piątek, 28 kwietnia 2006

Figurka św. Jana

Jan Nepoucen został ścięty i wrzucony do rzeki Wełtawy za to, że nie chciał ujawnić grzechów królowej. Wolał zginąć, niż zdradzić swoją królową. W 1885 roku wieś nawiedziła okropna burza, połączona z gradobiciem,która zniszczyła wszelkie uprawy.

Zrobiła się tam wyrwa łącząca ulice Szkolną i Zieloną. Mieszkańcy, by na przyszłość ustrzec się od podobnych kataklizmów, w centrum wsi na filarze o wysokości 4 metrów, na kamiennym cokole osadzili wykonaną przez miejscowego rzeźbiarza drewnianą figurę św. Jana. Ponadto przyrzekli sobie, że w soboty nie będą wywozić obornika. Jeszcze przed II wojną światową ściśle przestrzegano tego przyrzeczenia. W czasie okupacji Niemcy zniszczyli kamienny cokół, a figurę św. Jana przechowywali mieszkańcy wsi aż do wyzwolenia.
Kółko reporterskie w szkole w Piecach

środa, 26 kwietnia 2006

Ogłoszenie o konkursie

WÓJT GMINY SKÓRCZ
OGŁASZA KONKURS NA KANDYDATA NA STANOWISKO DYREKTORA :
ZESPOŁU SZKÓŁ PUBLICZNYCH W PĄCZEWIE
PUBLICZNEJ SZKOŁY PODSTAWOWEJ W WIELKIM BUKOWCU
PUBLICZNEJ SZKOŁY PODSTAWOWEJ W MIROTKACH
PUBLICZNEJ SZKOŁY PODSTAWOWEJ im. Ks. senatora Feliksa Bolta w BARŁOŻNIE.

Wyniki IX Biegu Pamięci Księdza Senatora Feliksa Bolta

Kategoria I - dziewczęta, ur. 1997 i młodsze

1. Kornelia Andrearczyk - Osieczna
2. Katarzyna Lubińska - Osieczna
3. Hanna Czarnecka - Barłożno
4. Zuzanna Czaja - Osieczna
5. Klaudia Żurawska - Kościelna Jania
6. Natalia Karbowniczek - Barłożno
Kategoria II - chłopcy ur. 1997 i młodsi
1. Daniel Kowalski - Walichnowy
2. Maciej Światczyński - Skórcz
3. Błażej Suwalski - Pączewo
4. Jakub Kolasiński - Osieczna
5. Marek Szulc - Barłożno
6. Piotr Malkowski - Wielki Bukowiec

poniedziałek, 24 kwietnia 2006

Brejkdensiści bez twarzy

Hip-hop, graffiti, deskorolka zwana z angielska skateboard i wreszcie break dance - wszystkie te nazwy to dziedzina dzisiejszych nastolatków, którzy tworzą mozaikę młodzieżowych subkultur. Laikowi trudno je wyraźnie rozgraniczyć, a często nawet zdefiniować...

Tutaj sa moje korzenie

Wiele można osiągnąć, wszystko przezwyciężyć, jeśli zawód jest pasją, anie tylko sposobem zarabiania na życie - powtarzał Augustyn Pawłowski
Pawłowscy, jak pamietają potomkowie rodu, od dawien dawna ścisle związani byli ze Skórczem lub najblizszą okolicą.

UROCZYTOŚĆ I ROCZNICY ŚMIERCI JANA PAWŁA II

Obchody uroczystości związane z I rocznicy śmierci Jana Pawła II w gminie i parafii Lubichowo zostały zainaugurowane w piątek 31.03.2006. O godz. 9.00 odbyło się spotkanie modlitewne przy pomniku Jana Pawła II dla Gimnazjum, Szkoły Podstawowej, Przedszkola.
Były modlitwy o rychłą Beatyfikację Papieża. W czasie mszy św. śpiewał zespół "Cały Twój" pod kierownictwem muzycznym pana Sylwestra Klamana, a dzieci ze Szkoły Podstawowej, dwie bliźniaczki Dubiella, zaśpiewały Pieśń Góralską. Na skrzypcach grała Daria Wrycza. Złożono kwiaty pod pomnikiem. Następnie w Gimnazjum odbył się apel.



W niedzielę 02.04.2006 przeprowadzono Adoracje Najświętszego Sakramentu z Różańcem Jana Pawła II. O godz.21.00 rozpoczął się Apel Jasnogórski z Różańcem. Wzięło w nim udział ok.1200 wiernych w tym delegacje Rady Gminy Lubichowo na czele z Przewodniczącym Czesławem Cichockim, Władze Gminy z Wójtem Gminy Ryszardem Alechniewiczem, Rady Parafialnej i Gimnazjum.
Mieszkańcy gminy Lubichowo pod pomnikiem Jana Pawła II złożyli liczne wiązanki kwiatów i zapalili znicze.



O godz. 21.37 delegacje złożyły kwiaty, biły dzwony oraz włączono sygnał strażacki. Wartę przy pomniku Jana Pawła II zaciągnęli strażacy i harcerze. Śpiewał zespół "Cały Twój". Rozważnie modlitwę prowadziła młodzież z gimnazjum. Ks. kanonik. Jan Kulas przypomniał zebranym kształt i wielkość pontyfikatu Ojca Świętego Jana Pawła II - 264 Papieża wybranego na Stolice Apostolską w dniu 16 października 1978 roku. Wskazał najważniejsze wydarzenia i przesłania Papieża skierowane do Polaków i wiernych na całym świecie. Ks. Kanonik przeniósł się w słowach do chwil najcięższych i najtrudniejszych w życiu Papieża jak również w życiu wiernych tj. zamach na placu św. Piotra 13.05.1981 r. oraz 2.04.2005 r. gdy Papież umiera i przechodzi do Domu Boga w 1985 r. życia. Papież jednak pozostawia sobie wielką spuściznę dorobku swojego życia, nauczania - testament, w którym przekazał dla nas zadania i drogowskazy prowadzące człowieka do zbawienia i świętości. Ks. Proboszcz powiedział " Dziś cały świat modli się o jego wyniesienie na ołtarze." Zadał również pytanie " Co zmieniło się w naszych sercach i w naszym życiu". Przypomniał również liczne pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w tym pielgrzymkę w 1990 r. gdy dotarł do Pelplina, a w pomniku wykonanym przy kościele parafialnym również do Lubichowa. "Polacy mogą być dumni- Jego pontyfikat zmienił oblicze ziemi.". "Rok po śmierci stwierdzamy Jego wielka obecność w sercach ludzkich. On jest tu z nami!". "Módlmy się o Jego rychłą beatyfikację."

Dekoracja ołtarza w Kościele pw. Św. Jakuba Apostoła w Lubichowie

Fot. i oprac.: Anna Ormanin i Julita Szczygielska

niedziela, 23 kwietnia 2006

Drukarnie, drukarze i gazety

Jeszcze niedawno w szpitalu w Kocborowie była czynna drukarnia zecerska. Być może ostatnia w Polsce.

W pomieszczeniu pachnie nawet farbą drukarską. W szufladach stoją w idealnym porządku armie czcionek. Kto chciałby jednak - przy technice komputerowej - składać z nich wyrazy i je drukować? Może jeszcze dałoby się jakieś druki akcydensowe, ale na przykład książki czy gazety? Zupełnie bez sensu. A jeszcze tak niedawno...


Gutenberg czy żona?

Pochylmy czoła nad dziełem Gutenberga, twórcy sztuki drukarskiej. Inna sprawa, że podobno czcionek sam nie wymyślił, a pomogła mu żona i przypadek. Otóż pewnego razu - znowu napiszmy: podobno - mistrz po znojnym dniu, podczas którego drukował sobie tradycyjnie z drzeworytowych matryc, poszedł do knajpy. Kiedy podchmielony wrócił do domu, żona rozbiła mu drzeworytowe płyty na głowie. Te rozbiły się na drobne części. Gutenberg złapał się za głowę, ale z radości - miał oto gotowe czcionki, narzędzia do wielokrotnego wykorzystywania. Ile w tej opowiastce prawdy, nie wiadomo. Ważne, że od tamtego czasu drukowano składając czcionki. Jak jeszcze niedawno w Kocborowie.
Mistrz Quandt

Przed wojną losy drukarni wiązały się z gazetami, a raczej odwrotnie. Nie da się pisać o drugim bez pierwszego. Jednym z mistrzów starogardzkiego drukarstwa był Wawrzyniec Janikowski. Pochodził z Głodowa, jego rodzina z Karsina z powiatu chojnickiego. Wawrzyniec szkołę ukończył przed wybuchem I wojny światowej w Kościerzynie. W 1923 roku przyjechał do Starogardu uczyć się drukarstwa w drukarni mistrza Henryka Quandta, która znajdowała się w kamienicy stojącej naprzeciw fary. Co ciekawe, Quandt z zawodu był krawcem, ale wybrał mającą coś z magii czarną sztukę. Drukarz bardzo lubił grywać w karty, chodził na kolacje do hotelu Vorbach z suczką Lotą, zamawiał dwie porcje, a gdy piesek nie miał apetytu, zjadał sam. Nie zajmował się polityką.
Niemiecka reklamówka
W 1923 roku w mieście istniały trzy drukarnie. Rzeczona drukarnia Quandta, drukarnia Klemensa Kmiecikowskiego - również na Rynku, pod numerem 23, przy Chojnickiej (gdzie był sklep "Szyk") - Drukarnia Polska. Quandt nie wydawał już gazety, chociaż jeszcze gdzieniegdzie w jego zakładzie można było znaleźć jej numery. Była bezpłatnym tytułem reklamowym, redagowanym w języku niemieckim. W piśmie tym można było zamieszczać także anonse towarzyskie, np. "Młody mężczyzna poznał taką a taką panienkę na zabawie w Strzelnicy i chciałby się z nią spotkać w miejscu takim a takim" (bo, gapa, nie wziął od niej danych osobowych na zabawie). Reklamówka była więc też lokalnym pismem towarzyskim dla Niemców.
Konkurowały dwa tytuły

Klemens Kmiecikowski drukował "Ilustrowany Kurier Polski", a w Drukarni Polskiej powstawał "Dziennik Starogardzki". Obie gazety miały szpaltę na międzyredakcyjne wymiany poglądów, ale warunek - musiały być życzliwe. "Dziennik Starogardzki" należał do spółki Bolesława Kiełbratowskiego. Redaktorem naczelnym pisma był Jerzy Kruszewski. Znacznie później, w roku 1934, Bolesław Kiełbratowski wykupił całą drukarnię, przewiózł ją do Gdyni i w latach 1934 - 1935 zaczął wydawać "Dziennik Bałtycki". Wynika z tej niepotwierdzonej informacji, że twórcą "Dziennika Bałtyckiego" był.... starogardzianin. Po likwidacji drukarni przy ul. Chojnickiej "Dziennik Starogardzki" drukowany był w Pelplinie. Drukarnia Polska nastawiała się na druk gazet. Oprócz "Dziennika Starogardzkiego" drukowała mniej więcej raz w miesiącu "Orędownika Polskiego". Zamieszczano w nim ważne dla miasta i państwa rozporządzenia.
Przetasowania

Wawrzyniec Janikowski uczył się sztuki drukarskiej trzy lata, a po siedmiu latach pracy w drukarni kupił ją od Quandta. W latach 30. powstała jeszcze drukarnia Edwarda Mani, już ucznia Wawrzyńca. Ale Mania miał tylko jedną maszynę dociskową i nie bardzo mógł konkurować z pozostałymi. Wawrzyniec po kupnie drukarni spolszczył ją, co zostało źle przyjęte przez mieszkających w Starogardzie Niemców. Mieli do niego pretensje, że źle traktuje niemieckich klientów. Natomiast Kmiecikowski sprzedał swoją drukarnię Alfonsowi Czyżewskiemu. Ale "Ilustrowany Kurier Polski" przejęła spółdzielnia pracownicza i w Starogardzie nadal codziennie konkurowały oba tytuły.
Technologia

Przedwojenne starogardzkie dzienniki wcale nie były składane ręcznie, czyli czcionka do czcionki jak za Gutenberga. W Drukarni Polskiej pracował linotyp, nowoczesne jak na tamte czasy urządzenie - własność spółki. Linotypistą był Walerian Pietrzak. Siedział przy klawiaturze linotypu, pisał tekst, a maszyna wyrzucała z siebie kolejne wersy, odciśnięte na gorących jeszcze blaszkach ze stopu podobnego do ołowiu. Z tych blaszek układano matryce stron gazet. Najpierw wędrowały one na stolik, gdzie robiono wydruk próbny, by wyłapać błędy, potem, po korekcie, już na maszynę drukarską. Wprowadzanie korekty było żmudne. Z matrycy wyjmowano blaszki z błędami, a linotypista musiał robić je jeszcze raz. Przy składzie ręcznym wystarczało wymienić jedną czcionkę, by wyeliminować błąd. "Dziennik Starogardzki" składany był na linotypie, "Ilustrowany Kurier Pomorski" Kmiecikowskiego był drukowany aż na dwóch takich maszynach typograficznych. Ręcznie składano jedynie tytuły. Ręczny skład - a więc literka po literce - nie miałby sensu, nawet przy wielkiej biegłości naszych zecerów (złożyliby stronę gazety o formacie A-4 w 4-5 godzin). Pracy w drukarni było mnóstwo i to różnorodnej. Linotypiści odlewali szpalty o rozmaitej szerokości, potem "wchodzili" zecerzy. Dwóch formowało kolumny, strony, układało tytuły i matryce ze zdjęciami (również były robione w Starogardzie). Tę czynność nazywano metrampażem. Wszystko musiało się zgadzać co do najmniejszego punktu. W przeciwnym wypadku maszyna drukarska taką matrycę rozwalała.
Towarzystwo drukarskie

W Drukarni Polskiej pracowało około pięciu zecerów, a w sumie ze dwadzieścia osób. Mieściła się - jak wyżej wspomniano - przy ul. Chojnickiej, ale od strony ulicy miała swoją księgarnię. Wejście do drukarni znajdowało się od strony bóżnicy. U Kmiecikowskiego pracowało też około dwadzieścia osób, w tym dwóch "typografistów". Przeważnie byli to ludzie z Poznańskiego, zecerzy, którzy również uczyli się pracować na maszynach drukarskich bądź na maszynach typograficznych. Wawrzyniec Janikowski gazety nie drukował. Podobnie jak poprzednik, nastawił się na druki akcydensowe i druki różne, na przykład drukował napisy w dwóch kolorach na worki do młyna. Produkowano też zeszyty i segregatory. Podobnie jak w dwóch pozostałych drukarniach u Janikowskiego pracowało około dwadzieścia osób. Tak więc można śmiało powiedzieć, że w Starogardzie przed wojną w branży drukarskiej, w tej wspaniałej czarnej sztuce miało pracę około 60 osób. Nic dziwnego, że istniało nieformalne towarzystwo drukarskie, które gromadziło się w Ogródku Obywatelskim na zabawach drukarzy. Zecerzy i drukarze mieli wpięte w klapy specjalne pięciokolorowe znaczki, które wskazywały, czym się zajmują.
PRL. Upadek czarnej sztuki

Po wojnie od 1950 do 1972 r. Wawrzyniec był kierownikiem Drukarni Państwowej na Rynku. Drukował "Głos Starogardzki", który według posiadanych przeze mnie pism, miał około 3 tysiące nakładu (i około dwa razy mniej niż obie gazety przed wojną). Potem gazet już w Starogardzie nie drukowano, a czarna sztuka upadała. Próbowano powołać drukowane pismo w 1981 roku, ale nic z tego nie wyszło. W okresie "Solidarności" wychodził "Nasz Głos" - bodajże w nakładzie 300 egzemplarzy. Robiono go prymitywnie, techniką ksero.
Czas gazet

11 listopada 1989 r. wyszedł "Informator Pomorski". Pierwszy numer ręcznie złożył syn Wawrzyńca Henryk Janikowski. Nakład pisma chyba nie przekroczył 2 tysięcy. W drugiej połowie 1990 roku na rynku pojawiała się "Gazeta Kociewska". Początkowo miała ok. 3 tysiące nakładu, bodajże w 1997 - już ponad 10 tysięcy, w 2000 r. - 15 tysięcy (nakład kontrolowany, gazeta ukazywała się z "kapelusikiem" - logo Związku Kontroli i Dystrybucji Prasy), średnia sprzedaż 12 500 egzemplarzy. W międzyczasie pojawiały się efemerydy: "Exspress Starogardzki" i "Tygodnik Starogardzki". W 2000 r. postał "Tygodnik Kociewski" - w 2002 r. blisko 4000 sprzedaży. W tymże roku został zarejestrowany "Kociewiak", który dziś jest magazynem w piątkowym wydaniu "Dziennika Bałtyckiego".

Obecnie oprócz "Dziennika Kociewskiego" (lokalna mutacja "Dziennika Bałtyckiego") są "Wiadomości Kociewskie", "Gazeta Kociewska", krótkotrwały żywot miały "Aktualności Kociewskie". Oczywiście w ostatnim 15-leciu powstały i istnieją do dzisiaj inne tytuły, na przykład parafialne i gminne. Ukazało się nawet lokalne pismo sportowe. Niestety, drogi gazet i lokalnych drukarni się rozeszły. Tylko "Informator Pomorski" i do początku 2001 r. "Gazeta Kociewska" były drukowane w stolicy Kociewia. Potem, kiedy czarna sztuka zaczęła robić się sztuką komputerową, zaczęto drukować w wielkich, wyspecjalizowanych w druku gazet drukarni. A drukarnie? Nadal są, ale zajmują się już zupełnie czymś innym niż druk gazety.
Tadeusz Majewski

Magazyn Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Błatyckiego 21.04.2006

sobota, 22 kwietnia 2006

Nasi na powiatowym turnieju KGW


W sobotę (12.03.2006) w Jabłowie - gmina Starogard - odbył się Gminno-Powiatowy Turniej Kół Gospodyń Wiejskich. Walczono w trzech konkurencjach - pokaz stołu, scenka kabaretowa na temat wyborów oraz "kryzysowa krawcowa", czyli szycie kreacji dla modelki - reprezentantki koła.




Na pierwszym miejscu uplasowało się Grabowo (gmina Bobowo), na drugim - Sumin (gmina Starogard), na trzecim Zielona Góra (gmina Lubichowo. Dokładana relacja z imprezy znajduje się na www.kociewiacy.pl (główny portal - wirtualne kociewie). Tutaj zamieszczamy fotki naszego KGW walczącego na turnieju.




piątek, 21 kwietnia 2006

Pamiątkowe zdjęcie kociewskich pszczelarzy

Zebrali się dwa lata temu w Gospodzie pod Wygodą w Suminie. Tylu ich było, że nie dało się zmieścić w jednym kadrze. Po kilku godzinach można było dojść do jednego zasadnicznego wniosku - pszczelarze, bez względu, jak miodny mamy rok, potrafią się doskonale bawić.






A oto kociewscy pszczelarze.



czwartek, 20 kwietnia 2006

Widok z wieży kościoła św. Katarzyny

W poszukiwaniu miejsca, skąd turyści mieliby możliwość oglądania panoramy Starogardu, reporter "Dziennika Bałtyckiego" wszedł na wieżę kościoła św. Katarzyny. Ma ona wysokość 49 m i przypomina swym kształtem wieżę ratusza Głównego Miasta w Gdańsku. Stanowi najwyższy pomnik architektury w Starogardzie.





Jest wyższa od wieży Elektrociepłowni o 2 metry i widoczna z każdego punktu miasta. Z jej najwyższych kondygnacji można podziwiać panoramę miasta.

Kościół św. Katarzyny kilkakrotnie ulegał zniszczeniu, jak np. w wojnie polsko - szwedzkiej, 1629 r. kiedy spaliła się północna część miasta. Pożar wyrządził szkody w świątyni w 1642r. Największe jednak straty spowodowała wojna polsko - szwedzka 1655 - 1660, na początku której zostały zniszczone kościoły św. Mateusza oraz kaplice św. Jakuba i św. Jerzego. Ocalał jedynie kościół św. Katarzyny.

- Z przyjemnością udostępniłbym wszystkim chętnym wieżę kościoła, aby mogli oglądać ten fascynujący widok.- mówi ks. kanonik Roman Walkows, proboszcz parafii. - Niestety mechanizm zabytkowego zegara zajmuje tyle miejsca, że jest to technicznie nie do zrobienia. Zegar jest obecnie sterowany elektronicznie i podobno spóźni się o jedną sekundę na 100 lat. Ponadto wejście na wieżę nie jest bezpieczne. Mimo, że wymieniliśmy ostatnio drabiny, trzeba się wykazać niezłą kondycją fizyczną, żeby dostać się do góry - tłumaczy proboszcz.

Kościół jest usytuowany na u zbiegu ulic Tczewskiej, Podgórnej i Wodnej, narożny, zorientowany z prezbiterium ku wschodowi, murowany z czerwonej cegły, otynkowany z wyjątkiem wieży i zakrystii, z dachem ceramicznym, dwuspadowym, kryjącym wszystkie trzy nawy, osadzonym w czterech narożnych wieżyczkach z gzymsem okalającym jego podstawę, halowy, w nawach bocznych ze wspartymi na drewnianych doryckich kolumnach dwupiętrowymi balkonami, zbudowany w stylu neogotyckim w 1802 roku na planie prostokąta o długości 31 m i szerokości 15 m.

Np. w górnych partiach elewacji cegła pełni funkcje dekoracyjne. Wysokość nawy głównej 9,5 m, kubatura 8700 m3. Główne wejście do kościoła prowadzi od ul. Podgórnej (w elewacji zachodniej), pod wieżą i chórem, i od zewnątrz uwieńczone jest dużym, smukłym, piętrowym oknem o szkielecie zbudowanym z żółtych, delikatnych cegieł.

Wieża z czerwonej cegły jest sześciokondygnacyjna. Cztery podstawowe, najstarsze kondygnacje zostały zbudowane na planie prostokąta i uwieńczone murkiem z wieżyczkami w narożnikach, symbolizującymi mury obronne miasta czy np. czterech ewangelistów. Kościół może pomieścić około 4000 osób i został, jak wiele innych ewangelickich wybudowany na wyrost. Nas jednak najbardziej interesuje wieża, a raczej widok, który z niej można zobaczyć.

Dla nas ksiądz Roman Walkows zrobił wyjątek i zgodził się na nasze wejście. O umówionej godzinie meldujemy się w biurze parafialnym. Czeka już na nas kościelny Waldemar Glaza, który jest powiadomiony o naszym szalonym zamiarze. Idziemy do zakrystii. Z jej korytarza dostaniemy się na wieżę. Towarzyszy nam Robert Megger, lektor i ministrant. Też wchodzi na wieżę pierwszy raz.

Najpierw z zakrystii wchodzimy na nawę na pierwszym piętrze. Z niej wyżej na trzecią nawę. Nie widać jej z dołu. Pełni funkcję podręcznego magazynu. Za szczytem organów skręcamy w lewo. Idziemy schodami do góry, I zaskoczenie. Nad kościołem jest pokaźny strych. Mogłaby tu powstać galeria malarstwa albo muzeum. Wchodzimy po drewnianych schodkach, które szybko się kończą.

Teraz pozostają już tyko drabiny. Jesteśmy wewnątrz wieży. Idziemy za Robertem. Po chwili kończą się i drabiny. Przemieszczamy się po belkach. Mur przy oknach przy dzwonie ma na obrzeżach inny kolor. Dawni budowniczowie przewidzieli wymianę dzwonu. Jest nawet miejsce na jego kołnierz.

Dostajemy się do okien. I tu spotyka nas przykra niespodzianka. Są zakratowane plastykową siatką,po to żeby ptaki nie wiły sobie gniazd. W ekwilibrystycznej pozycji wykonujemy kilka zdjęć, przepychając obiektyw aparatu przez kratki. Na szczęśćcie nieco niżej w tarczy zegara są otwory, przez które można wymieniać żarówki. Aby dostać się za tarczę musieliśmy wejść do niszy w kształcie walca.

Widok Rynku z lotu ptaka wynagradza nam trudy wchodzenia na górę. Według przekazu ludowego po zachodniej stronie ul. Podgórnej, na wysokości dzisiejszego kościoła św. Katarzyny, przy Rynek 38, mieściła się posesja bogatego kupca starogardzkiego Klemensa Mollera z zajazdem Górna Karczma. Był on mężem Reginy, siostrzenicy Mikołaja Kopernika.





Jej matka Katarzyna urodziła się około 1472 r. w Toruniu. Tam przypuszczalnie w latach 1484 - 1487 wyszła ona za mąż za kupca krakowskiego, potem ławnika toruńskiego Bartłomieja Gertnera. Z tego małżeństwa urodziły się córki Katarzyna,Krystyna i Regina (około 1490 r.). Ostatnia z małżeństwa z Mollerem,zawartym być może około 1505 r., miała siedmioro dzieci, którym Kopernik umierając zapisał testamentem resztę swoich życiowych oszczędności i rzeczy, meble i ubiory.

Przekazy mówią o częstych pobytach Kopernika w Starogardzie, jak i o tym, że np. według jego projektu wybudowano tu wodociągi. Dobrodziejem, a może nawet fundatorem lub jednym z nich kościoła, przylegającego do posesji Mollera, mógł być on sam. On też mógł zawnioskować nadanie mu imienia patronki św. Katarzyny, po prostu dla upamiętnienia imion teściowej czy pierwszej swojej córki. Ostatnia przeszkoda w tym rozumowaniu leży oczywiście w różnicy lat, wynoszącej między rokiem 1469 a 1505 ponad 30.

Jedną z odpowiedzi, wyjaśniających tę rozbieżność, może być przypuszczenie, że kościół miał innego patrona, potem zmieniono, co przy znajomościach, jakie miał Kopernik w hierarchii kościoła, nie mogło być rzeczą trudną. Jak wyglądał zbudowany przed 1469 r. kościół, nie wiadomo. Przypuszczać jednak można, że nie wykazywał analogii z najpotężniejszym wtedy w Starogardzie obiektem, farą, obecnie św. Mateusza, i że był mniejszy od niego. Być może była to świątynia o szkielecie drewnianym, wykładanym cegłą i - jak to wynika z obrazu miasta, z 1608 r. - posiadająca niską, skromną wieżyczkę.

Stał w miejscu dzisiejszego od północy placu przykościelnego. Przestał istnieć w 1792 roku, podczas gdy swą średniowieczną metrykę urodzenia nadal ukrywa pod ziemią w postaci fundamentów i być może sklepionych podpiwniczeń. Podobno są one połączone w celach obronnych tak z ratuszem, jak i basztą Młyńską.Legenda dodaje, że z wieży tamtej, nieistniejącej już świątyni w jasne,pogodne noce jako gość rodziny Mollerów Mikołaj Kopernik obserwował niebo.
Jarosław Stanek

Magazyn Kociewiak - dodatek do środowego wydania Dziennika Bałtyckiego
2003 r.

środa, 19 kwietnia 2006

Elektrownia w Owidzu

Władysław Floryn pracuje od roku w elektrowni. Ale mieszka tu dość długo. Chętnie opowiada o elektrowni.




Różnica poziomów wody wynosi tu 3,6 metra. choć zdarza się czasami 3,9 metra. Stąd idzie 180 kW mocy do Starogardu. Turbina jest austriacka, z 1978 roku.
Miejscu jest wspaniałe. Bardzo ładnie wyglądają tu rozdwojona Wierzyca (jak na poglądowym schemacie widać, na jakiej zasadzie budowano takie elektrownie). Warto połazić po okolicznych terenach, mostem dochodzi się do Owidza, gdzie koniecznie trzeba wejść na doskonale zachowana górkę, na której kiedyś mieściło się grodzisko. Woda w Wierzycy przez ostatnie lata się oczyściła, więc smiało można płynąć kajakiem w dół, do Pelplina.







A teraz tekst z magazynu Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

W powiecie starogardzkim naliczyliśmy siedem elektrowni wodnych, z czego sześć to konstrukcje wybudowane przed I wojną światową. O najstarszej czynnej na Pomorzu w Czarnocińskich Piecach piszemy w Dzienniku Kociewskim. Tu słów kilka o elektrowni wodnej w Owidzu oraz jej bardzo ciekawym otoczeniu.

Są szczupaki!

Po terenie elektrowni oprowadza nas Władysław Floryn. Pokazuje koła, którymi otwiera się zaporę. Same urządzenia w środku niezbyt interesują - może dlatego, że są znacznie młodsze od obiektu wybudowanego w 1910 roku i cały proces wymiany energii wody na prąd jest tu niewidoczny.

Ciekawe jest - jak to przy elektrowniach - otoczenie. Przed elektrownią ze spiętrzonej wody powstał staw. Przy nim widać jeszcze jedną zaporę. Tędy odprowadza się nadmiar wody kanałem, który biegnie dookoła elektrowni, by z jakiś kilometr dalej połączyć się z powrotem z Wierzycą. Sama Wierzyca, płynąca przez Owidz i Kolincz ze Starogardu, jest już czysta, o czym mówi w reportażu o Kolinczu sołtys tej wsi, a potwierdza Floryn. Są w niej ryby - między innymi szczupaki.

