy w projekcie pewne wskaźniki, podnieśliśmy cenę za zrzut ścieków, zwiększyliśmy zużycie wody - tłumaczy wójt. - Po spełnieniu życzeń wniosek przeszedł przez pierwszy etap - do tzw. panelu ekspertów. W międzyczasie ktoś do mnie dzwonił i dziwił się, że tam nam trudno. "Przecież w ramach Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego prawie każda wioska powinna być skanalizowana" - mówił ten ktoś. - "Szukaliśmy nawet wiosek". Ten ktoś dodał też, że 60% obszaru Polski ma być skanalizowane. Tymczasem - tak mi się wydaje - większość pieniędzy ginie w wielkich aglomeracjach. Przy czym dla nich
takie 2 mln zł to grosze, a dla nas wielkie pieniądze.
Wójt już teraz zaczyna wierzyć. Jeszcze miesiąc temu miał sygnały, że nie ma szans. Teraz - już po naszym artykule - wszystko pod względem formalnym i merytorycznym okazało się jak najbardziej uzasadnione. Nie dość na tym - wniosek przeszedł przez najważniejszy etap, tzw. panel ekspertów, dostając aż 52 punktów na 56 możliwych. Prawie maks.
No proszę, jaka zmiana.

Czy będzie prezent pod choinkę?
22 grudnia będzie definitywne rozstrzygniecie. Tego dnia ma być posiedzenie Pomorskiego Komitetu Sterującego, który sprawdzi, czy wszystko się zgadza w papierach. I być może przyzna te pieniądze.
Na twarzy wójta widać już nadzieję.
A co w przeciwnym wypadku? (Ciągle jeszcze może być ten przeciwny wypadek.)
- Jak my tej kanalizacji nie zrobimy, to umrzemy. Dla nas jest to rozwój albo śmierć. No tak, bo jak ziści się czarny scenariusz, to będzie wegetacja Osieka, a potem koniec. Od tego, co w tej chwili zrobią, będzie zależała funkcja tych terenów w
przyszłości. Od tego zależy, czy tu będzie tylko las, czy turystyka i wioski starszych ludzi z nowoczesnym zapleczem... Tak na marginesie. Nie wiem, czy przy rozpatrywaniu takich wniosków pod uwagę powinno się brać tylko czynnik ekonomiczny...
A jeżeli cała ta sprawa zakończy się pomyślnie?
- Gdyby te unijne środki zostały przyznane, byłby to najlepszy prezent dla mieszkańców - mówi wójt. I uwierzyliby wreszcie, że te unijne fundusze nie są jak UFO - wszyscy o tym mówią, a nikt nie widział.
Tadeusz Majewski, Dorota Skolimowska

Na zdjęciu Kałębie - tak zwane Morze Kociewskie. Bez kanalizacji Osieka zamieni się w zbiornik ścieków. Fot. Tadeusz Majewski

wtorek, 13 grudnia 2005

Spotkanie z Mikołajem w Skórczu

Było 500 paczek, dzieciaków mnóstwo. Niżej pokazujemy fotoreportaż z tej imprezy. Jest nawet ciekawy komentarz zpropozycja urządzania takich imprez w szkole.


Spotkanie ze Świętym Mikołajem w Skórczu















Burmistrz nieźle się prezentował jako Mikołaj.


























Mikołaj z clownami - Maksiem i Szlafroczkiem


























Spokojnie! - paczki dostaną wszyscy.


























Sekcja wokalna "Stokrotki" śpiewała na imprezie


























No i zabawa wokół fonatanny na Rynku.

poniedziałek, 12 grudnia 2005

Podsumowanie Szteklina

Szosa będzie w przyszłym roku na 99,99 procent

Jest sobota. Przewodniczący Rady Gminy Czesław Cichocki kończy pracę w obejściu. Zwierzęta nafutrowane, stanowiska wyczyszczone. Sobota to dla niego dobry dzień do pracy na gospodarstwie. W dni powszednie pracuje w Urzędzie Miasta Starogard i jako przewodniczący Rady Gminy Lubichowo.Gospodarstwo daje mu satysfakcję i jest odskocznią od tamtego. Bo to jest zupełnie coś innego.




Gospodarstwo. Tu jest perspektywiczne

Według Cichockiego w Szteklinie takie gospodarstwo jak jego jest
perspektywiczne. W okresie letnim przebywa tu w ponad 500 domkach
letniskowych mnóstwo osób (razy 4 w jednym domku - 2000). Chcą jajka, mleko,
inne wyroby, też przejechać się bryczką. Tym ostatnim zajmują się już cztery
osoby w pobliskim Bietowie. Tutejsi gospodarze nie bardzo potrafią w ten
interes wejść.

Skansen. Byłby interes dla księdza

Cichocki czytał oczywiście nasz letni serial o skansenie kociewskim.
Cieszyłby się, gdyby coś takiego tu powstało. Dużo zależy od kurii, która ma
tu ziemię. Gdyby kuria się zgodziła, można by postawić w takim skansenie
piękną kapliczkę i byłby interes dla księdza. Interes oczywiście duchowy. I
słynny Modrzewiowy Dworek - przy dobrej woli właściciela - też być może
byłby udostępniony.

Spoglądamy przez okno domu Cichockiego na sąsiedztwo - tuż za oknem biegnie
droga, za drogą rzeczka Smela, za rzeczką stoi zaraz ów słynny zabytek.
Wszystko tam, przy tym dworku, jest, co potrzebne w skansenie.
Przewodniczącemu chodzi o stare maszyny w części chlewni.
Marzenie. Dziś reklamowany w przewodnikach Dworek Modrzewiowy jest zupełnie
niedostępny dla turysty. Ba, latem całkiem ginie z widoku, takie rozrosły
się krzewy i drzewa.

Projekt. Przeszła Wda

Szteklin to niezwykła wieś. Ponad 500 domków wczasowych, pięć ulic, dwa
ośrodki wczasowe - Vida i Borowiak. Są nadal działki do wzięcia. Jedna, 2000
metrów kwadratowych, została sprzedana w tym roku przy plaży. Ma na niej
stanąć smażalnia ryb. Niestety, sołectwu nie udało się dostać środków z
Programu Odnowy Wsi. Z gminy Lubichowo przeszedł jedynie projekt wsi Wdy,
dotyczący adaptacji byłej szkoły na schronisko dla turystów, co wiąże się z
przystanią wodną na rzece Wdzie. Wda otrzyma na to 240 tysięcy złotych,
Szteklin musi poczekać.

