poniedziałek, 5 grudnia 2005

Stefan Gołąbek

Redakcja. Mijam człowieka. Zaczepia. Stefan Gołąbek. Skąd ja go znam, skąd ja go znam? A on: - Ale ja pana znam, panie Tadeuszu. I opowiada fragment starego mojego felietonu, gdzie dwaj Kociewiacy wchodzili w jezioro i jeden krzyczał: "Tiii, ale tu je snatko...". - Takie to kociewskie - mówił Gołąbek.

Kiedy pisanie książki jest przygodą (tytuł prasowy)

Wieczorem
siedzieliśmy już w Gospodzie pod Wygodą w Suminie. Wszystko było teraz jasne - Stefan Gołąbek - autor znanego przewodnika po Kociewiu. Zaszczyceni gospodarze zamówili sobie z nim zdjęcia, które nieopatrznie dzień później skasowałem. Sorry, panie Stefanie. Będzie bez zdjęć. Chociaż obiecał pan, że w październiku wpadnie...

Stefan (przeszliśmy na ty)
urodził się 15.12.1935 r. w Grabowie. Potem mieszkał w Starogardzie, gdzie rodzice zbudowali dom przy Jagiełły.
Teraz życiorys telegramem. 1940 - rodzina wywieziona na roboty przymusowe. Marzec 1945 - w Wielki Piątek (30-31) znów w Starogardzie - po trwającym miesiąc marszu. Szkoła podstawowa, ogólniak. Od 1954 do 1957 UMK - kierunek geografia. Warszawa UW - kierunek geografia regionalna świata. 1963 - studium doktoranckie z tematyki afrykanistycznej. Praca w wydawnictwie, w Zarządzie Głównym PTTK jako kierownik Centralnego Ośrodka Kształcenia Kadr Turystycznych.

Siedzieliśmy więc
w Gospodzie Pod Wygodą. Na stole mała, zielona książka. - Kiedy zacząłem pracować w zarządzie głównym, zaproponowano mi napisanie jakiegoś drobiazgu. Pomyślałem o Kociewiu. To było w 1975 roku - opowiadał Stefan. - W 1977 r., w lutym czy w marcu, oddałem maszynopis. Wydawnictwo Kraj - Zarządu Głównego PTTK. Przyjęli, co mnie zaskoczyło - przecież na tym kapitału nie zbiją - pomyślałem.

Dywagowaliśmy o regionie
- turystycznym, krajoznawczym, o Kociewiu. - My w tej chwili używamy notorycznie pojęcia "mała ojczyzna" - mówił Stefan. - Strasznie niezgrabne słowo, ale w polszczyźnie nie mamy innego. Niemcy pod tym względem są wspaniali, Francuzi też. Niemcy mówią Hajmat, jeszcze bliższe Hajm.
Erudyta z tego Gołąbka.

Mnie ciekawiło,
jak powstawał pierwszy przewodnik, a on chciał opowiedzieć swoje życie. W końcu zaczął jednak mówić o książce. - Mam tu rodzinę, przyjeżdżałem dwa razy do roku. Starogard i okolice znam doskonale. Spływałem po rzekach pontonem, pokonywałem w nim jeziora. Ponton jest wygodny, można go złożyć i do plecaka. Wiec znałem te strony na wylot... Od czerwca do połowy października 1976 siedziałem cały czas w terenie. Schodziłem go, objechałem na składaku, spłynąłem Wierzycą od Kościerzyny aż do Gniewiu w trzy osoby kajakiem. Tutaj przeżyłem słynny czerwiec 1976. Pamiętam, jakie było zaopatrzenie w sklepach.

Przygody
spotykały go często. To oczywiście, jak sie robi przewodnik. Raz wrócił z objazdu. Wsiadł na składak na Dworcowej, skręcił na Skarszewską, z niej na "autostradę". Patrzy - wali na niego potężny wóz z naczepą. Spanikowany gwałtownie skręcił, prawie wbił się w wysoki krawężnik i wyleciał z roweru. Wstał - w ręku trzymał... kierownicę.

Fotografie,
notatki, notatki. Zawsze chomikował książki i miał ogromne archiwum. Wśród rarytasów ma aż dwa oryginalne Buchholza. W tym momencie opowiadania chciałby oddać szacunek Józefowi Milewskiemu, który mu się należy. Zwłaszcza za dwutomowe "Dzieje wsi powiatu starogardzkiego", wydane na przełomie lat 1950/60. Chyba. Kopalnia wiadomości o każdej wsi. Opisywał je chyba przy pomocy miejscowych nauczycieli. Tę książkę, którą nota bene dostał od Stanisława Kurzyńskiego w Suminie (rozmawialiśmy w Suminie), sobie bardzo ceni. Zawierała dla niego niezliczone wskazówki.