Na stawie w Owidzu i rozlewisku przy elektrowni w Kolinczu zagnieździły się też łabędzie. Nie boją się już brudnej wody i smrodów, jakie szły z oczyszczalni Polpharmy i miejskiej. To też postęp. Śmierdzi tylko czasami, o czym w reportażu o pałacu w Owidzu mówi jego właściciel.
Z elektrowni widać, że wybagrowano rzekę i uporządkowano jej brzegi. Kawałek. Trzeba oczyścić całość, bo - jak niedawno pisaliśmy - w Wierzycy są miejsca, gdzie zalega ponad 2-metrowa warstwa mułu. Trzeba oczyścić, jeżeli te tereny mają przyciągać turystycznych włóczęgów i kajakarzy (niekoniecznie zza granicy czy odległych stron Polski, ale choćby ze Starogardu). Tu, w Owidzu, dodatkową atrakcją na jakiejś przyszłej ścieżce turystycznej może być odległa o 200 metrów od elektrowni Szwedzka Górka - niewykorzystane turystycznie, wspaniale zachowane co do kształtu grodzisko.

Często porównujemy dzisiejszą Polskę z tą peerelowską. W tych porównaniach III RP nieraz mocno się dostaje, a tamta, socjalistyczna, niby była taka dobra, opiekuńcza. Tylko że w latach osiemdziesiątych - o czym też mówią ludzie w Owidzu i Kolinczu - wyłowienie ryby w tej części Wierzycy graniczyłoby z cudem (jeżeli już ktoś by wyłowił, to zapewne jakiegoś mutanta). Tak, proszę Państwa, przez 15 lat pozamykaliśmy na terenie Starogardu prawie wszystkie rury, którymi waliły do Wierzycy ścieki. I to jest też wielkie dzieło.
Tadeusz Majewski

1. Władysław Firyn demonstruje, jak otwiera się zaporę. Fot. Marek Grania
2. Stare elektrownie wodne wyglądają całkiem malowniczo. Oto trzy ujecia obiektu z różnych stron.

Jeżeli chcesz przejść na stronę startową, by dalej wędrować szlakiem kociewskich elektrowni wodnych, kliknij na ten tekst.

Skarszewy "Dolina"

W Skarszewach (właściwie to pod Skarszewami, ale w ich adminstracyjnych granicach) przy rzece Wietcisie stoi malowniczy i stary młyn o nazwie "Dolina". Jest tu też czynna elektrownia wodna. Na zdjęciu obok właściciel Młyna, który oprowadziłą nas po obiekcie. Niżej pokazujemy obiekt ujęty z różnych stron.










Jeżeli chcesz dalej wędrować z nami szlakiem elektrowni wodnych na Kociewiu, wejdź na stronę startowa klikając na czytany tekst.

WIRTUALNE SZLAKI. Elektrownie wodne

Tu polecamy do obejrzenia elektrownię w Czarnocińskich Piecach. Różnica poziomów wody - 3,8 metra - jest niewielka, ale za to jakie otoczenie! Wspaniały, wysoki las, mnóstwo zieleni, ptactwo nad rozlewiskiem.






Po zapoznaniu się z podanym niżej materiałem, kliknij na ten tekst, a trafisz do strony startowej, skąd możesz wyruszyć w dalszą podróż szlakiem elekterowni wodnych

Elektrownia w Czarnocińskich Piecach zaprasza
Powiat starogardzki ze swoimi elektrowniami wodnymi zdecydowanie bije średnią krajową (w Polsce ok. 600). Elektrownie znajdują się tu na Wierzycy: w Czarnocińskich Piecach (gm. Skarszewy), w Starogardzie - tzw. młyn Wiecherta, w Owidzu i Kolinczu; na Piesienicy pod Starogardem; na Wdzie - we Wdeckim Młynie (gm. Lubichowo) i pod Skarszewami - na Wietcisie.
Tu polecamy do obejrzenia elektrownię w Czarnocińskich Piecach. Różnica poziomów wody - 3,8 metra - jest niewielka, ale za to jakie otoczenie! Wspaniały, wysoki las, mnóstwo zieleni, ptactwo nad rozlewiskiem. Obok elektrowni jest też miejsce na dużego grilla - nawet dla zorganizowanych wycieczek, oraz miejsce wypoczynkowe dla coraz liczniejszych kajakarzy, którzy nie boją się tej dzikiej rzeki.



Jeżeli ładnie poprosicie, to gościnny gospodarz obiektu oprowadzi was po tym pracującym zabytku, który - na marginesie - za rok będzie obchodził 100-lecie (powstał w 1907 roku), a nawet zademonstruje, jaka w tym małym spiętrzeniu kryje się potęga wody.
Na zdjęciu - elektrownia w Czarnocińskich Piecach. Po otwarciu śluz pod elektrownią momentalnie podnosi się poziom wody. Tadeusz Majewski



Niemcy, co mieli wybudować na Wierzycy, już wybudowali - mówi Zdzisław Pałkowski, zarządzający elektrowniami w Czarnocińskich Piecach i Owidzu

Potęga wody (reportaż z magazynu Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego)

Według właściciela młyna i elektrowni wodnej w "Dolinie" Władysława Nagórskiego, w Polsce jest około 600 elektrowni wodnych. Powiat starogardzki ze swoimi elektrowniami wodnymi zdecydowanie bije powiatową średnią krajową. Elektrownie mamy na Wierzycy - w Czarnocińskich Piecach (gm. Skarszewy), w Starogardzie koło młyna Wiecherta, w Owidzu i Kolinczu (gm. Starogard). Dodajmy tu, że na Wierzycy są jeszcze trzy elektrownie w powiecie tczewskim - w Pelplinie, w Steckim Młynie koło Kulic i pod Gniewem. Mamy też w naszym powiecie elektrownie na Piesienicy - koło "Drajmostu" (gm. Starogard), we Wdeckim Młynie (gm. Lubichowo) i pod Skarszewami - na Wietcisie (wspomniana wyżej "Dolina"). Choć małe, dają prąd. I mogą być turystyczną atrakcją.





Pasuje do krajobrazu

Odwiedzamy elektrownię wodną w Czarnocińskich Piecach. Kierownik Zdzisław Pałkowski tu się urodził i przejął pracę po ojcu Zygmuncie, który pracował od 1951 roku. Pan Zdzisław dodatkowo dozoruje pracę elektrowni w Owidzu. Obie należą do firmy w Straszynie.
Elektrownia w Czarnocińskich Piecach jest położona w pięknym miejscu. Dookoła wysoki las, mnóstwo zieleni. Zapora i budynek nie szpecą pejzażu, wręcz odwrotnie - dodają mu malowniczości.
Idziemy wąskim pomostem po zaporze. Po prawej niewielkie, zarośnięte rozlewisko, po lewej - szeroka i spokojna przy zaporze Wierzyca w betonowym korycie. Z góry to wszystko ciekawie wygląda - między innymi ze względu na różnicę poziomów wynoszącą 3,8 metra. Niby nic wielkiego...

Zalało buty

- Proszę zejść na dół, nad rzekę. Spuszczę trochę wody - mówi Pałkowski.
Z dołu, z betonowego brzegu, widać drewniane elementy zapory i leniwie spływający warkoczyk wody. Robimy zdjęcie. Po chwili sytuacja gwałtownie się zmienia. Jeden z segmentów zapory został bardzo szybko podniesiony. Nie przy pomocy kół na korby, jakie są przy zaporze, a przy pomocy automatycznego urządzenia, o czym dowiadujemy się nieco później.
Woda teraz wali na całego i burzy się w miejscu styku z wodą rzeki pod zaporą. Robi się mała Niagara. Robimy w takim zacietrzewieniu zdjęcie za zdjęciem, że ani żeśmy się spostrzegli, jak nam zalało buty. Tak prędko podniósł się poziom wody pod zaporą.
Niby niecałe 4 metry, a widać potęgę wody. A co dopiero mówić o wielkich powodziach czy innych katastrofach wodnych.

Będzie stulecie

Gościnny gospodarz oprowadza nas po obszernym pomieszczeni, gdzie ta potęga wody jest przetwarzana na ruch, a ruch w prąd, który też przecież jest swojego rodzaju ruchem. Urządzenia są stosunkowo nowe. A sama elektrownia?
- Najstarsza czynna na Pomorzu - z satysfakcją mówi pan Zdzisław. - Zaczęto ją budować w 1906 roku, ukończono w 1907 roku. Inwestorami byli właściciele pobliskich majątków ziemskich - Niemiec z Bączka i Belg z majątku za Wierzycą (stał tam pałacyk, po którym już nic nie zostało). Chcieli produkować prąd dla siebie i dla Skarszew... Tak więc za rok będziemy obchodzić 100-lecie.

Moc naszych elektrowni

Moc elektrowni w Czarnocińskich Piecach wynosi średnio 135 KW. Prąd idzie stąd do sieci ogólnopolskiej. Nieco większą moc ma elektrownia w Owidzu, bo 160 KW. Tam różnica poziomów jest oczywiście nieco większa. Owidzka elektrownia, podobnie jak w Kolinczu, wybudowana przez Wiecherta, jest trochę młodsza - ruszyła w 1910 roku. Największy spad ma elektrownia w Kolinczu - 6,4 metra, moc - 460 KW. Podobny w Starogardzie - przy śluzie koło młyna. W sumie wartości niewielkie w porównaniu z elektrownią w Bielkowie pod Straszynem, na Raduni, gdzie spad wynosi 14 metrów, a moc 2,5 MG.

Wszystko wykorzystane

To godne podziwu, że mniej więcej w jednym okresie na Wierzycy powstało kilka elektrowni wodnych.
- Było to możliwe - mówi Zdzisław Pałkowski - gdyż Niemcy mieli bardzo dobrych inżynierów. Poza tym szło im szybciej, ponieważ na świecie nikt nie słyszał o ekologach. Po prostu mieli zlecenie, by to zrobić i robili.
Zdaniem pana Zdzisława prawie wszystkie miejsca, gdzie można było postawić takie elektrownie, a więc gdzie był odpowiedni spad lub gdzie można było spiętrzyć wodę, zostały przez nich już wykorzystane. Potwierdza to nieudana przymiarka do budowy elektrowni pod Klonówką. Nieraz za takie inwestycje biorą się też amatorzy, nie patrzący, że spiętrzona woda może naruszyć stabilność na przykład stopy filara mostu. Dodajmy też, że budowa elektrowni wodnej to olbrzymie koszty.
- To, co widać na powierzchni takiej elektrowni, jest jakby wierzchołkiem góry lodowej - tłumaczy Pałkowski. - Żeby mieć spad, trzeba zalać zbrojonym betonem cały fragment koryta rzeki. Szacuje się, że zwrot kosztów takiej elektrowni następuje po 50 latach.

Ciekawe miejsca

Elektrownie, zwłaszcza te starego typu, są ciekawe do zwiedzania. Dwadzieścia razy większa w Bielkowie przyciąga turystów. Nasze, owszem, są pokazywane w przewodnikach, ale zainteresowanie nimi jest niewielkie
- Kilka razy w roku pojawiają się tu szkolne wycieczki, jednak uczniów nie bardzo interesuje, jak energia wody zostaje przetworzona w energię prądu - mówi pan Zdzisław. - Najbardziej są zainteresowani ogniskiem i kiełbaskami z grilla. Dużo zależy od nauczycieli. Cieszy natomiast to, że na Wierzycy pojawia się coraz więcej kajaków. Codziennie przepływa ze dwóch samotników, dwa, trzy razy w miesiącu ktoś organizuje spływy grupowe. Dla tych ludzi stare elektrownie i tereny przy nich są sporą atrakcją.
Tadeusz Majewski

Fot 1
Elektrownia wodna w Czarnocińskich Piecach. Woda leje się na razie ciurkiem.

Fot 2
A teraz robi się mała Niagara. Aż nam zalało buty.

Fot 3
Zdzisław Pałkowski oprowadza po pomieszczeniu, gdzie energia wody zamienia się w energie prądu. Niestety, uczniów bardziej interesuje proces, jaki zachodzi na grillu.

wtorek, 18 kwietnia 2006

Stefan Adrych - wspomnienia

Jest to wstrząsająca opowieść Stefana Adrycha - mieszkańca malowniczego domu, stojącego nad Wierzycą przy Moście Chojnickim. W pewnym momencie pan Stefan mówi - aż strach było się bać.



Są to wstrząsające wspomnienia człowieka ukrywającego się podczas walk o wyzwolenie miasta w piwnicach.


Urodziłem się w 1936 roku w Starogardzie, a więc dzisiaj mam 62 lata. W tym wieku sporo się przypomina i chyba warto się tym podzielić. Tym bardziej, że z dość niezwykłego domu, w którym mieszkałem, niewielu już pozostało przy życiu.
Urodziłem się, wychowałem, chodziłem do szkoły podstawowej i pracowałem - w sumie 46 lat, od 1 września 1952 roku -również w Starogardzie. Jest to jakiś powód do dumy, że w jednym miejscu.

Fajna "riviera" (tytuł prasowy)





Rodzice nie pochodzili ze Starogardu, chociaż z Kociewia. Ojciec, Franciszek - z zawodu rzeźnik, pochodził z Lubichowa. Matka, Wanda z domu Nagórska, była córką piekarza z Nowej Cerkwi, wsi leżącej koło Pelplina.

Sięgając głębiej w przeszłość - matki ojciec urodził się w 1856 roku. Na Pomorze przybył z Warszawskiego. Mój dziadek od strony ojca, urodzony w 1870 roku, pochodzi spod Starej Kiszewy.
Ojciec i matka przyjechali do Starogardu w 1933 roku. Wzięli ślub i wprowadzili się do "starej budy".





"Stara buda"

Na zdjęciach - często koloryzowanych pocztówkach sprzed I wojny światowej - wygląda bardzo malowniczo. Drewniany, pobielony dom z ładnym balkonem, zwróconym w stronę rzeki. Przy samej rzece ogrodzenie, ale i zejście nad wodę, jakby przystań. Kto wie, może na terenie tej posesji była rzeczywiście przystań kajakowa? Tym bardziej, że na niektórych zdjęciach właśnie w tym miejscu śmiesznie ubrani (w podkoszulkach i jakby w kalesonach) wiosłują z zapałem wąsaci mężczyźni. Miejsce też malownicze - ostra skarpa między ulicą Chojnicką a rzeką, fajna "riviera".


Mieszkałem podobno w najstarszym domu w Starogardzie. Nikt jednak w tamtym czasie nie zachwycał się urodą domostwa. Nazywano je krótko, dosadnie i pogardliwie - "stara buda". Przed wybuchem wojny w domu mieszkali: samotna osoba panna Neumann, w mieszkaniu z balkonem małżeństwo Tomaszewskich, pod balkonem stolarz Radomski. Z drugiej strony, od południa, mieszkała pani Warmbier, która miała zakład "prężenia firan i krochmalenia kołnierzyków". Z nią mieszkała córka, mężatka, Urszula Mauksz z dwojgiem dzieci, Jankiem i Ewą.

Cyryl Rompa. Droga z Zelgoszczy

Cyryl Rompa urodził się na wybudowaniu w Zelegoszczy w 1926 w niezwykłej rodzinie - Józefa i Anastazji Rompów. Ojciec, Józef Rompa, pomysłowy, pełen energii i zapału do pracy człowiek, na podwórzu miał małą zmechanizowaną wytwórnię wyrobów z drewna. Produkował galanterię drewnianą, a w szczególności klamry do wieszania bielizny.

Droga z Zelgoszczy (tytuł prasowy)


Klamerki, galanteria
Cyryl Rompa urodził się na wybudowaniu w Zelegoszczy w 1926 w niezwykłej rodzinie - Józefa i Anastazji Rompów. Ojciec, Józef Rompa, pomysłowy, pełen energii i zapału do pracy człowiek, na podwórzu miał małą zmechanizowaną wytwórnię wyrobów z drewna. Produkował galanterię drewnianą, a w szczególności klamry do wieszania bielizny.

- Ale ojciec zajmował się tym sezonowo - wspomina Cyryl Rompa. - Oprócz tego prowadził usługi w zakresie omłotów po żniwach. Posiadał dwa silniki spalinowe i dużą maszynę do młócenia... Miał wybitne zainteresowania techniczne.

Rodzicom w produkcji klamerek pomagała liczna rodzina Rompów, licząca siedmioro dzieci. Józef zatrudniał ich, kiedy mieli 10 i więcej lat.
- Jak produkowało się klamerki? Na podwórzu stała hala - opowiada Cyryl. - Dość duży silnik poruszał pięć stanowisk. Klamry robiło się z mocnego drewna - bukowego albo grabowego. Z mocnego, żeby klamra wytrzymała wciskanie na linkę. Na godzinę robiliśmy jakieś kilkadziesiąt kop (kopa -60 sztuk).

Ciekawie przebiegał proces szlifowania. Klamry włożone do dużego obracającego się bębna ocierały się o siebie i gubiły wióry. Po oszlifowaniu nawlekało się je na drut, na kopy. To ojciec dostarczał do Starogardu, do detalistów.

Ojciec Cyryla wyrabiał też mątewki (grzybek z długą nóżką z ząbkami, który kobiety używają w kuchni do rozmieszania mąki w wodzie -wyjaśnienie Cyryla Rompy), tłuczki, sztychołki (koc. osełki do kosy).

Żyłka techniczna

W tej ciekawej firmie zawsze coś wymyślano i produkowano. To miało wpływ na zainteresowania dzieci Józefa.
- Trzej bracia później zostali księgowymi, jeden został docentem matematyki, ja miałem żyłkę techniczną - już nie tylko wrodzoną; w czasie okupacji uczyłem się bowiem za stolarza w Zelgoszczy, też u Rompy (dalsza krewność - Rompów w Zelgoszczy było wielu).

Jeden z braci, Benedykt, mając 15 lat uczył się już w szkole podoficerskiej. W czasie okupacji był jaszczurkowcem, z tym że ja mu pomagałem. Jaszczurkowcy to jest taka zelgoska specjalność. Po wojnie Związek Jaszczurkowców był zaliczany do jednej z nacjonalistycznych organizacji i za wiele nie można było o tym mówić.

Rodzina patriotów

Cyryl Rompa: - Jestem jedynym żyjącym z tej rodziny. Moja matka, Anastazja Kłomska, pochodziła z Zelgoszczy, dziadek, Ignacy, pochodził z Kasparusa. Byli patriotami. Matka brała udział w strajku w Zelgoszczy, a mój wuj, Kłomski - członek Rady Szkolnej - musiał jako prowodyr strajku płacić wielką karę. Dziadek był wielkim przeciwnikiem Niemców. W czasie okupacji bratanka mojego dziadka, jednego z Kłomskich, jako sołtysa Kasparusa zamordowali Niemcy.

Jak tam było u nas, w Zelgoszczy? Mieszkało tylko dwóch Niemców, a pozostali - sami Polacy... Zelgoszcz była wsią typowo polską i typowo kociewską. To drugie znaczy, że ludzi z naleciałościami z centralnej Polski było bardzo mało.
W Zelgoszczy urodzili się wybitni ludzie. Znałem Pawła Wyczyńskiego (starszy o 5 lat), Józefa Milewskiego...

Nie myślałem być stolarzem

- Nie myślałem być stolarzem, ale podczas okupacji zaszła taka konieczność. Potem, po wyzwoleniu, marzyłem o tym, żeby być nauczycielem. Nie chwaląc się, byłem w szkole podstawowej bardzo dobrym uczniem.

No więc nie chciałem być stolarzem. Dowiedziałem się o 6-miesięcznym kursie w Starogardzie przygotowującym do zawodu nauczycielskiego. Marzyłem o nauczycielstwie jak brat o wojsku. Wtedy, przed wojną było takie myślenie - żołnierz, nauczyciel, ksiądz... Księdza u nas nie było, ale siostra miała już przygotowaną wyprawę, żeby pójść do zakonu, niestety wojna to uniemożliwiła.

Uczyliśmy się i uczyliśmy dzieci

- Po 6 miesiącach kursu, w 1947, podjąłem pracę jako nauczyciel w Szkole Podstawowej w Wielkim Bukowcu, gdzie dostałem skierowanie. Tam pracowała też moja przyszła żona, Kazimiera. Troszeczkę się dziwili, że pracuję w zawodzie nauczycielskim mając ukończone 6 lat szkoły, ale, widzi pan, cały czas pracując uczyłem się zaocznie. Zrobiłem pedagogiczną maturę i potem podjąłem studia techniczne.

- Pamięta pan pierwszy kontakt z dziećmi?
- Oczywiście. Był bardzo emocjonujący. Dzieci na wsi były bardziej grzeczne, lepiej ułożone, oczywiście zahukane, to wpływ wojny. Złaknione wiedzy.

Człowiek był o jedną lekcję mądrzejszy od uczniów. Sześć klas, przerwa na okupację, kurs 6 miesięcy i intensywna nauka. A w szkole musieliśmy jeszcze pisać tzw. elaboraty, czyli konspekty, których kierowniczka wymagała na cały tydzień. Musiałem najpierw tę wiedzę zdobyć z podręcznika i potem przekazać. I tak to było w pierwszych miesiącach - uczyliśmy się i uczyliśmy dzieci.

Mojemu koledze kazali uczyć j. rosyjskiego, a on nie znał tego języka ani w ząb. Stanął przed klasą i powiedział: "Ja nie znam ani jednej literki. Zobaczymy, kto lepiej i prędzej się nauczy". Nauczyciele muszą cały czas się dokształcać.

W Starogardzie

- Pracowałem w Wielkim Bukowcu dwa lata. Po ślubie w 1949 przeszedłem do Wielbrandowa, do jednoklasówki (jeden nauczyciel, cztery oddziały l, II, III i IV). Taka ciekawostka - uczyłem religii. Po roku przeszedłem do szkoły podstawowej w Skórczu. W 1953 zostałem dyrektorem Zasadniczej Szkoły... Drzewnej w Skórczu. Wiadomo, interesowało mnie drewno. To był okres stalinizmu, ale nie odczuwałem tego tak bardzo. Mnie interesowało drewno, stolarka...

Ze Skórcza przywędrowałem do Starogardu, po likwidacji Szkoły Drzewnej w 1954 roku z uwagi na niewłaściwie warunki lokalowe. Objąłem funkcję dyrektora Zasadniczej Szkoły Metalowej przy ul. Chojnickiej (obecnie Szwoleżerów - w budynku Szkoły Podstawowej nr 3). Od tego czasu zacząłem tworzyć szkoły w Starogardzie, ale to już inna historia.
Not. T. Majewski

Cyryl Rompa utworzył w Starogardzie 6 szkół zawodowych. Od 1958 roku do dnia dzisiejszego szkoły te wypuściły 8250 uczniów. Cyryl i Kazimiera mieszkają dziś przy ul. Piłsudskiego. Są kuratorami Sądu Rejonowego. "To jest dla mnie kontynuacja - mówi Cyryl Rompa - Kontynuacja pracy z młodzieżą".
Gazeta Kociewska 1998 r.

poniedziałek, 17 kwietnia 2006

Stanisław Karbowski - prezydent miasta

Przez mój charakter będzie to prezydentura ugodowa

Nie przywiązujemy do tego wagi (choć wielu przywiązuje - często mówią: o! znowu władza nie stóndyk), ale zapytajmy: czy jest pan Kociewiakiem?
- Karbowscy to rodowici Kociewiacy.
Co to znaczy "rodowici"? Często tak o sobie mówią ludzie, których przodkowie przywędrowali tutaj po 1920 roku.

- Karbowscy są tu dłużej i są mocno związani ze Starogardem. Tu się urodził dziadek Bernard, który pracował u Winkelhausena, tu urodził się mój ojciec Zygmunt, tu urodziłem się ja. Dziadkowie przed wojną mieszkali na terenie zakładu Winkelhausena, po wojnie przy Drodze Owidzkiej. Ja z rodzicami mieszkałem przy ulicy Kołłątaja.

- Karbowskich wszyscy znają jako muzyków. Czy dziadek muzykował?
- Nic muzykował. Ojciec, jeszcze kiedy mieszkał w domu
przy Drodze Owidzkiej, zdradzał talent muzyczny. Uczył się prywatnie gry na skrzypcach, samoukiem był na akordeonie. W wojsku grał na trąbce. Po wojnie (urodził się w 1920, a zmarł w 1974) pracował w zakładach obuwia jako instruktor muzyczny, dokształcając się w Łodzi. Zrobił kwalifikacje instruktorskie do prowadzenia zespołów muzycznych. W zakładach obuwniczych prowadził chór i orkiestrę dętą. Kształcił też młodzież w świetlicy na piętrze kamienicy przy rondzie (dziś sklep Bieleckiego), a później na terenie zakładu i w Osiedlowym Domu Kultury przy ul. Reymonta.

- Miałem przyjemność występować w orkiestrze pana Zygmunta. Kiedyś dał mi, smarkaczowi, w dłoń jakąś tubę i pomaszerowaliśmy od I LO na Rynek. Na tych kilkuset metrach dosłownie kilkaset osób kłaniało się panu Zygmuntowi. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie - tyle osób go znało i szanowało. A jednak - tak mi się wydaje - o Zygmuncie Karbowskim jakoś mało się mówi jako o wybitnej postaci.
- Ojciec zawsze był skromną osobą, nie walczącą o swoje apanaże czy medale. Czuł się lepiej jako dobry znajomy znajomych, kolega w swoim środowisku.

- / to zapewne ojciec zainteresował małego Stanisława muzyką...
- Dorastałem wśród grających przedwojennych muzyków. Na każdego mówiłem wujek. Czułem się wśród nich, jak u siebie w domu. Ale co tu dużo gadać, interesował mnie bardziej sport. Grałem w młodych latach z Kazikiem Deyną (jest ode mnie o rok młodszy, urodził się w 1947 roku). On chodził do Szkoły nr 4, ja do Szkoły nr 2. Obaj byliśmy kapitanami drużyn piłki ręcznej. Interesował mnie też skok wzwyż. Rekord życiowy 150 centymetrów może dziś nie budzi wielkiego szacunku, ale to wtedy było dużo. Skakało się niestylowo, każdy jak potrafił. Mieszkałem z rodzicami przy ulicy Kołłątaja (obok, tam gdzie jest dziś dworzec PKS, było ogrodnictwo - to tak na marginesie). Mówię o ulicy, gdyż wtedy grało się ulica na ulicę w piłkę nożną - szmacianką.

- A więc mamy prezydenta nie tylko muzyka, ale i pasjonata sportu.
- Nie tylko pasjonata. Do dziś, choć mam 53 lata, nadal uprawiam sport. Co wtorek jestem o godz. 20.00 w sali gimnastycznej SP 1. Gramy w siatkówkę, w piłkę nożną. Przychodzą nauczyciele, członkowie orkiestry.

- No tak, 53 lata to sportowy dziadek. W tym wieku trudno zmusić kończyny do intesywniejszego ruchu.
- Nie jestem jednak najstarszy. Przychodzi były trener SKS-u i pracownik Polpharmy Franciszek Kukliński - znana postać jeżeli chodzi o piłkę nożną. Pamiętam tamte jego czasy. Cały Starogard był podzielony.- przynajmniej na stadionie przy Harcerskiej - na kibiców Włókniarza (farbyka obuwia) i SKS-u.

- A kiedy bliżej zainteresował się pan muzyką?
- Gdy chodziłem do szkoły średniej. Jeżeli idzie o kształcenie muzyczne, warunki były trudne. Próbowaliśmy sami. Miałem wielu kolegów - tych ze szkoły i z różnych innych miejsc. Na przykład byłem ministrantem w kościele św. Mateusza. Tam była salka, zajęcia. Z księżmi wyjeżdżaliśmy też na obozy, rozgrywaliśmy mecze piłkarskie. Wszędzie poznawało się nowych kolegów. W szkole średniej (mówię o naszym ogólniaku) uczyli się akurat Zbyszek Bramiński, Stanisław Aszyk, Rajmund Pałkowski, Tomek Deliński (już nieżyjący), dwaj bracia Drozdowie i Stefan Kurkowski (też nieżyjący). Próbowaliśmy założyć zespół muzyczny. Były dwa ośrodki, Polfy i Neptuna, skąd można było pożyczyć instrumenty. Pożyczaliśmy. Później zakupiła szkoła. Próbowaliśmy pograć w auli, w sali gimnastycznej, na różnych zabawach szkolnych. To były moje pierwsze spotkania grupowe z muzyką. Grało się z głowy. Ktoś znał jakiś temat - zagwizdał, pośpiewał i próbowaliśmy coś z tym zrobić. Nut nie było. Pomyślałem - po rozmowie z ojcem - o Tczewie, gdzie istniała Szkoła Muzyczna I stopnia (w Starogardzie było tylko ognisko). Podjąłem decyzję. Chodziłem do ogólniaka i dojeżdżałem do Tczewa. Po ogólniaku zdałem do Szkoły Muzycznej II stopnia w Gdańsku, a po jej ukończeniu złożyłem egzamin do Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku (spośród ośmiu kandydatów trzech przyjęto, w tym mnie).

- Ulubiony instrument - klarnet. Dlaczego?
- Wcale nie klarnet. Wybrałem ten klarnet, bo jest podobny do saksofonu. A saksofon to było coś... To był instrument w jakiś sposób wiążący się z Zachodem. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Muzycznej zdawałem do Teatru Muzycznego w Gdyni. To epizod. Potem roczny kontrakt na Batorym. Kiedy pierwszy raz wyjechałem na Zachód, zobaczyłem Hamburg, myślałem, że tam nawet trawa inaczej rośnie. Przeżyłem szok. Po roku złożyłem papiery do PAGART-u - agencji, która wysyłała artystów za granicę. Zdałem egzamin i otrzymałem 2-letni kontrakt we Włoszech. Tam dla mnie najważniejszy był zakup profesjonalnego klarnetu. Po wygaśnięciu kontraktu dowiedziałem się, że jest miejsce dla zawodowego muzyka w Filharmonii Bałtyckiej. Pracowałem tam, po zdaniu egzaminu konkursowego, do 1991 roku. W 1991 wygrałem konkurs na dyrektora Szkoły Muzycznej I stopnia w Starogardzie. W tym czasie prowadziłem też miejską orkiestrę dętą, a w 1993 roku założyłem Big--Band. To moja kariera w olbrzymim skrócie.

- Nie jest pan człowiekiem gadatliwym. Wydaje mi się, że raczej małomównym. Do tego w oczach jakaś taka ironia... Czy to cechy wrodzone, czy nabyte podczas długich i żmudnych prób?
- Są to cechy charakteru muzyka. Muzyka zawsze kształci precyzję i punktualność. Mówi się, że muzyk nie powinien się spóźniać o 1/64 wartości nuty. Jest też kolektywna współpraca nad utworem, współgranie z sąsiadami. Rzeczywiście muzycy nie lubią wiele mówić. Wylewają się na estradzie - tam mogą się wypowiedzieć, wyładować swoją energię. I faktycznie są nieco ironicznie nastawieni do innych, ale to jest życzliwa ironia.

- Dlaczego postanowił pan kandydować do Rady Miejskiej? Nie, złe pytanie. Dlaczego w ogóle postanowił pan kandydować - pan, dyrektor szkoły muzycznej. Do tego śmiałe plany utworzenia szkoły muzycznej II stopnia...
- Wiem, że podjęcie decyzji o kandydowaniu na radnego wielu przyjęło ze zdziwieniem. Kilka słów wyjaśnienia. Kandydowałem do Rady Miejskiej, a nie do Rady Powiatowej, gdyż do tej drugiej nie mogłem, jako dyrektor szkoły podlegającej pod ministerstwo.
Dlaczego w ogóle kandydowałem? Chciałem wreszcie po ponad 30 latach pracy mieć wpływ na kulturę, chciałem zobaczyć, jak to wygląda od środka. Po rozmowie ze Zbigniewem Kozłowskim ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego postanowiłem wystartować z listy SKL-u, ale nie jako członek tej partii, a jako sympatyk. A prezydentura? Powiem szczerze - nigdy nie myślałem, że będę pełnił taką funkcję w mieście. Po wielu trudnych spotkaniach ugrupowań, po dyskusjach, przetargach w pewnym momencie padło moje nazwisko. I znowu rozmowy, spotkania - to wszystko nie dawało rezultatu, jeżeli chodziło o stanowisko prezydenta. Rozłam w AWS-ie (wystąpienie z koalicji naszej szóstki - z SK-L) - dziwnie to wyglądało. Ale gdyby nie to, do dzisiaj mielibyśmy do czynienia z patem. A do takiego pata już doszło, że kto wie czy nie byłoby zarządu komisarycznego.

- Wyjaśnijmy bliżej: chodziło o to, że część w AWS-ie chciała jednak prezydenta Pawła Głucha, dlatego SK-L odszedł z koalicji... Idźmy dalej - i przyjął pan propozycję.
- Powiedziałem, że jeżeli otrzymam z każdego ugrupowania kandydata na członka zarządu miasta, to zbuduję zarząd autorski. Niestety, strona prawa z tego nie skorzystała.

- Powiedzmy - umownie "prawa". Chodziło wszak o jedną kontrowersyjną osobę, a nie o jakąś tam prawą czy lewą. I w sumie znowu w radzie mamy opozycję.
- Niby jest, tak się mówi, ale ja tego określenia jeszcze nie słyszałem. Jednak myślę, że ci z prawej strony nie będą zakładali rąk - przecież to są problemy naszego miasta i tutaj jakieś animozje polityczne nie powinny odgrywać roli.

- Mówiliśmy, jakie cechy ma muzyk. A jakie pan ma cechy, żeby pełnić tę funkcję?
- Rozważałem sobie za i przeciw. Jakie mam atuty, jakie wady. Wcześniej stwierdzano, że jestem dobrym menadżerem, zorganizowałem na przykład 25-lecie szkoły, nie takie, żeby przejść korytarzem, zaliczyć jeszcze jedną imprezę. Mam organizacyjny zmysł. Potrafię rozmawiać z ludźmi. Zdaję sobie sprawę, że mówią: muzyk - prezydent. Przez te dywagacje, zdziwienie, że jak to tak, coś we mnie obudzono - i postąpiłem jakby na przekór. Poza tym ważni są, jak w piłce nożnej, boczni - dwaj wiceprezydenci. Zbigniew Kozłowski - myślę, że przez 4 lata rozszyfrował kulturę, Eugeniusz Żak - pracował cały czas w inwestycjach, i jako wiceprezydent Starogardu, i jako wiceburmistrz Pelplina. Mówią, że będzie kończył inwestycje, jakie zaczął za swojego urzędowania w Starogardzie przed 1990 rokiem.

- Jaka będzie prezydentura Stanisława Karbowskiego?
- Hmmm... Jaka będzie prezydentura... Przez mój charakter - ugodowa. Myślę, że nastał czas godzenia lewej strony z prawą. Tak sobie to wyobrażam.

- Społeczeństwo starogardzkie - sądząc po ilości anonimów przychodzących do redakcji "GK" - było nie tylko skłócone, ale i zastraszone.
- Już widać, że ludzie chcą mówić. We wtorek między 8.00 a 10.00 jest już dwunastu chętnych, którzy chcą porozmawiać o swoich problemach. Warto byłoby, żeby ludzie się ośmielili w różnych sprawach. Drzwi są otwarte, mają po to radę miejską, zarząd.

- Z innej strony. Czy to prawda, że obecna władza odziedziczyła po poprzedniej mnóstwo długów?
- Prawda. Chcemy o tym poinformować na sesji rady. Zrobić coś w rodzaju bilansu otwarcia.

- Czy będą podtrzymane liczne kontakty zagraniczne, na przykład ten zimowy z Irlandią w sprawie badania zieleni?
- Na temat wyjazdów zagranicznych jeszcze nie dyskutowaliśmy. Uważam jednak, że takie kontakty powinny być nadal, że miasto nie powinno z nich rezygnować. One dużo dają, na przykład jeżeli idzie o wymianę młodzieży. Ale oczywiście mieszkańcy miasta powinni dokładnie wiedzieć, kto jedzie, po co jedzie, ile będzie dni, jakie problemy zostaną przez to rozwiązane dla miasta.

- No właśnie. Tu dotykamy tematu "informacja". W programie AWS-u (zdaje się fragment opracowany przez SK-L) była mowa o publicznej dyskusji na temat sposobu komunikacji władza - społeczeństwo. Potem jakoś ten punkt przepadł. My - co oczywiste - jesteśmy taką dyskusją zainteresowani. Dotyczy to takie telewizji kablowej, ewentualnego radia. Czy będzie "Goniec"?

- Chciałbym, żeby wrócił biuletyn. Czy będzie ukazywał się raz w miesiącu, czy dwa razy -zobaczymy. Cena "Gońca" była zbyt duża. Chcemy spotkać się także z mediami i zaproponować, żeby nasze tematy się tam też ukazywały. Zasady są do ustalenia.

- Chodzi o to, żeby były ustalane czysto i przy otwartej kurtynie. A telwizja?
- Kontakt telewizyjny powinien być. Nawet już był - mamy za sobą pierwsze spotkanie przewodniczącego Rady Miejskiej.

- Ale tu nie chodzi o gadające głowy. Chodzi też o żywsze programy, poruszające problemy miasta. O programy publicystyczne.
- Coś w rodzaju "Gdańskiego dywaniaka"? Oczywiście, jeżeli ktoś coś takiego zechce robić...

- Rodzina? Dom? Samochód?
- Żona Barbara pracuje jako pedagog w I LO, dwie córki, Katarzyna i Małgorzata, mieszkają w Trójmieście, są już mężatkami. Syn studiuje zaocznie. I wszyscy troje są po szkole muzycznej. Samochód - "renault", mieszkanie w bloku. Jest sympatycznie na święta Bożego Narodzenia. Dzieci wracają i gramy kolędy w kwartecie. A w bloku, jak to w bloku - muzyka się rozchodzi. Już dzisiaj sąsiedzi się pytają, czy będziemy grać w te święta. Niestety chyba nie - nie wszyscy się zjadą.
Rozmawiał Tadeusz MAJEWSKI
Gazeta Kociewska 1998

piątek, 14 kwietnia 2006

Głos Starogardzki - 1953

Otrzymaliśmy niedawno grubą teczkę z napisem na okładce "materiały do wykorzystania ", zawierającą kilkadziesiąt pożółkłych kartek maszynopisów, rękopisów i rysunków. .

Wśród gotowych do druku artykułów są i dokumenty dotyczące powstania "Głosu Starogardzkiego" - istniejącej w latach 50. jedynej w okresie PRL-owskim gazety w Starogardzie. Materiały są tym cenniejsze, że niestety brak z owego czasu autentycznych wspomnień, ważnych dokumentów czy opracowań historycznych. Oczywiście nie można mówić o obiektywizmie autorów artykułów - pamiętajmy, jakie były czasy. Teksty są raczej świadectwem pewnego sposobu myślenia i sposobu pisania autorów o rzeczywistości małego miasteczka i powiatu we wczesnym okresie tzw. socjalizmu. Ale wszystko to razem wzięte jest świadectwem klimatu tamtej epoki, który spróbujemy tutaj wywołać



Jan Kołodziejczyk opóźnia się notorycznie
(tytuł prasowy)


Starogard Gd. 18.08.1950
Dotyczy spraw:
1. Zwalczania analfabetyzmu
2. Akcji "Ręce precz od Korei"
3. Samokształcenia
Do Zarządu Okręgowego Związków Zawodowych Pracowników Przemysłu Spożywczego
Odnośnie akcji zwalczania analfabetyzmu na terenie zakładów PSM w Starogardzie Gd. donoszę, że kurs analfabetów został oficjalnie zakończony w dn. 15 czerwca 1950 r. (...)
Tak donosi pewien działacz ze Starogardu. Cztery lata później ten sam działacz może już myśleć, po zwalczeniu analfabetyzmu, o założeniu pierwszej po wojnie gazety.


NIC
BEZ CENZURY

Nic co na papierze, nie mogło się wówczas obyć bez cenzury. W teczce jest kilka wersji listu do Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (Warszawa, ul. Bracka 7/8), przez Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy. Ostatecznie, zdaje się, powędrował list datowany 14.01.1950, już po ukazaniu się 4 numerów "Głosu Starogardzkiego".

W liście tym Kolegium Redakcyjne "Głosu Starogardzkie-go", organu Powiatowego Frontu Narodowego w Starogardzie Gd., w składzie S osób: Gerigk, Gabryszak, Szewczyk, Falkowski i Prus, "zwraca się z prośbą o zezwolenie na wydawanie czasopisma powiatowego, jako dwutygodnika o nakładzie 3 tys. egzemplarzy. Powiatowy Komitet Frontu Narodowego w Starogardzie Gd. • informują autorzy listu Zbigniew Gabryszak i Antoni Gerigk - wydał już 4 numery "Głosu Starogardzklego", bite w miejscowej drukarni państwowej.

Wydawanie dwutygodnika uzasadnia się tym, że Starogard Gd. liczy 20 tys. mieszkańców, a łącznie z powiatem 70 tysięcy. Starogard, poza Gdańskiem i Elblągiem, jest na terenie województwa gdańskiego najbardziej uprzemysłowionym miastem. Przed drugą wojną Starorgard Gd., mimo słabego uprzemysłowienia, przy 14 tysiącach mieszkańców miał dwie gazety, które wychodziły codziennie w kilku tysiącach egzemplarzy.

* W pierwotnej wersji listu z 1.10.1954 r. skład kolegium redakcyjnego jest nieco inny: są Antoni Łupinowicz i Zenon Kurcaba, nie ma Prusa i Szewczyka. W uzasadnieniu powołania pisma wskazuje się, że Starogard jest "wybitnie uprzemysłowiony, w związku z czym wydawanie gazety powiatowej jest koniecznością gospodarczą i polityczną". Podano tutaj dokładnie, że przed wojną wydawano w Starogardzie dwie gazety o łącznym nakładzie 6000 egzemplarzy. W dopisku dodatkowe argumenty: "istnieje już redakcja, która wypuściła jeden egzemplarz, a drugi numer jest w druku. Jest na miejscu drukarnia (obecnie drukujemy w Gdańsku z braku czcionek, po które zwrócono się do odpowiednich czynników)".

Z odręcznej notatki na marginesie wynika, że list miał wędrować do cenzury via Komitet Wojewódzki PZPR. Ten, który ostatecznie wysłano, nie wędrował przez Komitet Wojewódzki, bo i po co. Wszak partia była i tu, i tam.

Do prośby o pozwolenie wydawania "Głosu Starogardzkiego" dołączono Kartę ewidencyjną, zredagowaną 12.01.1955 r. Autorzy karty nie tają, że pismo ma charakter społeczno-polityczny. Dodatkowe informacje: Wydawca - Powiatowy Komitet Frontu Narodowego w Starogardzie Gd., pismo wychodzi od 28.08.1954 r. w nakładzie 3000 egz. w objętości 6 stron formatu B4. Adres drukami - Starogard Gd. Pl. l Maja 16, adres redakcji - Starogard Gd. Powiatowy Komitet Frontu Narodowego ul. Gdańska 6 (dzisiaj Urząd Miasta), skład redakcji: red. nacz. Antoni Gerigk - Starogard Gd. ul. Stalina 98 (dziś ul. Lubichowska), Kolegium Redakcyjne: Zbigniew Gabryszak - Zasadnicza Szkoła Metalowa, Jan Szewczyk -Komitet Powiatowy PZPR, Edmund Falkowski, Józef Prus.

Na dole pismo zaopatrzono Uwagą: "Redakcja obowiązana jest zawiadamiać właściwy Wojewódzki Urząd Kontroli Prasy, Publikacji l Widowisk o każdorazowej zmianie na stanowisku redaktora naczelnego i w składzie kolegium redakcyjnego".
A więc nic bez panów z cenzury. W kolegium redakcyjnym oczywiście też byli ludzie politycznie pewni, politycznie zaangażowani.

W liście do Urzędu Kontroli Prasy w Gdańsku z dn. 30.12.1954 r. Kolegium Redakcyjne "Głosu Starogardzkiego" prosi o zatwierdzenie materiału prasowego do numeru mającego się ukazać 8.01.1955 r. Pismo zawiera zestawienie artykułów i wiadomości oraz nazwiska autorów. Oprócz tego na pewno powędrowały same artykuły. Ten wiernopoddańczy model funkcjonowania prasy zachował się aż do 1989 r. (w 1989 r. do cenzury w Gdańsku z tekstami jeździli wydawcy "Informatora Pomorskiego").

A oto co miał zawierać, za aprobatą cenzury, nr "Głosu Starogardzkiego" mający się ukazać 8.01.1955 r.:
1. Zadania Komitetu Frontu Narodowego (Szewczyk)
2. Nowości wsi kociewskiej (Szewczyk)
3. Remonty i szkolenie zimowe w Państwowym Ośrodku Maszynowym (Lewicki)
4. Z odcinka konkursu hodowlanego (Kordas)
5. Pierwsza sesja Powiatowej Rady Narodowej w Starogardzie Gd. po wyborach (Piernicki)
6. Inauguracyjna sesja Miejskiej Rady Narodowej (Gerigk)
7. Pierwsze sesje gromadzkich rad narodowych (Bialkoń)
8. Zwózka drzewa w powiecie starogardzkim (Łupinowicz)
9. Rozliczenia spółdzielni produkcyjnych (nazwisko nieczytelne)
10. Młodzież a drugi zjazd ZMP-owski (Gabryszak)
11. Huta Szkła wykonała plan roczny przed terminem (Montewski)
12. Życie kulturalne w zespołach PGR-owskich (Bine-bessel)
13. Reaktywacja Towarzystwa Muzycznego (Gerigk)
14. Kącik Młodzieżowy: Młodzi plastycy (Górski), Młodzi dekoratorzy (Górski)
15. Turystyka (Górski)
16. Podorywki satyryczne: Toniemy w błocie (Górski), Konkretna propozycja (Gerigk), Kto przedłuża remont kina (Gerigk)
17. Gawenda kociewska (Gerigk)
18. Wiadomości bieżące -"Żabusia w Starogardzie" (Gerigk), Budowa i remont pomp publicznych (Gerigk)
19. Kącik szachowy (Gabryszak)
20. Udzielamy głosu młodzieży
21. Zwycięzcy konkursu sklepowego
22. Choinka noworoczna
Po uzyskaniu zgody cenzury można było już wydać "Głos Starogardzki".


JAN KOŁODZIEJCZYK
OPÓŹNIA SIĘ
NOTORYCZNIE

Przejdźmy teraz do artykułów znalezionych w teczce. W tekście pt. Drugi powiatowy zjazd Towarzystwa Przyjaźni Polsko- Radzieckiej w Starogardzie Gd. czytamy, że "Delegaci w dyskusji mówili o stosowaniu w ich zakładach produkcyjnych radzieckich metod pracy, a delegaci z terenu wsi o stosowaniu metod miczurinowskich oraz siewów uczonych kraju rad". (Miczurin - słynny radziecki hochsztapler w dziedzinie rolnictwa - przyp. red.)
W artykule pt. Nie najlepiej jest z terminem dostaw zwierząt rzeźnych i mleka czytamy: "Z końcem listopada minął termin rozliczenia się z obowiązkowych dostaw zwierząt rzeźnych, a w miesiącu grudniu mija drugi termin rozliczania się z obowiązkowych dostaw mleka za rok 1954. (...) Pod względem obowiązkowych dostaw mamy w powiecie naszym przodujące gminy i takie, które wloką się w ogonie, nie najlepiej stojące co do procesu wywiązania się z obowiązków swoich wobec współobywateli i państwa. Gmina Osieczna z obowiązkowych dostaw wywiązała się najlepiej.

Z przodujących chłopów wymienić należy Jana Landowskiego z Osiecznej. Mimo że jest małorolnym, oddał ponad plan 5 sztuk żywca. Poza przodującymi i wzorowymi chłopami ma gmina Osieczna także kilku opieszałych, zwlekających z dostawami z dnia na dzień. Do takich należy Jan Kołodziejczyk z Osiecznej - opóźnia się on notorycznie. Jednakże Kołodziejczyki ospałością swoją nie zdołali zaważyć na całości planów. Do przodujących w obowiązkowych dostawach należą również gminy Kaliska i Osiek. Gmina Osiek przoduje tylko w trzech dostawach z wyjątkiem mleka, bowiem, jak się okazuje, niewłaściwe rozstawienie kadr w zespole mleczarskim w Barłożnie tamuje wykonawstwo dostaw."



W OSOWIE
STRACILI
CZUJNOŚĆ

Sekretarz organizacyjny KP PZPR Józef Woźny, autor tekstu pt. Polepszyć styl pracy organizacji partyjnej w kampanii wyborczej zauważa, że "Ostatnio notuje się w powiecie słaby wzrost partii. Od dłuższego czasu nie powstają nowe spółdzielnie produkcyjne. Organizacje partyjne i komitety gminne za mało zwracają uwagi na próby wrogiej działalności w kampanii przedwyborczej. Z doświadczeń wiemy, że wróg stara się różnymi sposobami wypaczyć sens polityczny wyborów do Rad. Próbował wysunąć na kandydatów do Rad takich ludzi, którzy nie dawali gwarancji właściwej realizacji programu Frontu Narodowego i wytycznych II Zjazdu PZPR. I tak np. na zebraniu gromadzkim w Osowie Leśnym wysuwano kandydatów, którzy systematycznie nie wywiązują się wobec państwa ze swoich obowiązków, motywując to tym, że ci, którzy nie wywiązują się, też powinni mieć przedstawicieli w Radzie. Komitet Gminny PZPR w Lubichowie za mało otoczył opieką organizację partyjną w Osowie, gdyż obecni tam członkowie na zebraniu nie potrafili zdemaskować prowokacyjnego wystąpienia zauszników kułackich. (...) Wzmocnienie więzi partii z bezpartyjnymi łączy się ściśle z koniecznością podniesienia aktywności organizacji społecznych w kampanii wyborczej. Organizacje partyjne uruchomią w tym kierunku szerzej Związki Zawodowe, Ligę Kobiet, ZMP, na wsi ZSCh oraz zacieśnią współdziałanie z organizacjami ZSL i SD. (...) Wszystkie organizacje partyjne w mieście i na wsi powinny uporczywie tępić biurokratyzm, kumoterstwo i wszelkie wypaczenia polityki Władzy Ludowej w terenie przez szybkie reagowanie na bolączki mas pracujących, skargi i zażalenia, przez codzienną troskę o człowieka pracy, o jego materialne i kulturalne potrzeby.

Ogólnie - sekretarz jest zaniepokojony biurokracją PZPR i brakiem "przyrostu" członków.
Artykuły są pisane według określonego klucza: nawet jeżeli jest coś pozytywnego, to w końcu komuś trzeba dokopać. Dla pozoru - aktywowi partyjnemu, ale można też konkretnie, po nazwisku. W tekście pt. Starogard Gd. wykonał roczny plan zbiórki na odbudowę Warszawy w 102% informi się czytelników, że Starogard Gd. wraz z powiatem wykonał roczny plan zbiórki (1954 r.) na odbudowę stolicy w 102 procentach, a 6-letni plan zbiórki już w dniu 15 października 1954 r., zajmując w obu przypadkach pierwsze miejsce wśród powiatów województwa gdańskiego. Ale w gminach: "Leśnej Jani, Kaliskach, Osieku i Zblewie akcja zbiórkowa ma stale jeszcze przebieg nieplanowy. Aktyw tych gmin powinien się zbudzić do czynu. Ob. Lenza z Kalisk, kierownika szkoły , zapytujemy, jak zamierza wykonać zobowiązanie, którego się podjął w zbiórce na budowę Warszawy?


PROBLEMATYCZNE
PROBLEMY

Od czasu do czasu w tekstach spotyka się jakiś próblem. Podobnie jak w skali ogólnopolskiej co roku tematem dyżurnym był problem braku sznurka do snopowiązałek czy papieru toaletowego, w Starogardzie wyciąga się temat: brak szaletów miejskich. W tekście Publiczne korytarze czytamy: "Korytarze wielu większych domów w Starogardzie Gd. obok Hali Targowej i Placu l Maja strasznie się pocą... zwłaszcza w dni targowe, kiedy do miasta zjeżdżają mieszkańcy powiatu. Zagadkę "pocenia" się korytarzy, a nawet przedsionków i schodów tłumaczy się brakiem ubikacji publicznych w śródmieściu. Czy nie czas temu zaradzić?

W notce pod tym samym tytułem 12-letni uczeń szkóły podstawowej został "przytrzymany przez pewnego pracownika biurowego na korytarzu domu w śródmieściu na gorącym uczynku. Do ubikacji było mu zbyt daleko, a natura w wstrzymywaniu się ma swoje granice. Nie ma tylko granic w tej «dziedzinie» Starogard Gd., który przy swych 20 tysiącach mieszkańców ma jeden tylko ustęp publiczny przy ul. Kościuszki, w dodatku częściej nieczynny jak czynny. Czy Prezydium Miejskiej Rady Narodowej nie powinno wreszcie poważnie zastanowić się nad
sprawą drugiego ustępu publicznego?"

I prezydium się nie zastanowiło, bo szalet w okolicach Rynku do dzisiaj jest jeden. Na szczęście w mieście są Dyżury w komitetach Frontu Narodowego. "Komitety FN i gromadzkie będą utrzymywać 2 lub 3 razy dyżury w tygodniu. Poza przyjmowaniem skarg i zażaleń szczególną uwagę komitety FN poświęcać będą sprawom kulturalnym oraz mobilizacji mas ludowych do realizacji niełatwych planów, nakreślonych w programach Frontu Narodowego oraz zadań ostatniego roku Planu 6-letniego."

Jeden z redaktorów zabawił się nawet w psychologa. Nie mogąc znieść lenistwa starogardzianek opisuje taki oto przypadek w tekście Typ jakich niemało: "Ma męża, dzieci, dom, kuchnię, ogródek, obowiązki domowe i wiele innych tego rodzaju przywilejów nieznośnie ją przygniatających. Ma poza tym nieprzezwyciężoną wolę częstego odwiedzania czerwonego domu przy ul. Kościuszki i przysłuchiwania się rozprawom sądowym. Ma nawet, czego nikt by się po niej nie spodziewał, "dzierżawione miejsce na ławie dla publiczności. A o tym... furę, ba, samochód ciężarowy tematów do plotek, ploteczek. Tak spędza całe dnie. Typ bardzo "przyjemny". Mąż, dzieci, to balast nieznośny."

Oczywiście w 20-tysiecz-miasteczku wiadomo było, o kogo chodzi.
Tomasz Chyrek, korespondent z Lubichowa, w tym zbiorze pseudoproblemowych artykulików próbuje przemycić swój tekst pt. Lokale handlowe należy przywrócić swojemu przeznaczeniu. "W Starogardzie Gd. - przytomnie pisze Chyrek - istnieje dużo lokali użytkowych, które kiedyś z przeznaczenia były handlowe. W międzyczasie jednak w latach 1945 i dalszych zostały one oddane na inne cele niż handlowe. Tak np. w dawnym lokalu gastronomicznym przy ul. Kościuszki 46 obecnie mieści się biuro, a największy dom towarowy handlowy przy zbiegu ulic Rycerskiej i Chojnickiej został oddanyy na pracownię Kociewiakowi, starogardziance i pod aptekę. Uważamy, że przydział lokali w Starogardzie należałoby zrewidować i lokale te przeznaczyć na właściwe cele, co dodatnio odbiłoby się na aktywizacji życia gospodarczego i zaspokojeniu życiowych potrzeb starogardz-kiego świata pracy."


POJMUJĄ DOBRZE
ZADANIA

Generalnie w artykułach odnotowuje się ambitne plany i sukcesy gospodarcze. Na przykład "radni gromady Kasparus, pojmując dobrze zadania, jakie ciążą na nowych radach gro madzkich, wysunęli konkretne zadania. M.in. postanowili łącznie z mieszkańcami całej gromady wziąć udział w budowie szosy ze Skrzyni do Kasparusa oraz wyremontować świetlicę i ożywić życie kulturalne gromady."

A że szosa powstała "nieco" później? Cóż...
Wytyczne Komisji Oświaty i Kultury na rok 1955.
"Komisja Oświaty i Kultury przy MRN na pierwszym posiedzeniu odbytym w okresie noworocznym, planując wytyczne na rok 1955, postanowiła m.in. spowodować uruchomienie szkoły dla pierwszych klas podstawowych w Ogródku Obywatelskim przy ul. Stalina" (ul. Lubichowska - red.)- Często bohaterowie artykułów mówią o bohaterach, np. w tekście Prezes Kordas o wynikach konkursu hodowlanego. Najpierw kim jest sam prezes Kordas. "Prezes Powiatowego Związku SCh Antoni Kordas, znany działacz partyjny na odcinku wiejskim, członek egzekutywy KP PZPR, wieloletni pracownik POM w Starogardzie, radny powiatowy, jest mało uchwytny."

Jednak redaktorowi "Głosu" udało się go uchwycić i zanotować cenne uwagi na temat konkursu: "W konkursie hodowlanym naszego powiatu brało udział ponad 2000 kobiet. Na wyróżnienie zasługuje Helena Szczepińska z Leśnej Jani. W indywidualnym nagradzaniu należy jej się palma zwycięstwa. Oto w czasie konkursu zwiększyła pogłowie bydła o jedną sztukę, trzody chlewnej o 4 sztuki, macior o 3 sztuki, prosiąt o 31 sztuk oraz drobiu o 50 sztuk. Ponadto dostarczyła ponad plan dla państwa 600 l mleka oraz 1173 kg mięsa."

Z tekstu Zwycięzcy konkursu sklepowego dowiadujemy się, że konkurs ten został rozpisany w maju 1954 r. w PSS Starogard Gd., a 4.01.1955 r. został podsumowany i oceniony komisyjnie. Pierwsze miejsce zdobyła załoga sklepu spożywczego nr 8, "którego kierownikiem jest Marian Ossowski, znany długoletni i ofiarnie pracujący przodownik pracy i radny Miejskiej Rady Narodowej. Załoga tego sklepu na przestrzeni minionego roku gospodarczego ma poważne osiągnięcia w wykonaniu ponadplanowych zadań gospodarczych. Załoga tego sklepu pracuje metodą Korowkina."


DO WYBORÓW,
DO WYBORÓW!

Większość tekstów tematycznie wiąże się z wyborami do rad. Przeważnie mają formę prymitywnych agitek. W tekście Najlepsi do gromadzkich rad narodowych czytamy: "Na wsi starogardzkiej odbywały się zebrania, na których chłopi wybierali najlepszych spośród siebie do gromadzkich rad narodowych. Na połączone zebranie GS Samopomoc Chłop-ska i GOM w Luhichowie przyszło ponad 40 osób. Ob. W. Czubek mówił, że "dawniej tacy ludzie jak my nie mieli takich możliwości stanowienia o swbinilosie jak dziś, toteż powinniśmy zdać sobie z tego sprawę i wysunąć najlepszych ludzi, żeby nam i radzie pomagali w podniesieniu gospodarki gromady".

Jakby przy okazji reporterzy odnotowują, że na spotkaniach padają konkretne wnioski: o uruchomienie punktu aptecznego i kowalskiego punktu usługowego w Zelgoszczy; o uruchomienie zamkniętego przedszkola, uruchomienie piekarni, utworzenie przychodni lekarskiej i zorganizowanie damskich punktów usługowych w Bobowie. Ale cóż - życie sobie, wybory sobie.

Agitkę można było też pisać gwarą, jak dialog pt. My welujemy z udziałem Felusia i Józia. Rzecz dzieje się najpierw w 1937 r. Pod apteką w Pelplinie stoją gromady bezrobotnych, bo do cukrowni na czas kampanii przyjmują tylko niektórych. Feluś i Józio mówią o welunku, czyli wyborach: - "Jo, Jo, masz prawda, abym jano welowali za niami, a łoni potam do koryta ji bando z naszego potu dobrze żerli i spali. Jak hrabię. / - Ech, żeby te rzóndy diabli wziani. Zamniast chleba bezrobocie. / - Wiesz co żarn wczoraj dostał? - to jest nasza gazeta. / - Precz z rzondami sanacyjnymi, niech żyje komuna!"

W drugiej części Armia Czerwona wyzwala Pelplin. Bohaterowie siedzą w piwnicy. Wchodzą Rosjanie:
" -Zdrastwujcie towarzysze, my wam swobodu prynieśli. Gitlery udrali. U was na wsiach da swobodnaja Polsza - mówi Rosjanin. W trzeciej części - po kilku latach: "Wjidzisz, dziś mamy fejn robota ji zarobek też je dobry, ji ni ma co narzy-kać. 5 grudnia 1954 r. bando wybory do rad narodowych."

I tak sobie Feluś i Józio gwaro gadajó. Ale na zakończenie autor tekstu nie wytrzymuje i wali prosto z mostu: "Naród, nasz w wyborach do rad narodowych okaże swoje jednolite poparcie dla polityki partii i Rządu Ludowego, która jest polityką gospodarczego, kulturalnego i społecznego rozkwitu naszej ojczyzny, polityką pokoju i przyjaźni między narodami."

Jak widać, "GS" był robiony przez ludzi politycznie zaangażowanych, budujących nowy, komunistyczny ustrój.
Czy ideowców?
Dopisek na końcu niżej zamieszczonego tekstu świadczy o tym, że nie zabrakło i "odrobiny" cynizmu.
opr. Tadeusz Majewski

środa, 12 kwietnia 2006

Złote Gody PP. Czarneckich

Byli siąsiadami

W dniu 7 kwietnia 1956 roku związek małżeński zawarli państwo Helena i Czesław Czarneccy. W tym roku obchodzą pięćdziesiąta rocznicę ślubu.


Amor tworzy rozmaite, nieraz dziwaczne sytuacje, w których zakwita miłość. Tu stworzył sytuację wydawałoby się zupełnie banalną - otóż Pani Helena i pan Czesław poznali się i pokochali jako sąsiedzi i od 1956 roku są małżeńskim. Mają pięcioro dzieci (córkę i czterech synów), dwanaścioro wnuków i troje prawnuków. Są mieszkańcami Czarnegolasu.
Oprac. T.M.





Na zdjęciach Jubilaci z rodziną, niżej - z wójtem gminy i kierownikiem USC.

Siedzę na tych swoich łąkach

Czarna Woda. Kazimierz Kujawski namalował około 700 obrazów

Mieszka od urodzenia (ur. w 1959 r.) w wolno stojącym obejściu na tzw. Czarnowodzkich Lądach - wielkich, utworzonych przez Prusaków w XIX w. łąkach. To oni nawieźli tu na bagna ziemię. Dozorował je jego dziadek Jan Ryngwelski jako leśniczy do spraw łąkarskich. Teraz on siedzi. I maluje.

Znam tu każdą łąkę

- opowiada (dla niego ta wielka łąka dzieli się na mniejsze, a każda jest inna). - Nawet wiem, gdzie jest mały akwedukt. Rów krzyżuje się z rzeczką na takiej samej zasadzie jak w Fojutowie. Na "lądach" jest mnóstwo zwierząt, a ptaków nie zliczy. Latem są piękne wschody i zachody słońca. Obcując na co dzień z taką naturą, postrzega się ją z całą jaskrawością. Na przykład ten specyficzny zapachu sianokosów...

Pracował

w Zajączkowie Tczewskim na PKP, mieszka tu całe życie. Malować nauczył się już w podstawówce. Od początku pokazywał naturę. W wieku 18 lat w Toruniu, gdzie odbywał służbę wojskową, po raz pierwszy zetknął z olejami.
- To było czarne pudełko, bodajże z NRD. Przy ulicy Kopernika kupowałem też pędzle z włosia. Na przepustkach chodziłem po galeriach i nabrałem dystansu do tego, co robię. Na wysokiej sztuce się nie znam. Nigdy się nie zetknąłem z profesjonalnym artystą i wiem, że robię to źle. Wszystko robiłem sam. Naciągam mocno płótno i maluję... Myślę, że robię to źle - powtarza.

Przez 20 lat

namalował około 700 obrazów, z czego z 70 procent "własnych" (30 procent to kopie). Głównie dawał je jako prezenty znajomym, rodzinie. Sprzedawał natomiast za tyle, żeby się wróciły koszty.

Główne motywy?

Ciągle pejzaż.
- Zamknę oczy i widzę jak w klatce filmowej ten czy inny... Taką mam pamięć wzrokową.
Ja wiem, że robię to źle. (Tu już oponujemy). No tak, bo dziś sztuka nie odzwierciedla tego, co widzimy. Sztuka ma zachwycić, przestraszyć. To, co robię, można by zrobić aparatem fotograficznym, ale aparat zrobi zdjęcie chłodnym okiem. Żeby do pejzażu dodać duszę, trzeba to namalować.

Rozmawiamy

w pokoju intensywnie pachnącym terpentyną. Na dworze jest ciemno, nie widać łąk.
Jakiż on skromny. Nie zgłasza żadnych pretensji, że robi coś wielkiego.
- Nie było czasu się uczyć w tym kierunku ze względu na pracę zawodową. Malowanie to było zawsze moje hobby, forma relaksu. Siedzę na tych swoich łąkach, nigdzie nie jeżdżę. Maluję. I piszę wiersze. Siądę i zaraz napiszę. Ja nie wiem, czy to jest coś warte. Według mnie to buraczenie... (Tu znowu oponujemy)

Nie da się

dzisiaj tworzyć cennych dzieł bez znajomości fachu i trendów. Takie jest nasze zdanie. Nowoczesna sztuka faktycznie wyrwała z kopyta i pognała daleko od rzeczywistości. I od Kujawskiego, który siedzi na tych swoich łąkach i maluje być może 701. obraz i po raz 701. myśli, że robi to źle. Jakby można było robić coś źle w takim plenerze.




Zdjęcia
Kujawski ma też talent do kopiowania. Na zdjęciu ze... zdjęciem chłopczyka i jego malarską "odbitką" oraz z podmalówką pod Malczewskiego. Fot. Tadeusz Majewski

Wielkanocne koszyki

Panie w Miejskim Ośrodku Kultury w Skórczu z dyrektor Jolantą Ciechowską na czele realizują bardzo ciekawe pomysły. W poniedziałek wspólnie z dziećmi i ich mamami zrobiły świąteczne koszyczki.

















W MOK-u już od kilku dni panuje świąteczny nastrój. Wszędzie widać zajączki, jajka, stroiki. W poniedziałek na natomiast na stole stanęły naczynia z produktami do zagniatania ciasta.
- Każdy składał się po dwa złote na ich zakup - mówi dyrektor Jolanta Ciechowska. - Kupiliśmy mąkę, jaja, cukier, drożdże, tłuszcz, mleko. Z tego robi się ciasto drożdżowe, które rośnie. To był pierwszy etap naszego działania. Warto tu dodać, że dzieci pieką u nas koszyczki wielkanocne już od siedmiu lat, a więc można mówić o tradycji. Tę bardzo pouczającą i ciekawą zabawę wymyśliła instruktor Iwona Kleina. W tym roku dzieci wyrabiały ciasto i plotły koszyki z ciasta drożdżowego mamy. Dzieci były zachwycone tym pomysłem. Dzięki temu spędziły mile czas razem z mamą, a i koszyk lepiej się udał... najpierw wygniataliśmy ciasto, następnie z robiliśmy z niego warkocze. Te zostały nałożone na blachy. Pan Arek Suszek zawiózł je do piekarni GS-u, gdzie dzięki uprzejmości piekarzy i kierownika Marcina Szulista koszyczki upieczono. Potem, już pachnące, zostały przywiezione z powrotem do MOK-u. Trwało to wszystko od godziny 14 do 17.30. Koszyczki dzieci zabrały do domu, gdzie udekorowały według własnego pomysłu. Pójdą z nimi ze święconką do kościoła. Natomiast dzieci z kółka plastycznego pod kierunkiem pani Haliny Laskowskiej urządziły wystawę - zrobiły dużo świątecznych ozdób, koszyków i stroików na Święta Wielkanocne. Myślę, że pomimo skromnych środków finansowych dzięki naszym pomysłom dzieci mają ciekawe zajęcia. Przyszły oczywiście same dziewczynki. Najmłodsza, Agatka Wielińska, ma 4 lata. Była z mamą.


Fotki

1. Ciasto drożdżowe rośnie w misach.
2. Iwona Kleina i jedna z mam plotą warkocze z ciasta.
3. Dzieci i ich mamy wyplatają warkocze do koszyków.
4. Wyroby wędrują do pieca.
5. Pan Arkadiusz Suszek przywozi do MOK-u upieczone koszyki
6. Luiza Wedeł na tle świątecznej dekoracji prezentuje upieczony koszyk.

Złote Gody PP. Malinowskich

50-lecie pożycia małżeńskiego obchodzili w dniu 9.04.2006 r. Państwo Stefania i Józef Malinowscy z Lubichowa.
Pan Józef do emerytury pracował między innymi w Hucie Szkła w Starogardzie Gdańskim, PKP oraz w Zakładach Naprawczych w Starogardzie. Natomiast Pani Stefania prowadziła gospodarstwo rolne w Pączewie. Jubilaci wychowali troje dzieci oraz doczekali się pięciorga wnuków i czworga prawnuków.
Jubilatów odwiedzili wójt gminy Ryszard Alechniewicz, sekretarz gminy Sławomir Bieliński oraz zastępca kierownika USC Wiesława Kazubowska. Wręczyli im medale "Za długoletnie Pożycie Małżeńskie" od Prezydenta RP i list okolicznościowy z życzeniami i upominek od Urzędu Gminy.

Bernard Kajut - Mistrz kowalski

Zawód Kowalski na terenie miasta Skórcz - na podstawie wspomnień Bernarda Kajuta - Mistrza w zawodzie kowalskim - spisane w dniu 10 kwietnia 2006 r.

Jak marzenia stały się rzeczywistością.......

Urodziłem się 20 maja 1929 roku w Skórczu Pomorskim z ojca Jana i matki Joanny z domu Kotlewskiej.

Początkowo zamieszkiwałem wraz z rodzicami oraz resztą rodziny mieszkanie przy ulicy Starogardzkiej. Po upływie pewnego czasu przeprowadziliśmy się z całą rodziną do mieszkania przy ulicy Generała Świerczewskiego 10 (obecnie ulica Główna 14).

Naukę w szkole podstawowej - Publicznej Szkole Powszechnej w Skórczu Pomorskim -rozpocząłem l września 1936 roku. Nauka ta trwała do 21 czerwca 1939 roku. Data ta jest datą. ukończenia 3-ciej klasy publicznej Szkoły Powszechnej i jest równoznaczna z rozpoczęciem ostatnich wakacji szkolnych w wolnej Polsce - przed wybuchem II-giej Wojny Światowej l września 1939 roku.

Wybuch wojny spowodował między innymi obowiązkowe przedłużenie wakacji letnich.

W okresie wojny nauka w szkole podstawowej nie została przerwana lecz była kontynuowana w niemieckiej szkole podstawowej (poprzednia szkoła powszechna ale już pod kierownictwem i zarządem niemieckim z obowiązkową nauką jeżyka niemieckiego oraz wykładami przedmiotów przez nauczycieli niemieckich - w języku niemieckim). Naukę w szkole powszechnej ukończyłem w marcu 1943 roku.

Pomimo nakłaniania mnie do wejścia w ślady mojego ojca, który był mistrzem w zawodzie krawieckim, postanowiłem wybrać zawód o którym od dawna marzyłem - zawód kowalski. Jak pomyślałem - tak zrobiłem i l kwietnia 1943 roku rozpocząłem naukę zawodu kowalskiego u pana Ignacego Neubauer w Skórczu -jednego z 4-rech kowali wykonujących ten zawód na terenie Skórcza:

1. Julian Nemberg
2. Jan Szwarc
3. Ignacy Neubauer
4. Pan Wachcie

Naukę zawodu kowalskiego, która trwała 3 lata zakończyłem zdaniem egzaminu czeladniczego w Starogardzie Gdańskim przed Komisją Egzaminacyjną Czeladniczą dla rzemiosła kowalskiego z Gdańska w dniu 7 września 1946 roku.

W okresie od 7 września 1946 do 30 kwietnia 1948 roku podjąłem pracę na stanowisku czeladnika w zawodzie kowalskim u pana Ignacego Neubauer w Skórczu. W tym samym czasie - w okresie od dnia l czerwca 1947 roku do 31 marca 1948 roku uczęszczałem na dokształcający kurs dla dorosłych in-go stopnia w Skórczu (powiat Starogard Gdański).

1 maja 1948 roku zmieniłem miejsce pracy.


... praca kowala to ciężki kawałek chleba ...



Od tego dnia rozpocząłem pracę u pana Brunona Krefty -gospodarza rolnego (obszar posiadanych gruntów +/- 240 mórg =51 hektarów) na stanowisku czeladnika kowalskiego i traktorzysty. Na stanowisku tym pozostałem do 4-go lipca 1955 roku.

W okresie od 4-go lipca do l-go listopada 1955 roku powołany zostałem na obowiązkowe ćwiczenia wojskowe w Drawsku Pomorskim. Również tam wykorzystano moje fachowe znajomości kowalskie i powołano mnie na stanowisko kierowcy-mechanika.
1-go listopada (po powrocie z wojska) rozpocząłem pracę w Gminnym Ośrodku Maszynowym (GOM) w Skórczu na stanowisku kowal-mechanik (*GOM w Skórczu podlegał pod Powiatowy Ośrodek Maszynowy w Starogardzie Gdańskim). GOM świadczył usługi na rzecz rolnictwa i to w bardzo szerokim zakresie.

W okresie mojego zatrudnienia GOM świadczył" następujące usługi i prace na rzecz rolnictwa:
1. naprawy wszelkich maszyn i urządzeń dla indywidualnych rolników,
2. wypożyczanie sprzętu rolniczego dla potrzeb rolników
- kosiarki i żniwiarki,
- siewniki i wiązarki.
3. wykonywanie usług na rzecz rolnictwa z obsadą osobową (maszyny z obsługą) -najczęściej młócenie na żądanie rolnika bezpośrednio na polu lub później w gospodarstwie.

Następnym punktem przełomowym w moim życiu - ale tym razem prywatnym - było zawarcie związku małżeńskiego w dniu 5 lutego 1956 roku z Anną z domu Znamiec.

Podczas mojego okresu pracy w GOM, organ zarządzający czyli Powiatowy Ośrodek Maszynowy (POM) w Starogardzie Gdańskim zaproponował mi podjęcie kursu kucia koni w celu rozszerzenia zakresu "usług z obsadą" świadczonych przez GOM w okręgu Skórcza na rzecz rolnictwa.

Kurs ten oznaczał dla mnie rozszerzenie moich kwalifikacji a ze zawsze byłem chętny do nauki oraz rozszerzania swoich wiadomości i umiejętności - chętnie wyraziłem zgodę na odbycie zaproponowanego mi kursu. Kurs ten odbył się w Gdańsku w okresie od 13 lutego do 14 kwietnia 1956 roku.

Egzamin złożyłem z wynikiem bardzo dobrym i wyróżnieniem przed Komisją Egzaminacyjną w Gdańsku (wg przepisów Rozporządzenia Ministra Rolnictwa z dnia l października 1928 roku o kwalifikacjach zawodowych osób trudniących się samodzielnie kuciem koni).

Prace w GOM kontynuowałem de maja 1957 roku.
Po długim czasie oczekiwania zdecydowałem się na podjęcie poważnej decyzji, która stała się urzeczywistnieniem moich marzeń.

Dnia 15 maja 1957 roku zdecydowałem się na samodzielne prowadzenie warsztatu kowalskiego. Początkowo prowadziłem działalności kowalskie w dzierżawionym zakładzie kowalsko-ślusarskim przy posiadłości państwa Pałuckich w Skórczu (wtedy jeszcze ulica 4-go Marca).





W tamtym okresie nie znano jeszcze "fenomenu" wolnych sobót czy tez długich wakacji dla rzemieślnika.
Praca i zapewnienie bytu sobie i rodzinie stały na pierwszym miejscu.
Każdy tydzień (6 pełnych dni roboczych) wypełniony był dużą ilością ciężkiej pracy fizycznej.
Mimo wszystko, przez cały czas starałem się kształcić i ciągle odwyższać moje kwalifikacje gdyż wiadomo, ze: "kto stoi w miejscu i się nie rozwija - ten cofa się do tyłu".
10 września 1960 roku zdałem egzamin mistrzowski w rzemiośle kowalstwo przy Izbie Rzemieślniczej w Gdańsku.
Jednocześnie ze zdaniem tego egzaminu otrzymałem prawo do używania tytułu:

"Mistrza w zawodzie kowalstwo o specjalizacji: Wyrób i naprawa narzędzi rolniczych ".

Mając już dokumenty mistrzowskie pragnąłem mój zawód rozpowszechniać u młodych osób kończących szkołę.
Chętnie pragnąłem zająć się szkoleniem młodej kadry w zawodzie kowalskim i przekazać tajniki jak również kunszt tego zawodu młodemu pokoleniu.
Pragnąc zrealizować to postanowienie musiałem podjąć się dalszego doskonalenia zawodowego.

W celu uzyskania a następnie podwyższenia kwalifikacji pedagogicznych ukończyłem dwa kursy zorganizowane w Starogardzie Gdańskim w okresie:
1. 28 stycznia - 7 czerwca 1974 roku,
2. 3 marca - 4 kwietnia 1980 roku.

Pierwszego ucznia rozpocząłem kształcić z dniem l września 1961 roku, by następnie w przeciągu całego mojego stażu pracy i kariery zawodowej wykształcić łącznie 8-u uczniów w zawodzie kowalskim.

Jednym z moich uczniów był również mój syn Andrzej. W okresie od 1 października 1972 roku do 31 grudnia 1975 roku uczył się zawodu kowalskiego a następnie po zdaniu egzaminu czeladniczego podjął u mnie pracę na stanowisku czeladnika w zawodzie kowalskim i wspólnie pracowaliśmy w okresie od l stycznia 1976 roku do 31 grudnia 1987 roku.
To, ze praca w zawodzie kowalskim nie jest lekka -jest każdemu dobrze znane. Wszelkie prace wykonywane w tym zawodzie wymagają dużego wysiłku fizycznego.

Wysiłek wkładany każdego dnia w solidne, terminowe i wysokie jakościowo wykonywanie powierzonych przez klientów prac wyróżniało mnie na terenie okolicy. Również chętne i z zapałem szkolenie młodej kadry zawodowej zostało kilkakrotnie docenione przez:

1. Centralny Związek Rzemiosła w Warszawie (październik 1979 roku),
2. Izbę Rzemieślniczą w Gdańsku (październik 1985 roku)

składając mi podziękowanie i uznanie za zaangażowanie i osobisty wkład pracy w kształcenie i wychowanie młodych kadr dla rzemiosła kontynuując dobre tradycje polskiego rzemiosła -jednocześnie wręczając mi odznakę Cechu Rzemiosł Różnych "za szkolenie w rzemiośle".
Również w 1985 roku otrzymałem "Srebrną odznakę Mistrza" przyznaną przez Izbę Rzemieślniczą w Gdańsku - za szkolenie uczniów w rzemiośle.

Następnym moim celem stało się dążenie do pełnego usamodzielnienia i stania się niezależnym od lokalu dzierżawionego od osób trzecich.
Przełomowe wydarzenie mojego życia przypada na dzień 9 października 1963 roku.
W dniu tym rozpocząłem prowadzenie zakładu kowalskiego już na własnej posesji przy ulicy 4-go Marca 32 (obecnie Hallera 28).
Rodzaj wykonywanych w moim zawodzie prac nie był zawsze ten sam ale ulegał ciągłym zmianom. Spoglądając na cały okres mojej pracy rzemieślniczej -łatwo zauważyć zmiany występujące w rodzaju i charakterze wykonywanych robót i usług.
W okresie kiedy rozpoczynałem naukę zawodu rozwój gospodarczy nie był jeszcze zbyt mocno zaawansowany.
Kraj podnosił się z gruzów po II Wojnie Światowej, by dopiero później z pełnym zapałem wkroczyć w szybki tryb rozwoju gospodarczego.
Łatwo zauważyć w jaki sposób zmieniała się gospodarka nie tylko okolicy ale również i kraju * wystarczy spojrzeć w skali czasu na różnorodność wykonywanych w moim zawodzie prac .

W początkowym okresie prace w moim zawodzie skupiały się na:
* wykonywaniu i naprawie narzędzi rolniczych prostych, takich jak:
- pługi i brony,
- żniwiarki i kosiarki,
- wiązarki i młócarnie,
* obsadzaniu obręczy na kołach drewnianych,
* dorabianiu/toczeniu elementów do maszyn i urządzeń,
* podkuwaniu koni dla klientów Skórcza jak i dla klientów z obszaru o promieniu +/-18 km.

W późniejszym okresie świadczone usługi zostały rozszerzone o takie prace jak:

* okuwanie wozów drewnianych i bryczek,
* wykonywanie bram do ogrodzeń,
* wykonywanie wszelkich usług ślusarsko-kowalskich,
* kapitalne remonty przyczep traktorowych,
* naprawa maszyn piekarniczych w Piekarni G. S. w Skórczu,
* wykonywanie konstrukcji dachowych przeznaczonych na chlewnie i zadaszenia
* usługi w zakresie kowalstwa artystycznego - zazwyczaj zamówienia indywidualne, (cechą charakterystyczną było łączenie wszystkich elementów konstrukcji tylko i wyłącznie poprzez kucie żelaza na gorąco!).

Niektóre z tych prac to:
- żelazny krzyż kuty, znajdujący się na wieży kościoła w Skórczu - który przekazałem Kościołowi w darze.
- żelazny krzyż kuty na grób, wykonany w skali 1:1 w oparciu o rysunek architektoniczny dla osób prywatnych z Elbląga,
- elementy kute do okien oraz balkonów dla osób prywatnych z Gdańska.

Pragnąc przyczynić się do rozwoju miasta wykonywałem również różne prace w czynie społecznym.

Jednostkami dla których wykonywałem te prace były miedzy innymi:
1. Szkoła Podstawowa im. Franciszka Schomaka w Skórczu oraz
2. Młyn pod Orłem w Skórczu. za co w dowód uznania przesłano mi pisemne podziękowania.

Przez cały okres mojej pracy zawodowej wykonywałem mój zawód nie tylko z pełnym zaangażowaniem ale przede wszystkim z wielkim zapałem, entuzjazmem i zamiłowaniem do tego co robiłem.
Prowadząc samodzielnie zakład kowalski konieczne było zdawanie sobie sprawy z tego, ze świadczenie usług dla klientów wymaga umiejętnego połączenia strony zawodowej ze stroną ludzką:
Codzienne wykonywanie prac w moim zawodzie wymagało wkładania wielu sił oraz cierpliwości we wszystko co nowe i skomplikowane -> to strona zawodowa.

Druga strona jest stroną ludzką.

W każdej osobie, która do mnie przychodziła, trzeba było widzieć nie tylko klienta ale przede wszystkim człowieka - takiego jak ja i TY.
Pragnąc być dobrym rzemieślnikom nie wystarczyło tylko to, by dobrze znać fachowa, strona swojego zawodu. Bardzo ważne było to, by umieć obchodzić się z każdym klientem - a to wymagało wiele zwykłego oraz ludzkiego zrozumienia dla każdego.

Bardzo dużym wsparciem w przeciągu całej mojej kariery zawodowej była i jest do dnia dzisiejszego moja małżonka Anna.
Właśnie przy okazji tych wspomnień pragnę jej podziękować za wszystko co dla mnie zrobiła bym swobodnie i bez przeszkód mógł rozwijać moje ambicje zawodowe.
To ona zajmowała się zawsze wszelkimi staraniami, opiekowała się dziećmi i starała siew jak największym stopniu odciążyć mnie od obowiązków domowych tak bym w jak najszybszy sposób doszedł do tego co zamierzałem, spełniając w ten sposób moje marzenia.

Wszystko co piękne szybko się kończy.
Tak tez skończyły się lata mojej aktywnej działalności zawodowej.
Z dniem 1 sierpnia 1996 roku zawiesiłem działalność zawodowa z powodu pogorszenia się mego stanu zdrowotnego, by następnie z dniem l stycznia 1997 roku całkowicie zakończyć mój "działalność usługową" 54-letnim okresie pracy w zawodzie kowalskim (l kwietnia 1942 rozpoczęcie nauki w zawodzie do dnia 1 stycznia 1997).
Zawód, w którym przepracowałem tyle lat - był zawodem moich marzeń.
Czasami dzieci moje pytają mnie jaki zawód wybrałbym, gdybym otrzymał możliwość cofnięcia się w czasie do okresu szkolnego.
Czasu na zastanowienie i przemyślenie nie potrzebuję. Moja odpowiedź jest jednoznaczna i nie wymaga wielu stów na wyjaśnienia.

Gdyby m jeszcze raz mógł wybierać - wybrałbym ponownie i bez wachania zawód kowala!

Tak właściwie na usta ciśnie się pytanie:
Jest to przeznaczenie, zamiłowanie, uporne dążenie do samorealizacji czy tez ... ..te wszystkie trzy cechy razem?



Wiadomości dodatkowe:

I. Dyplomy przyznane w okresie działalności zawodowej:

Dyplom mistrzowski
"Za złożenie egzaminu mistrzowskiego w rzemiośle kowalstwo o specjalizacji:
Wyrób i naprawa narzędzi rolniczych"
Przyznany przez: Komisję. Egzaminacyjna Mistrzowską. dla rzemiosła kowalstwo
przy Izbie Rzemieślniczej w Gdańsku.
Gdańsk 10 września 1960 roku

Dyplom
"Za solidną, i nienaganną pracę zawodową w rocznice, 30-lecia istnienia Cechu Rzemiosł Różnych "
Przyznany przez: Cech Rzemiosł Różnych
Starogard Gdański 29 grudnia 1976 roku

Dyplom
"Za usługi u pracy zawodowej i społecznej"
Przyznany przez: Cech Rzemiosł Różnych
Starogard Gdański 4 czerwca 1979 roku

Dyplom
"Z okazji 40-lecia PRL -w dowód uznania za długoletnią i ofiarną pracę zawodową"
Przyznany przez: Cech Rzemiosł Różnych
Starogard Gdański 1984 roku

Dyplom
"Za wkład, zaangażowanie oraz współpracę na rzecz Rzemiosła Ziemi Kociewskiej"
Z okazji 40-lecia Cechu Rzemiosł Różnych oraz 10-lecia "Domu Rzemiosła"
w Starogardzie Gdańskim.
Przyznany przez: Cech Rzemiosł Różnych
Starogard Gdański grudzień 1986 roku

II. Pełnione funkcje dodatkowe

Funkcja radnego w 5-tej Kadencji Rad Narodowych w Radzie Narodowej Miasta i Gminy Skórcz w latach 1969 - 1973.

III. Odznaczenia

Srebrna Odznaka Mistrza
"Za szkolenie uczniów w rzemiośle"
Przyznany przez: Izbę Rzemieślniczą w Gdańsku
Gdańsk 18 lutego 1985 roku

Medal Miasta Skórcz
"W Związku z 70-leciem nadania Skórczowi praw miejskich"
Przyznany przez: Urząd Miasta w Skórczu
Skórcz 2004