Festyny. Nie przychodzą

Szteklin, wyłączając centrum i kilka porozrzucanych gospodarstw rolnych, to
przede wszystkim wielka miejscowość turystyczna. Domy mają tu ludzie z
Gdańska, Elbląga, Tczewa, o dziwo - mało ze Starogardu. Dacze rozmaite, w
większości - nie ma co się czarować - normalne domostwa do całorocznego
zamieszkania. Wśród nich stoi autentyczny dom góralski - druga po Dworku
Modrzewiowym duma wsi. Autentyczny, bo materiał przywieźli z gór górale,
budowali też górale.



Szkoda, że właściciele tych domów słabo angażują się w
prace społeczne. No i mają pretensje. Wytykają na przykład, że wieś czy
gmina nic dla nich nie organizuje. Ale jak przychodzi co do czego, to
zainteresowania brak. Raz pozbierali się strażacy, zrobiono festyn, a potem
Cichocki tylko pytał sam siebie - po co? Nie przychodzą. Przewodniczący
zresztą im się nie dziwi. Pokupowali duże, 1200-metrowe działki, pobudowali
domy, przyjeżdżają w piątki, spędzają weekendy, odpoczywają w tych domach,
ale muszą przecież też przy nich sporo się narobić.

Z nich wszystkich na stałe już zamieszkały cztery rodziny. Będzie takich coraz więcej, to
tendencja. Oni na ogół budowali właśnie takie domy, żeby z biegiem czasu w
nich zamieszkać. Być może przyspieszy ten proces przepis, który zlikwiduje
podział domów na wczasowe i mieszkalne. Gminy oczywiście na tym trochę
stracą, gdyż podatek od gruntu pod dom mieszkalny jest mniejszy niż podatek
od domu wczasowego, ale przynajmniej nie będzie fikcji.

Przeszłość. Wspomnienie o pewnym dziadku

Czesław Cichocki mieszka w Szteklinie od urodzenia. Ma dziś 44 lata.
Mieszkał i pracuje w Starogardzie. Osiem godzin w mieście w zupełności mu
wystarcza. Wieś kocha. Zwłaszcza tę normalną, z czasów jego dzieciństwa,
kiedy nikt tu jeszcze nie mówił o domkach wczasowych. Normalną wieś z gdzieś
trzydziestoma gospodarstwami. Wieś, w której mieszkał starszy samotny
człowiek.

Czesław zapamiętał go szczególnie. Zanosił mu jako dzieciak
jedzenie, a on zawsze rzucił jakiś pieniądz. Wczasowisko zaczęło powstawać w
1972 roku. Wtedy ośrodek postawił Polmos (dziś Vida), po nim Kuratorium
Oświaty (dziś Borowiak). I poszło - lawinowo. Ludzie dostawali dość spore
pieniądze za piachudry. Jednym z nich był gospodarz Kordecki. Jego ziemie
leżały najbliżej jeziora. Sprzedawał, sprzedawał, aż sprzedał wszystko.
Dzisiaj mieszka w Zblewie, ale też wybudował się w Szteklinie. Proszę, jakie
życie pisze wolty.

Przyszłość. Miasta nie będzie

Trudno sobie wyobrazić Szteklin za 20 lat. Dzielnica Starogardu? W to
Czesław Cichocki wątpi. To jest poza pierścieniem wielkiej budowy
otaczającym Starogard (Kokoszkowy, Okole, Nowa Wieś, Rokocin, trochę Sumina,
Koteże, Janowo, Lipinki, Kolincz). Tu ten proces nie dojdzie. Nie może.



Szteklin musi być odskocznią dla miasta. Tu jest za dużo walorów
turystycznych. Trzy czyste jeziora, rzeczka Smela, kanał borzechowski,
łączący Jezioro Borzechowskie z Jeziorem Szteklińskim, kanał łączący Jezioro
Szteklińskie z Sumińskim, trzy plaże nad Jeziorem Szteklińskim, w planie
urządzenie porządnego boiska. Lasy dookoła.

Szosa. Część będzie drogą widokową

Droga Lubichowo - Radziejewo, przechodząca przez Szteklin, należy do
powiatu. Cichocki był przekonany, że w tych wszystkich programach
dotyczących dróg ona przejdzie jako pierwsza. Takie zresztą były informacje
z powiatu - miała powstać w tym roku. Nie przeszła. W Unii większy nacisk
kładzie się na połączenia międzypowiatowe i międzygminne, stąd ważniejszy
okazał fragment łączący Kaliska ze Starą Kiszewą.

Ale problem drogi będzie rozwiązany. Wniosek w sprawie tej drogi przeszedł już przez tzw. panel ekspertów i czeka na podpis marszałka do końca roku.
Cała ta fatalna droga liczy sobie 11 kilometrów. Część z Lubichowa do
świetlicy w Bietowie jest zrobiona, czyli wyasfaltowana. W przyszłym roku ma
być położony asfalt od świetlicy w Bietowie do lasu od strony Szteklina.
Zdobyć środki na całość powiat podobno nie miał szans. Więc co z resztą
drogi - ze Szteklina do Radziejewa? Powstanie droga widokowa o szerokości
3,5 metra.

Wąska, z zatoczkami do mijania. Właśnie w owym parowie. O wiele
tańsza niż normalna szosa o 5-6 metrowej szerokości. Tylko na taką drogę
widokową jest szansa. I tak się zakończy gehenna tysięcy wczasowiczów.
Ta droga - zdaniem Cichockiego - była ważniejsza od tej Kaliska - Stara
Kiszewa. Podobnie jak ważniejsza jest droga Ocypel - Wda - Drewniaczki,
gdzie mieszkańcy żyją w ciągłym strachu. Niby nie można jechać nią tirami
(dopuszczalny ciężar 15 t), a jadą nieraz i 30-tonowe ?byki?. Drgają i
pękają budynki mieszkalne. Zakaz sobie, kierowcy sobie. Są zdeterminowani,
jak tylko znajdą jakiś skrót. Niektórzy, by przejechać pod wiaduktem w
Zelgoszczy, spuszczają nawet powietrze z kół!

Kanał. Ponad 250 ha dla kajakarzy

Przy budowie drogi zapewne przebudowany zostanie kanał łączący Jezioro
Szteklińskie z Sumińskim. Powstanie raj dla kajakarzy - około 250 hektarów
wody. Wsiadamy w Suminie pod Starogardem, a potem płyniemy i płyniemy. Dnia
nie wystarczy. Szkoda, że tylko raj dla kajakarzy. Fantaści planowaliby
budowę kanału dla żaglówek. W Szteklinie i dookoła powstaje też fragment
gminnej ścieżki edukacyjno-historyczno-przyrodniczej z 27 punktami. Będzie
połączona ze ścieżką tworzoną przez stowarzyszenie Bór.

Stolica. Jednak Ocypel

Przewodniczący Rady Gminy zapytany o to, jaka miejscowość jest w naszym
powiecie turystycznym numerem pierwszym, odpowiada, że jednak Ocypel.
Zresztą zdobył miano letniej stolicy powiatu. Tu okazało się, że Cichocki z
uwagą czytał nasze artykuły o szynobusie przez Ocypel i uważa, że sprawa nie
powinna być stracona...

A więc Ocypel. Po nim? Borówno, Osiek. Szteklin?
Osiek ma problem z ogólnym dostępem do wody, co wiąże się z zaprzeczającymi
sobie prawami - wodnym i własności. Dojście do jeziora musi być, inaczej
jezioro i miejscowości położone wokół niego mocno tracą. W ogóle jeziora
powinny - zdaniem przewodniczącego - podlegać pod samorządy, a nie pod
państwo. Z bliska lepiej się widzi, kto co robi na brzegu i w wodzie.
Również w tej mętnej.
Tadeusz Majewski, Marek Grania

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Biopaliwa

Rozmawiamy z Janem Właszynem z Ośrodka Doradztwa Rolniczego na temat biopaliw
Czy ODR propaguje temat biopaliwa?
- Oczywiście. Temat dotyczy całej Polski. Olej opałowy jest bardzo drogi. Ogrzewanie nim mieszkania o powierzchni 100 m2 kosztuje 7 tys. złotych. Mówimy o sezonie grzewczym. Ludzie przechodzą na miał węglowy.
A czym opalają rolnicy w gminie Smętowo?


- Drewnem. Ale coraz trudniej je dostać. Lasy mają narzucony limit. Część muszą odstawić do celulozy.
Ile kosztuje drewno?
- Metr sześcienny liściastego do 85 zł, pozostałe do 70 złotych.

Ile trzeba drewna do opalenia domu na wsi?
- Minimum 15 metrów sześciennych drewna. Do tego - jak mówimy o pieniądzach - trzeba doliczyć koszty transportu, pocięcia i podkładania. Tak, również podkładania, bo to trzeba robić co chwilę, zabiera czas, czyli to też koszt.
Ogrzewanie drewnem domu nie ma w sobie nic romantycznego, jak na przykład ogrzewanie drewnem w kominku...
- Nie ma, ale są specjalne piece na drewno, gdzie wrzuca się rzadziej. Kosztują do 15 tys. złotych.

Drewna - powiedział pan - jest coraz mniej...
- A nie widać? Od pewnego czasu zaczęto przycinać gałęzie drzew przy wszystkich drogach. Drzewa są podcięte tak wysoko, jak wysoko sięga drabina. Drogowcy zlecają, a ci tną. Dla mnie to okaleczenie drzew. Tu podcięto w ten sposób starą aleję dębową. Taka akcja trwa już trzeci czy czwarty rok. Lasy też mają ograniczone możliwości, bo wszystko jest wyczyszczone.
O tym podcięciu alei dębowej pisaliśmy. To był skandal... Powiedzmy teraz kilka słów o węglu.
- Węgiel jest drogi. Średnio 500 złotych za tonę to nie jest mało.

Ile musi kupić rolnik, by ogrzać swój dom?
- Około pięć ton. Do tego dodajmy drugie tyle do ogrzania chlewni, w której musi być temperatura 18 stopni, i budynku, w którym rolnik trzyma bydło, gdzie powinno być 12 stopni... Tak, na chlewnię trzeba liczyć z 6 ton, czyli w sumie z 15 ton. To kosztuje. I jest uciążliwe. Trzeba przepalać nawet od września.
Czyli drewno się kończy, a węgiel kosztuje przeciętnego rolnika z 7 tys. złotych w sezonie grzewczym... Pisaliśmy tydzień temu o nowo zamontowanych piecach na słomę w Domu Pomocy Społecznej w Szpęgawsku. Koszty spadły kilkakrotnie w porównaniu z kotłownią olejową. Według fachowców mają nawet spaść 6-krotnie. Czy rolnicy interesują się takimi piecami?
- Dużymi piecami na biomasę powinny się interesować w pierwszej kolejności samorządy. Weźmy gminę Smętowo. Tu można z jednego kotła ogrzać budynek urzędu gminy, szkołę, ośrodek zdrowia, bank, "podciągnąć" sklepikarzy. To nie jest problem połączyć to kanałem ciepłowniczym. Wtedy by się opłaciło zainwestować w taki kocioł. Dzisiaj wszyscy mają prawdopodobnie ogrzewanie olejowe.

A rolnicy?
- Powinni ustawiać mniejsze piece. Takich dużych gospodarstw tutaj nie ma, żeby opłacało się stawiać duże. Ale można też ogrzewać gospodarstwa biomasą bez zmiany pieca.
Jak to?
- Bo niekoniecznie to musi być piec na słomę. Najlepiej, żeby był na wierzbę energetyczną. Z 1 - 1,5 ha uprawy takiej wierzby dostaje się materiału grzewczego na cały okres grzewczy.
Szkoda tych 1,5 ha...
- Ale się opłaca. Wierzba energetyczna z reguły rośnie na gorszej glebie. Do tego to energia odnawialna. Plantacje odnawia się raz na 20 lat. Problemy przy wierzbie? Ręczny zbór, a potem cięcie (można ciąć w sieczkarni albo tak jak zielonki). Ale gdzie nie ma problemów?

Brzmi to ciekawie, jest tak proste, że aż podejrzane. Jakąś odmianę wierzby mają w Borzechowie. Wyciąga nieczystości ze ścieków. Tam przyjeżdżają też co roku ludzie z zewnątrz i ścinają, faktycznie, do palenia. Tam ta wierzba pełni więc rolę oczyszczalni ścieków i paliwa energetycznego. Czy wierzbę energetyczną już ktoś produkuje w naszym powiecie?
- Gdzieś w rejonach Kalisk. To wszystko raczkuje, bo żeby tę wierzbę produkować, żeby to się opłacało, musi być skup.
A może jednak też musi być specjalny piec?
- Nie. Wierzba potrzebuje takiego samego pieca jak do miału.

A może muszą być specjalne warunki do uprawy takiej wierzby?
- Żeby uprawiać, musi mieć wilgotność. Tylko tyle. To samo dotyczy róży bezkolcowej i malwy pensylwańskiej .
Wiec dlaczego nie rośnie u nas taka wierzba energetyczna? Wszędzie, gdzie tylko to możliwe. Ludzie nie wiedzą?
- Jako ODR prowadzimy seminaria szkoleniowe i ludzie mają o tym pojęcie. Zawozimy też i pokazujemy. Tak jak tę w Borzechowie, gdzie ta wierzba działa jako filtr, oczyszcza glebę. Odmian wierzby energetycznej jest wiele. Niestety, to przyszłość. Ona trudno wchodzi. Jeżeli rolnik ma dostęp do drewna, jeżeli stać go na miał, to co będzie się zastanawiał nad zmianami.

Tym bardziej zapewne dotyczy to słomy. Ogrzewanie słomą to dla wielu już zupełna
abstrakcja. Wynika to przynajmniej z naszych rozmów. Mamy w powiecie dużo słomy?
- Mamy małe gospodarstwa i większość z nich w całości przeznacza ją na własny użytek. Nadmiar słomy - od 30 do 40 procent - jest w gospodarstwach o większej powierzchni. Z takich gospodarstw to by mogło iść na zbyt.
Ile słomy zbiera się z jednego hektara?
- Od 3 do 4 ton. Koszt zbioru słomy niewielki - sznurek, prasa, zwiezienie. Transport do odbiorcy.
Co teraz robią te duże gospodarstwa ze słomą?
- Część tnie słomę na sieczkę i stosuje zamiast nawozu.

W czym więc tu rzecz, że nie jest to jeszcze paliwo grzewcze?
- Muszą najpierw powstać takie kotłownie. Jak już ich trochę będzie, muszą mieć swoich dostawców. Wtedy będzie się wszystkim opłacało. Rolnik zbuduje zadaszenie i w określonym czasie dostarczy. To musi się opłacać obu stronom. Na dzisiaj to nie takie proste, jeżeli nie ma stałych odbiorców. Choćby dostawa. Okrągły balot waży... 600 kg.
Jako powiat mamy jej dużo?
- Z reguły w powiecie jest jej nadmiar. Niektórzy tną 30 procent, niektórzy 10 procent. I to idzie zamiast nawozu.

Tymczasem 1 kilogram węgla to 1,5 do 2 kilogramów słomy! Mamy u siebie pełno energii. Dlaczego to - kotłownie na słomę - idzie tak powoli?
- Nowości przebijają się z trudnościami. Poza tym uważam, że na tego typu sprawy -w celu ich wypromowania - powinny iść pieniądze z Funduszu Ochrony Środowiska. Na dzisiaj taki piec na słomę dla rolnika - do ogrzania jego domu i budynków inwentarskich - kosztuje "skromnie"około 30 tys. złotych.
Mówi wiec pan, że najpierw samorządy. A osiedla popegeerowskie? Pisaliśmy o dramacie osiedla w Kleszczewie, gdzie zafundowano im kotłownię olejową, a dwa lata temu oni zaczęli się od tego odcinać...
- Kiedy padły PGR-y, litr oleju kosztował 43 gr, teraz kosztuje 2,5 zł. Nikt tego nie przewidział... Osiedle kleszczewskie... Teraz tam każdy kopci z osobna. Jest duże zadymienie. Ale dzisiaj to trudna sprawa. Powstały wspólnoty i teraz trudno będzie im się dogadać. Ale to jest możliwe. Pod jeden kocioł można podłączać całe osiedla.
Rozmawiała Dorota Skolimowska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Jak wprowadzą szlaban...

Drewnem opala się tu z dziada pradziada

Cieciorka, wieczór. Jasno jak w przeciętnej dzielnicy Starogardu. Kilkanaście lamp rzuca mocne, żółte światło. Młodzi idą z workiem w stronę wiejskiej świetlicy. Idziemy za nimi. Będą nam pasować do motywu - biopaliwa.
Młodzi siadają przy kominku. Najpierw kładą drobne drzazgi - ogień pełznie. Po chwili idą grubsze drewienka - ogień bucha. Teraz z worka wypadają najgrubsze kawałki - ogień pali się spokojnie, przez kilkanaście minut.
Rozmawiamy o wsi, jakże malowniczej latem, gdzie wszędzie na podwórkach układają pocięte drewno - w różne formy, na ogół jednak w igloo lub proste mury.

- Cała Cieciorka opalana jest drewnem, z rzadka węglem - mówi Bartek Pestka. - W domach mamy piece centralnego ogrzewania. U nas po drewno chodzi dziadek. Zbiera i zwozi latem. Gromadzimy je na zimę. Około 30 metrów sześciennych. To wystarcza do ogrzewania domu liczącego około 200 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej.



Oczywiście to nie jest tak, że można sobie iść do lasu i wyciąć czy pozbierać drewno bez czyjejś zgody. Najpierw trzeba kupić od nadleśnictwa. Czym lepsze, tym droższe - to oczywiste. Najtańsze kosztuje 15 złotych za metr sześcienny, najdroższe - 45 złotych. Pokazujemy na grube polana. To te gorsze czy lepsze? Gorsze.

Drewno zwozi się - jak u Bartka - latem. Po zwózce trzeba na podwórku je rozszczepiać, pociąć i poukładać w sztaple. I tak leży na podwórku, i się suszy.
- W sumie - mówi Bartek - drewno potrzebne do ogrzania naszego mieszkania kosztuje około 1 tysiąc złotych. To bardzo tanio. Dla porównania tona węgla kosztuje 500 złotych.

Tanio. Ale ile kosztuje fatyga? Najpierw przy ścince, potem przy zwózce, układaniu, a następnie przy paleniu? Tak przy paleniu, bo trudno nim palić cały dzień. Przykładowo Bartek rozpala w piecu trzy razy dziennie. Ogień trzyma do kilku godzin. Rano w domu jest zimno. Tani opał. To prawda. Ale zawsze coś jest za coś.

Młodzi potwierdzają, że z drewnem są coraz większe problemy. Bartek jest przygotowany na - jak to określa - szlaban na drewno. Jak go wprowadzą, to on ma w zapasie 50 metrów sześciennych.



Teraz - po tym wykładzie Bartka - już uważniej, ba, z szacunkiem spoglądamy na bierwiona. Ile w nich ludzkiego trudu.
- W takim kominku trzeba podkładać co pół godziny - mówią młodzi. - Na ferie zimowe, kiedy będzie tu otwarte codziennie, mamy dwie tony węgla.

Pytamy o biopaliwa. Nie znają tematu. Nic dziwnego, Cieciorka "z dziada pradziada jest tylko na drewnie", to kogo to może obchodzić? W co drugim domu mają też spalinówkę (piłę do cięcia drewna). Poza tym starszym się nie przetłumaczy, że coś jest lepsze od drewna, a co dopiero słoma czy wierzba energetyczna? Nikt tu też do nich nie przyjeżdżał i nie mówił na ten temat.

- Ale drewna będzie coraz mniej - znowu zauważają młodzi. - Już teraz leśniczówka nie daje tak łatwo terenu do wycinki. A jak daje, to nie ma wyboru drewna - jak bierzesz las, to bierzesz wszystko, włącznie z odpadami.

Przy okazji pytamy o ruch w Cieciorce. W związku z otwarciem szosy Kaliska - Cieciorka - Płociczno - Stara Kiszewa.
- Ruch jest powiększony podwójnie - mówią dziewczyny. - Można powiedzieć, że jest niebezpiecznie.
Na razie dwa razy większy - dodajmy. Latem może być większy i z dziesięć razy. Dotąd Cieciorka, Płociczno, Dunajki to był cudowny koniec świata. Teraz te miejscowości jak każde będą leżały po drodze, a nie na jej końcu. Cóż, taki jest świat - rozwija się nawet do Starej Kiszewy. A piece zapewne też trzeba będzie przerabiać.
Tadeusz Majewski, Marek Grania.

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

niedziela, 11 grudnia 2005

Pączewiacy mają pomysły

Pączewo to wieś ludzi energicznych. Prężnie działa tu Koło Gospodyń Wiejskich, które - przypomnijmy - w tym roku zrobiło najładniejszy wieniec w województwie. Prężnie działają na terytorium wspólnym i na swoich posesjach mieszkańcy. Inwestuje gmina.




Teraz może wiatrak? (tytuł prasowy)

Lud jest też pobożny, co przejawia się w pracach przy kościele i w Bożych miejscach poza kościołem. Naliczyliśmy tu na przykład aż pięć świętych figur i dwa krzyże. We wsi widać również duże zachodzące z roku na rok zmiany, często związane z rozwojem... prywatnych firm.

Dwadzieścia firm!

- Wieś ma około 700 mieszkańców, nie jest więc duża - mówi Wojciech Laskowski, właściciel Zajazdu Hacjenda - ale mamy tutaj około 20 firm! Do tego dodajmy, że nieźle prosperuje kilku rolników. Widać, że będą się rozwijać. Dwadzieścia firm. Można śmiało powiedzieć, że Pączewo pod tym względem i pod względem dynamiki rozwoju to jedna z wyróżniających się małych miejscowości w powiecie.

Szosa atutem

Tu pan Wojciech ma w zupełności rację. Dwadzieścia firm na sołectwo to bardzo, bardzo dużo. Gdyby tak było w każdym sołectwie jakiejś gminy (liczącej załóżmy piętnaście takich sołectw), mielibyśmy 300 podmiotów (uwaga - mówimy tu o osobach fizycznych). Ale to nierealne, gdyż nie każde sołectwo ma takie atuty, jak Pączewo. Przede wszystkim jest nim dobre położenie przy szosie krajowej (tu odcinek Skórcz - Starogard).



- Dzięki tej drodze i przez to, że Pączewo leży w gminie rolniczej oraz obok drugiej gminy rolniczej Bobowa, już na początku lat 90. powstały dwie dzisiaj duże firmy Agrobart i Agrometal - opowiada pan Wojciech. - Poza tym firma transportowa. Jej właściciel, mieszkaniec Pączewa, zaczynał do Jelcza. Dzisiaj ma cztery specjalistyczne, nowoczesne wozy.

Koniec pomysłów

Jednak - prognozuje właściciel Hacjendy - więcej firm już nie powstanie, chociaż te, które istnieją, na pewno będą się rozwijać. Powód? Nie da się już tutaj wymyślić nic nowego.
- Pomysł w biznesie jest dzisiaj równie ważny jak kapitał - uzasadnia swoją tezę pan Wojciech. - Pomysły pączewiacy mieli i mają, ale je zrealizowali. Można powiedzieć, że się wyczerpały.

Oryginalne firmy

Faktycznie - wizytówką pomysłowości pączewiaków jest firma, której zajmuje się handlem obwoźnym. Nie, nie chodzi tu o sprzedaż w tradycyjnym tego słowa znaczeniu - lada, jakieś ciuchy, byle jaki towar. Nic z tych rzeczy. Właściciel firmy ma specjalistyczne samochody ze sklepami w środku. Zajeżdża nimi tam, gdzie nie ma placówek handlowych, a więc przeważnie do maleńkich wsi. I... całkiem dobrze mu idzie.
Znany jest też w powiecie i poza jego granicami zespół muzyczny Forte, prowadzony przez niewidomego wokalistę Daniela Belinga. Też swoista firma.

Szkoła - poważny konkurent

Objazdowy sklep w samym Pączewie nie miałby jednak szans, gdyż konkuruje ze sobą aż pięć sklepów, z czego jeden bardzo groźny w... szkole. Tak, szkolne sklepy, umiejętnie prowadzone, mogą w dużej mierze przejąć bardzo ważnego klienta, jakim jest małolat. Szkoła jest też bardzo poważnym konkurentem Hacjendy jako organizator imprez masowych.

Hacjenda - też nietypowa

Wojciecha Laskowskiego pomysł na biznes też był jak na Pączewo nietypowy. Kto by pomyślał, że w małej wsi coś takiego jak Zajazd Hacjenda się ekonomicznie obroni?
- Długo mieliśmy tutaj mały sklepik, otwarty zresztą do dzisiaj. Uruchomiliśmy Zajazd Hacjenda w 2000 roku na sylwestra. Chciałem przez to dać coś tej miejscowości i myślę, że dałem - mówi Laskowski. - To nie jest byle co, nie jest knajpa, gdzie się przychodzi na piwo. Tu towarzystwo bawi się przy orkiestrze. Są bilety, zaproszenia.
Co ciekawe - znakomita większość klienteli to ludzie z zewnątrz.

Temat, który czeka

W planach było jedzenie dla przejezdnych kierowców, ale na razie pan Wojciech dał sobie z tym spokój. To spore nakłady. Poza tym przy szosach świetnie prosperują nowoczesne zajazdy - różne, również te przy stacjach benzynowych. Kto z kierowców, przy takiej konkurencji, by się zatrzymywał w Pączewie? Ale nieraz z małżonką Hanną podglądają, co też w tych rozmaitych zajazdach serwują.

Kierunek - ogród

Kapitalizm, biznes nie znoszą zastoju. Sama Hacjenda dla Laskowskich to już za mało. Za zajazdem utworzyli ciekawy ogród ze sporym stawem.
- Ten plener przyciąga wielu klientów, zwłaszcza tych z miasta. Czują się oderwani od zgiełku - mówi Laskowski. - Wkładamy w to sporo pracy. Trzeba kosić pół hektara trawy, dbać o wielki staw, gdzie mam karpie i kolorowe karasie. Tam wypoczywam. Sztuczne skały tworzą brzeg, mam spokój, za stawem jest malownicze, naturalne wzniesienie. To wszystko robi wrażenie na gościach. Rok temu startowaliśmy w konkursie na najciekawszą posesję. Zajęliśmy piąte miejsce... Cóż, są różne gusta. W tym roku nie braliśmy w konkursie udziału.

Za rok agroturystyka?

To właśnie z tym ogrodem Laskowscy wiążą nadzieje rozwojowe po rodzinnego biznesu (żona Hanna, z wykształcenia nauczycielka, nie pracuje w szkole, pomaga mężowi - jest między innymi główną dekoratorką wnętrza w hacjendzie).
W tym Laskowski wybudował w ogrodzie wielki, drewniany obiekt z grillem na pięćdziesiąt osób. Kupił też dostawczy samochód, na którego burcie zamieścił kolorowe zdjęcie Hacjendy. Takie ruchome reklamy na samochodach są dzisiaj modne.
- Staw jest urządzony, grill też. To oczywiste, że teraz trzeba pójść w stronę agroturystyki. Najprawdopodobniej pokoje będą już w przyszłym roku. Wtedy powstanie też strona internetowa.

Wiatrak na wzgórzu?

Opowiadamy przy okazji, jak to kilka dni temu przyjechały reporterki z "Chwili dla ciebie", ogólnopolskiego pisma dla pań, by napisać reportaż o rodzinie mieszkającej w domu na terenie ogródków działkowych w Starogardzie. Pisaliśmy o tej rodzinie w Kociewiaku. Tam głowa rodziny wybudowała dziesięciometrowy wiatrak, który daje prąd. Pan Wojciech jest wyraźnie zainteresowany tematem.
- Wiatrak... wiatrak... - mówi - Tu dla takiego wiatraka nasze wzgórze byłoby doskonałe. To idealny pomysł.
Zapewne ta myśl już mu nie da spokoju.

Minimum 50 tysięcy

Tyle się mówi o rozwoju przedsiębiorczości. "Zielonym świetle" i hamulcach. Ciekawi nas, jakie na ten temat zdanie mają Laskowscy. Czy ktoś, korzystając na przykład z kredytu 12 tysięcy złotych z Powiatowego Urzędu Pracy, mógłby tu coś zrobić?
- My mieliśmy własne pieniądze i kredyt z banku ze Skórcza. W banku nas znają, bo prowadzimy działalność od 16 lat. Znają nas od pierwszego towaru - piwa, papierosów i czekoladek. Nam niełatwo było wziąć kredyt, gdyż wyrośliśmy z przekonaniem, że to coś złego. Ale dzisiaj możemy powiedzieć, że nam się udało.

A z tym bywało różnie. Znajomi przez kredyt stracili wszystko... Dwanaście tysięcy na mały nawet biznes to za mało. Taki kredyt trzeba by liczyć w setkach tysięcy. Może, gdyby się chciało zrobić coś mniejszego, wystarczyłoby 50 tysięcy. Ale - jeszcze raz powtarzam - w Pączewie nie da się już nic wymyślić. Syn, Tomasz, myśli o jakimś interesie, niekoniecznie w Pączewie, ale też nie ma koncepcji. Na razie studiuje wycenę nieruchomości. Myślę, że po ukończeniu studiów wyjedzie z Pączewa. Nie, niekoniecznie za granicę. Stąd, z Pączewa, niewielu młodych wyjechało... Chociaż być może to kwestia kosztów na pierwszy wyjazd.

Nie da się porównać

A teraz kilka słów o... wzroście PKB Laskowskich. No, powiedzmy zamiast PKB o wzroście DPL - Dochodu Państwa Laskowskich przez te 16 lat, od czasu transformacji. 100 czy 1000 procent?
- Zbudowaliśmy obiekty, ogród, rozbudowaliśmy firmę. Zatrudniamy kilka osób. Dwie w sklepie, cztery w restauracji. Płacimy spore podatki od nieruchomości. Robimy na bieżąco remonty. W tym roku zrobiliśmy chłodnię z agregatem. W ogóle lato było dla nas udane. Ile to jest w porównaniu z tym, co mieliśmy w w 1990 roku? Tego sie nie da porównać.
Pytamy o samochód.
... Już nie jest nowy... Trzyletni samochód Ford Focus.
Takie czasy - trzyletni świetny samochód już nie jest nowy.

Zjazd Czechowskich

Przy okazji. Pani Hania (z domu Czechowska) ma nam za złe, że nie byliśmy na zjeździe rodziny Czechowskich (i Ciechowskich). Do Hacjendy przyjechało z sześćdziesiąt osób.
Laskowscy rozkładają wielki połączony brystol, na którym pani Laskowska wyrysowała drzewo genealogiczne. Wielka postacią w rodzie był Albin Czechowski, założyciel Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Czarnymlesie. Ale to już zupełnie inna historia...
Tadeusz Majewski, Marek Grania

1. Warzywa, owoce - dzisiaj? Pół hektara trawnika, staw i grill... Tak dzisiaj wygląda ogród u Laskowskich. Fot. Marek Grania

2. Wojciech Laskowski pokazuje nam stare przedmioty w drewnianym pomieszczeniu z grillem. - Weźmy taką beczkę - mówi. - Dziś nie do dostania. Fot. marek Grania

3. Wojciech Laskowski prowadzi do pomieszczenia dla 50 osób, gdzie znajduje się grill.

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Małgorzata Hillar - nasza poetka

Michał Spankowski organizuje kolejną imprezę kulturalną.

To jest mój powrót

Z prezesem Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego im. Małgorzaty Hillar rozmawia Tadeusz Majewski.

Nie dość ci Wiosny Poetów?
- Takich i podobnych imprez powinno być więcej...
Tym razem co to będzie za impreza?
- Obiecałem na drugiej Wiośnie Poetów w czerwcu tego roku, że nasze stowarzyszenie w ramach programu popularyzacji literatury na Kociewiu w grudniu zaproponuje Zblewskie Dni Literatury pod nazwą "Kociewski Pegaz". I proponuje - 17 grudnia, w sobotę, w Gminnym Ośrodku Kultury w Zblewie.

Odbędzie się tam otwarcie wystawy dorobku Wydawnictwa Diecezjalnego Bernardinum z Pelplina, w tym samym dniu impreza "Poetów Trzech" - benefis trzech poetów kociewskich - Jana Majewskiego, Romana Landowskiego i Andrzeja Grzyba. Zostanie też przedstawiona inscenizacja teatralna oparta na motywach poezji Małgorzaty Hillar pod tytułem "Janka Podniebna".

Wykona ją grupa Prób Teatralnych "Zamiast" ze Zblewa. Wieczór wieńczyć będzie wspólny opłatek stowarzyszeń pozarządowych - nie tylko ze Zblewa, również ze Starogardu i Tczewa. Impreza ta, a raczej imprezy, wieńczą kalendarium imprez 700-lecia Zblewa. Patronat honorowy nad Dniami Literatury mają: Polskie Radio Gdańsk, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich i Urząd Gminy Zblewo.

"Janka Podniebna" - co to za sztuka?
- Scenariusz popełniłem ja. Wykorzystałem w nim przede wszystkim wiersze poetki Małgorzaty Hillar, urodzonej w Piesienicy w gminie Zblewo. Poza tym sięgnąłem po utwory Jana Majewskiego, Romana Landowskiego, Andrzeja Grzyba, jak również Cypriana Kamila Norwida i Agnieszki Osieckiej. Spektakl ma przedstawić główny walor poezji Małgorzaty Hillar, a mianowicie świetnie pokazane uczucia w lirykach miłosnych. Oczywiście nie da się przejść obok innych jej pięknych wierszy, pełnych refleksji, zadumy nad kondycją człowieka we współczesnym świecie i przemijaniem.

Zespół teatralny nazywa się "Zamiast". Ciekawa nazwa... To grupa o trwałym charakterze?
- W zajęciach zespołu "Zamiast" uczestniczy młodzież ze Zblewa i Starogardu. Pracuję z nimi w zaprzyjaźnionym Gminnym Ośrodku Kultury w Zblewie od dwóch miesięcy, tak więc trudno mówić o stałym charakterze. W sobotę pokażę typową scenę poetycką, formę niestety coraz mniej spotykaną. Teraz przecież jest moda na jakieś teatrzyki uliczne, instalacje, różne interdyscyplinarne formy, gdzie przeplata się muzyka, światło, dźwięk i różne cuda.

A nam chodzi głównie o żywe słowo, tak potrzebne w świecie szybkich esemesów i maili. Chodzi o to, żeby to piękno słowa, żywe, wyeksponowane na scenie, było zauważalne. Stąd też taka nazwa zespołu. Młodzież uczestnicząca w zajęciach zapragnęła zamanifestować tym "Zamiast", tą nazwą swojej grupy, że ma do zaproponowania coś innego, coś zamiast tego, co proponują dookoła, a mianowicie wątpliwej jakości telenowele, kolorowe pisemka i spłycone wiadomości w tabloidach.

Od pewnego czasu konsekwentnie promujesz twórców kociewskich, to trzeba przyznać.
- A promuję. Były już dwie Wiosny Poetów, teraz są pierwsze Dni Literatury... To ważne imprezy, chociażby przez to, że na takich spotkaniach można poznać poetów, porozmawiać z nimi, kupić ich książki i dostać dedykację.

Grudzień to kiepska pora dla poetów.
- A właśnie że dobra... Dlatego nie robimy tych Dni w maju czy ogólnie mówiąc w sezonie letnim, ale późnią jesienią. Przecież jesienno-zimowa aura bardziej skłania do zanurzenia się w pięknie poezji i prozy niż słoneczne dni.

Może i dobra. Argumentacja też... Jak tak policzyć imprezy tego typu w powiecie, mówię o otwartych spotkaniach z literatami, to... nie ma czego liczyć. Jest Biesiada Literacka w Czarnej Wodzie, twoja Wiosna Poetów i teraz te Dni. Był fenomenalny cykl spotkań literackich w starogardzkiej księgarni "Atena" Zofii Janikowskiej. Bardzo ich brakuje. W stolicy Kociewia pod tym względem pojawiła się potężna luka.
- Rzeczywiście takich spotkań, które mają wymiar regionalny i przybliżają twórczość pisarzy kociewskich, jest bardzo mało. I nie tylko w powiecie, ale w ogóle w regionie. Są tylko Biesiady Literackie w Czarnej Wodzie i Wiosna Poetów organizowana przez nasze towarzystwo. To jedyne miejsca, gdzie nasi twórcy mogą się spotkać z czytelnikami. Te Dni to trzecia propozycja. Poza tym mają one wypełnić oczywistą lukę w pamięci zbiorowej, dotyczącą patronki naszego towarzystwa Małgorzaty Hillar - poetki świetnie znanej w kraju, a zupełnie zapomnianej w regionie.

Rzeczywiście taka ona nasza?
- Oczywiście. Tu się urodziła w 1926 roku, tu mieszkała. Opuściła te strony w 1939 roku, kiedy jej rodzina została przesiedlona do Generalnej Guberni. Tak na marginesie - w przyszłym roku nasze towarzystwo przygotowuje kilka imprez związanych z 80. rocznicą jej urodzin. Warto tu nadmienić, że poetka zmarła w Warszawie w 1995 roku, a została pochowana w Józefowie, gdzie leżą jej rodzice, byli właściciele majątku w Piesienicy. Mamy na jej temat sporo informacji. Towarzystwo nawiązało też bliski kontakt z synem poetki - pisarzem Dawidem Bieńkowskim.



Sporo się dzisiaj wokół niej dzieje. W ogóle mamy w Polsce i u nas, na Kociewiu, renesans jej poezji. Świetnym dowodem na to, że jej poezja żyje, jest działalność popularyzatorska polonistów z Publicznego Gimnazjum nr 1 w Starogardzie, które zorganizowało w maju bieżącego roku wieczór poetycki z okazji 10. rocznicy śmierci poetki. W szkołach starogardzkich odbywały się również konkursy poetyckie im. Małgorzaty Hillar, zaś Miejska Biblioteka Publiczna w Starogardzie zaproponowała stosowną do rocznicy wystawę jej twórczości. A jeszcze parę lat temu, gdyby zapytać nawet polonistów, czy znają poezję Hillar, to chyba wzruszyliby ramionami. Dzisiaj obserwujemy jej powrót. Przynajmniej w tych kręgach, które jeszcze czytają poezję.

A są takie kręgi?
- Niewielkie, ale są... Cóż, mamy społeczeństwo, które z różnych powodów, na ogół dotyczących codziennej egzystencji, poezją się nie interesuje. Są takie kręgi, na przykład grupa teatralna Ireneusza Ciecholewskiego, która przygotowuje program poezji śpiewanej opartej na twórczości Hillarowej.

Ale to - sam przyznajesz - kręgi bardzo niewielkie. Z poezji zrobiła się sztuka tajemna.
- A kiedy była inna? Ile osób za życia Mickiewicza czytało "Stepy akermańskie"? Sztuka tajemna... Może to i dobrze? A kto komu kazał, żeby to była sztuka użytkowa? Poezja jest dla ludzi wrażliwych i nadwrażliwych. Dla osób, które obok codziennych zajęć i spraw znajdują czas na wchodzenie w tajemnicę, na odkrywanie pod pięknem słów refleksji autora.

A skąd u ciebie wzięła się fascynacja akurat Małgorzatą Hillar? Tylko dlatego, że jest z Piesienicy?
- To jest mój powrót...
Słucham?
- Ja tu jestem u siebie. Mój ojciec, Leon, urodził się w Karolewie w 1913 roku. Chodził do tej samej szkoły, do której uczęszczała później Hilllarowa, chrzczeni byli w tym samym kościele w Pinczynie. U nas w rodzinie pierwszy raz nazwisko Hillar pojawiło się we wspomnieniach ojca. Opowiadał o organizowanych przez rodzinę Hillarów tradycyjnych uroczystościach takich jak Noc Świętojańska, o dożynkach, różnego rodzaju festynach.

Hillarowie mieszkali w pałacu za miedzą, bo Piesienica graniczy z Karolewem na rzeczce Piesienicy. Szkoda, że z tego pałacu zostało tak niewiele. Była na przykład wysoka wieża, z której rozciągał się piękny widok na dolinę rzeczki Piesienicy z młynem przy moście. Tam poetka - o czym nadmienia w swoich wspomnieniach - uciekała, aby w ciszy pisać pierwsze wierszyki. Tam na przykład powstał wierszyk o żabie, której musiała owinąć nóżkę. Zacytuję:

Kiedy byłam dzieckiem
pisałam wiersze na strychu
żeby się nie śmieli

Godzinami rozmyślałam
jak wyleczyć chorą nogę żaby
siedzącej w rowie

Dziś jak wtedy
pragnę rąk, które głaszczą
słów ciepłych i miękkich
jak owcza wełna

W jest twórczości czuję oborę, wieś. Ona przepięknie potrafiła mówić o ziołach, o kwiatach polnych. Któż o tym tak pięknie napisze, jak nie ona? I dodam jeszcze jedno - to poezja uniwersalna. Podobne wspomnienia może mieć człowiek mający swoje korzenie na Podolu czy na Wileńszczyźnie. Tu nie ma natrętnego regionalizmu - tego nieustannego podkreślania w każdym utworze, że coś jest na Kociewiu. Brakuje mi tu w regionie pisarzy, którzy potrafiliby się wybić poza tak ujmowany regionalizm.

Fot. 1
Michał Spankowski (53 l.) - całe życie animator kultury, ale "nie w pompatycznym tego słowa znaczenia, tylko w praktycznym". Między innymi dyrektor Domu Kultury w Tczewie pod koniec lat 80. Fot. Tadeusz Majewski

Fot 2
To co zostało po pałacu Hillarów. Fot. Tadeusz Majewski