Gromadzenie
materiału... Najważniejsze są oczywiście rozmowy z ludźmi. To zresztą było najciekawsze. "Pan redaktor wie - jak człowiek chce się czegoś dowiedzieć, to musi rżnąć głupa"... Czy ta jego książeczka była pierwszym przewodnikiem? Nie. Ukazał sie już wcześniej, ale mało profesjonalny. Na początku pracy napotkał delikatny opór ze strony mistrza Józefa. - Poszedłem do Milewskiego. Znałem go dobrze, bo on i mój ojciec Franciszek Gołąbek byli w Związku Więźniów Politycznych i się przyjaźnili. Szczerze mówiłem mu o moim zamiarze. Chciałem być w stosunku do niego fair. "Proszę pana, niech pan się zajmie czymś innym, bo tu wszystko zostało opisane" - delikatnie naciskał Milewski. Stefan go rozumiał, wiedział, że akurat Milewski z Czesławem Skonką robią pierwsze Kociewie (wyszło chyba w 1977 czy 1978 r.).

Napisał swoje
i złożył w wydawnictwie. Przewodnikiem Milewskiego i Skonki się nie przejął. A gdy zobaczył jego zawartość? To jest tak - kiedy autor pyta edytora, co sądzi o jego książce, ten odpowiada - bardzo ładnie wydana. Praca obu panów była ładnie wydana. Co do treści nie była dla przyszłej książki Stefana żadną konkurencją. W 1983 albo 84 wyszedł nowy przewodnik, napisany już przez samego Milewskiego. Tytuł - Pojezierze Kociewskie. Zawartość niemal ta sama, tylko zmieniony tytuł i brak Skonki.

W roku 1981
albo 1982 nagle wydawnictwo wezwało Stefana. Zapada decyzja - wydajemy. Widocznie coś się odkręciło. Jak najszybciej trzeba było zrobić korektę. Gołąbek znowu przyjechał na Kociewie, zrobił kontrolne objazdy, poszalał - jak mówił - w terenie, uaktualnił i odesłał materiał. Nakład był gotowy w 1984 roku. - Oddałem w 1977 roku. Sporo czasu przeleżała. Okres leżakowania według niego był spowodowany względami ekonomicznymi. Wierzyć nie wierzyć. W PRL-u książki i ekonomia!

W grudniu
tuż przed gwiazdką przyjechał do Starogardu z egzemplarzami autorskimi. Z dedykacjami dla konkretnych osób. Profesorom, TMZK, Edmundowi Falkowskiemu, Ryszardowi Szwochowi. Spotkanie autorskie odbyło się w budynku Urzędu Miasta przy Gdańskiej. Nakład - powyżej 10 tysięcy egzemplarzy. Niektóre są jeszcze w księgarniach z zabawną ceną 100 złotych.

To są moje prywatne szlaki
- mówił o książce Stefan. - Sam je przeszedłem i nazwałem. Kierowałem się konkretnymi założeniami. Chodziło mi o to, żeby to nie były kobylaste opisy miejscowości. Turystę interesują różne naj. Chodziłem, badałem sam. Krokami zmierzyłem stodołę w Kokoszkowach, mierzyłem obwody drzew - tak zwanej pierśnicy, na wysokości piersi człowieka. Badałem nazewnictwo. Przykładowo Madera. Skąd tu się to wzięło? Jest jezioro Krąg na zachód od Starej Kiszewy, blisko Wierzycy. Jakiś przysiółek Madera. Ja tam wędruję, jest ciemno, jakiś facet prowadzi krowy na łańcuchu. Zamieniłem z nim parę słów, wyciągam papierosy, pytam, czy jest jakaś Madera, tak jak ta wyspa portugalska. Zadowolony, że padło takie pytanie, że może jakiegoś laika uświadomić, mówi: "Panie, to było przed wojną, kiedy marszałek Piłsudski jechał na Maderę, żeby zdrowie poratować."
Jest też Madera jak się jedzie pociągiem ze Starogardu do Tczewa przed Rokitkami. Wyniosłe, gołe wzgórze. Na samym wierzchołku budynki ogromnego gospodarstwa. Albo - pociąg wyjeżdża z lasu, po prawej jeziora - dawniej Lubiszewskie, dzisiaj Rokickie. Dużo by gadać o nazwach i nie tylko.

Przyjechał
tu na zjazd licealistów. Chyba po dłuższym czasie. Ale cały czas śledzi na bieżąco, co u nas się dzieje. Cały czas kibicuje Kociewiu. Więcej potrafi powiedzieć o tych stronach i o tutejszych układach politycznych niż o Pruszkowie, gdzie mieszka. O swojej książce i życiu też zapewne opowie więcej. I wtedy zrobię mu po raz drugi zdjęcie. I już nie skasuję przez roztargnienie.
Tadeusz Majewski

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz