Przez mój charakter będzie to prezydentura ugodowa
Nie przywiązujemy do tego wagi (choć wielu przywiązuje - często mówią: o! znowu władza nie stóndyk), ale zapytajmy: czy jest pan Kociewiakiem?
- Karbowscy to rodowici Kociewiacy.
Co to znaczy "rodowici"? Często tak o sobie mówią ludzie, których przodkowie przywędrowali tutaj po 1920 roku.
- Karbowscy są tu dłużej i są mocno związani ze Starogardem. Tu się urodził dziadek Bernard, który pracował u Winkelhausena, tu urodził się mój ojciec Zygmunt, tu urodziłem się ja. Dziadkowie przed wojną mieszkali na terenie zakładu Winkelhausena, po wojnie przy Drodze Owidzkiej. Ja z rodzicami mieszkałem przy ulicy Kołłątaja.
- Karbowskich wszyscy znają jako muzyków. Czy dziadek muzykował?
- Nic muzykował. Ojciec, jeszcze kiedy mieszkał w domu
przy Drodze Owidzkiej, zdradzał talent muzyczny. Uczył się prywatnie gry na skrzypcach, samoukiem był na akordeonie. W wojsku grał na trąbce. Po wojnie (urodził się w 1920, a zmarł w 1974) pracował w zakładach obuwia jako instruktor muzyczny, dokształcając się w Łodzi. Zrobił kwalifikacje instruktorskie do prowadzenia zespołów muzycznych. W zakładach obuwniczych prowadził chór i orkiestrę dętą. Kształcił też młodzież w świetlicy na piętrze kamienicy przy rondzie (dziś sklep Bieleckiego), a później na terenie zakładu i w Osiedlowym Domu Kultury przy ul. Reymonta.
- Miałem przyjemność występować w orkiestrze pana Zygmunta. Kiedyś dał mi, smarkaczowi, w dłoń jakąś tubę i pomaszerowaliśmy od I LO na Rynek. Na tych kilkuset metrach dosłownie kilkaset osób kłaniało się panu Zygmuntowi. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie - tyle osób go znało i szanowało. A jednak - tak mi się wydaje - o Zygmuncie Karbowskim jakoś mało się mówi jako o wybitnej postaci.
- Ojciec zawsze był skromną osobą, nie walczącą o swoje apanaże czy medale. Czuł się lepiej jako dobry znajomy znajomych, kolega w swoim środowisku.
- / to zapewne ojciec zainteresował małego Stanisława muzyką...
- Dorastałem wśród grających przedwojennych muzyków. Na każdego mówiłem wujek. Czułem się wśród nich, jak u siebie w domu. Ale co tu dużo gadać, interesował mnie bardziej sport. Grałem w młodych latach z Kazikiem Deyną (jest ode mnie o rok młodszy, urodził się w 1947 roku). On chodził do Szkoły nr 4, ja do Szkoły nr 2. Obaj byliśmy kapitanami drużyn piłki ręcznej. Interesował mnie też skok wzwyż. Rekord życiowy 150 centymetrów może dziś nie budzi wielkiego szacunku, ale to wtedy było dużo. Skakało się niestylowo, każdy jak potrafił. Mieszkałem z rodzicami przy ulicy Kołłątaja (obok, tam gdzie jest dziś dworzec PKS, było ogrodnictwo - to tak na marginesie). Mówię o ulicy, gdyż wtedy grało się ulica na ulicę w piłkę nożną - szmacianką.
- A więc mamy prezydenta nie tylko muzyka, ale i pasjonata sportu.
- Nie tylko pasjonata. Do dziś, choć mam 53 lata, nadal uprawiam sport. Co wtorek jestem o godz. 20.00 w sali gimnastycznej SP 1. Gramy w siatkówkę, w piłkę nożną. Przychodzą nauczyciele, członkowie orkiestry.
- No tak, 53 lata to sportowy dziadek. W tym wieku trudno zmusić kończyny do intesywniejszego ruchu.
- Nie jestem jednak najstarszy. Przychodzi były trener SKS-u i pracownik Polpharmy Franciszek Kukliński - znana postać jeżeli chodzi o piłkę nożną. Pamiętam tamte jego czasy. Cały Starogard był podzielony.- przynajmniej na stadionie przy Harcerskiej - na kibiców Włókniarza (farbyka obuwia) i SKS-u.
- A kiedy bliżej zainteresował się pan muzyką?
- Gdy chodziłem do szkoły średniej. Jeżeli idzie o kształcenie muzyczne, warunki były trudne. Próbowaliśmy sami. Miałem wielu kolegów - tych ze szkoły i z różnych innych miejsc. Na przykład byłem ministrantem w kościele św. Mateusza. Tam była salka, zajęcia. Z księżmi wyjeżdżaliśmy też na obozy, rozgrywaliśmy mecze piłkarskie. Wszędzie poznawało się nowych kolegów. W szkole średniej (mówię o naszym ogólniaku) uczyli się akurat Zbyszek Bramiński, Stanisław Aszyk, Rajmund Pałkowski, Tomek Deliński (już nieżyjący), dwaj bracia Drozdowie i Stefan Kurkowski (też nieżyjący). Próbowaliśmy założyć zespół muzyczny. Były dwa ośrodki, Polfy i Neptuna, skąd można było pożyczyć instrumenty. Pożyczaliśmy. Później zakupiła szkoła. Próbowaliśmy pograć w auli, w sali gimnastycznej, na różnych zabawach szkolnych. To były moje pierwsze spotkania grupowe z muzyką. Grało się z głowy. Ktoś znał jakiś temat - zagwizdał, pośpiewał i próbowaliśmy coś z tym zrobić. Nut nie było. Pomyślałem - po rozmowie z ojcem - o Tczewie, gdzie istniała Szkoła Muzyczna I stopnia (w Starogardzie było tylko ognisko). Podjąłem decyzję. Chodziłem do ogólniaka i dojeżdżałem do Tczewa. Po ogólniaku zdałem do Szkoły Muzycznej II stopnia w Gdańsku, a po jej ukończeniu złożyłem egzamin do Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku (spośród ośmiu kandydatów trzech przyjęto, w tym mnie).
- Ulubiony instrument - klarnet. Dlaczego?
- Wcale nie klarnet. Wybrałem ten klarnet, bo jest podobny do saksofonu. A saksofon to było coś... To był instrument w jakiś sposób wiążący się z Zachodem. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Muzycznej zdawałem do Teatru Muzycznego w Gdyni. To epizod. Potem roczny kontrakt na Batorym. Kiedy pierwszy raz wyjechałem na Zachód, zobaczyłem Hamburg, myślałem, że tam nawet trawa inaczej rośnie. Przeżyłem szok. Po roku złożyłem papiery do PAGART-u - agencji, która wysyłała artystów za granicę. Zdałem egzamin i otrzymałem 2-letni kontrakt we Włoszech. Tam dla mnie najważniejszy był zakup profesjonalnego klarnetu. Po wygaśnięciu kontraktu dowiedziałem się, że jest miejsce dla zawodowego muzyka w Filharmonii Bałtyckiej. Pracowałem tam, po zdaniu egzaminu konkursowego, do 1991 roku. W 1991 wygrałem konkurs na dyrektora Szkoły Muzycznej I stopnia w Starogardzie. W tym czasie prowadziłem też miejską orkiestrę dętą, a w 1993 roku założyłem Big--Band. To moja kariera w olbrzymim skrócie.
- Nie jest pan człowiekiem gadatliwym. Wydaje mi się, że raczej małomównym. Do tego w oczach jakaś taka ironia... Czy to cechy wrodzone, czy nabyte podczas długich i żmudnych prób?
- Są to cechy charakteru muzyka. Muzyka zawsze kształci precyzję i punktualność. Mówi się, że muzyk nie powinien się spóźniać o 1/64 wartości nuty. Jest też kolektywna współpraca nad utworem, współgranie z sąsiadami. Rzeczywiście muzycy nie lubią wiele mówić. Wylewają się na estradzie - tam mogą się wypowiedzieć, wyładować swoją energię. I faktycznie są nieco ironicznie nastawieni do innych, ale to jest życzliwa ironia.
- Dlaczego postanowił pan kandydować do Rady Miejskiej? Nie, złe pytanie. Dlaczego w ogóle postanowił pan kandydować - pan, dyrektor szkoły muzycznej. Do tego śmiałe plany utworzenia szkoły muzycznej II stopnia...
- Wiem, że podjęcie decyzji o kandydowaniu na radnego wielu przyjęło ze zdziwieniem. Kilka słów wyjaśnienia. Kandydowałem do Rady Miejskiej, a nie do Rady Powiatowej, gdyż do tej drugiej nie mogłem, jako dyrektor szkoły podlegającej pod ministerstwo.
Dlaczego w ogóle kandydowałem? Chciałem wreszcie po ponad 30 latach pracy mieć wpływ na kulturę, chciałem zobaczyć, jak to wygląda od środka. Po rozmowie ze Zbigniewem Kozłowskim ze Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego postanowiłem wystartować z listy SKL-u, ale nie jako członek tej partii, a jako sympatyk. A prezydentura? Powiem szczerze - nigdy nie myślałem, że będę pełnił taką funkcję w mieście. Po wielu trudnych spotkaniach ugrupowań, po dyskusjach, przetargach w pewnym momencie padło moje nazwisko. I znowu rozmowy, spotkania - to wszystko nie dawało rezultatu, jeżeli chodziło o stanowisko prezydenta. Rozłam w AWS-ie (wystąpienie z koalicji naszej szóstki - z SK-L) - dziwnie to wyglądało. Ale gdyby nie to, do dzisiaj mielibyśmy do czynienia z patem. A do takiego pata już doszło, że kto wie czy nie byłoby zarządu komisarycznego.
- Wyjaśnijmy bliżej: chodziło o to, że część w AWS-ie chciała jednak prezydenta Pawła Głucha, dlatego SK-L odszedł z koalicji... Idźmy dalej - i przyjął pan propozycję.
- Powiedziałem, że jeżeli otrzymam z każdego ugrupowania kandydata na członka zarządu miasta, to zbuduję zarząd autorski. Niestety, strona prawa z tego nie skorzystała.
- Powiedzmy - umownie "prawa". Chodziło wszak o jedną kontrowersyjną osobę, a nie o jakąś tam prawą czy lewą. I w sumie znowu w radzie mamy opozycję.
- Niby jest, tak się mówi, ale ja tego określenia jeszcze nie słyszałem. Jednak myślę, że ci z prawej strony nie będą zakładali rąk - przecież to są problemy naszego miasta i tutaj jakieś animozje polityczne nie powinny odgrywać roli.
- Mówiliśmy, jakie cechy ma muzyk. A jakie pan ma cechy, żeby pełnić tę funkcję?
- Rozważałem sobie za i przeciw. Jakie mam atuty, jakie wady. Wcześniej stwierdzano, że jestem dobrym menadżerem, zorganizowałem na przykład 25-lecie szkoły, nie takie, żeby przejść korytarzem, zaliczyć jeszcze jedną imprezę. Mam organizacyjny zmysł. Potrafię rozmawiać z ludźmi. Zdaję sobie sprawę, że mówią: muzyk - prezydent. Przez te dywagacje, zdziwienie, że jak to tak, coś we mnie obudzono - i postąpiłem jakby na przekór. Poza tym ważni są, jak w piłce nożnej, boczni - dwaj wiceprezydenci. Zbigniew Kozłowski - myślę, że przez 4 lata rozszyfrował kulturę, Eugeniusz Żak - pracował cały czas w inwestycjach, i jako wiceprezydent Starogardu, i jako wiceburmistrz Pelplina. Mówią, że będzie kończył inwestycje, jakie zaczął za swojego urzędowania w Starogardzie przed 1990 rokiem.
- Jaka będzie prezydentura Stanisława Karbowskiego?
- Hmmm... Jaka będzie prezydentura... Przez mój charakter - ugodowa. Myślę, że nastał czas godzenia lewej strony z prawą. Tak sobie to wyobrażam.
- Społeczeństwo starogardzkie - sądząc po ilości anonimów przychodzących do redakcji "GK" - było nie tylko skłócone, ale i zastraszone.
- Już widać, że ludzie chcą mówić. We wtorek między 8.00 a 10.00 jest już dwunastu chętnych, którzy chcą porozmawiać o swoich problemach. Warto byłoby, żeby ludzie się ośmielili w różnych sprawach. Drzwi są otwarte, mają po to radę miejską, zarząd.
- Z innej strony. Czy to prawda, że obecna władza odziedziczyła po poprzedniej mnóstwo długów?
- Prawda. Chcemy o tym poinformować na sesji rady. Zrobić coś w rodzaju bilansu otwarcia.
- Czy będą podtrzymane liczne kontakty zagraniczne, na przykład ten zimowy z Irlandią w sprawie badania zieleni?
- Na temat wyjazdów zagranicznych jeszcze nie dyskutowaliśmy. Uważam jednak, że takie kontakty powinny być nadal, że miasto nie powinno z nich rezygnować. One dużo dają, na przykład jeżeli idzie o wymianę młodzieży. Ale oczywiście mieszkańcy miasta powinni dokładnie wiedzieć, kto jedzie, po co jedzie, ile będzie dni, jakie problemy zostaną przez to rozwiązane dla miasta.
- No właśnie. Tu dotykamy tematu "informacja". W programie AWS-u (zdaje się fragment opracowany przez SK-L) była mowa o publicznej dyskusji na temat sposobu komunikacji władza - społeczeństwo. Potem jakoś ten punkt przepadł. My - co oczywiste - jesteśmy taką dyskusją zainteresowani. Dotyczy to takie telewizji kablowej, ewentualnego radia. Czy będzie "Goniec"?
- Chciałbym, żeby wrócił biuletyn. Czy będzie ukazywał się raz w miesiącu, czy dwa razy -zobaczymy. Cena "Gońca" była zbyt duża. Chcemy spotkać się także z mediami i zaproponować, żeby nasze tematy się tam też ukazywały. Zasady są do ustalenia.
- Chodzi o to, żeby były ustalane czysto i przy otwartej kurtynie. A telwizja?
- Kontakt telewizyjny powinien być. Nawet już był - mamy za sobą pierwsze spotkanie przewodniczącego Rady Miejskiej.
- Ale tu nie chodzi o gadające głowy. Chodzi też o żywsze programy, poruszające problemy miasta. O programy publicystyczne.
- Coś w rodzaju "Gdańskiego dywaniaka"? Oczywiście, jeżeli ktoś coś takiego zechce robić...
- Rodzina? Dom? Samochód?
- Żona Barbara pracuje jako pedagog w I LO, dwie córki, Katarzyna i Małgorzata, mieszkają w Trójmieście, są już mężatkami. Syn studiuje zaocznie. I wszyscy troje są po szkole muzycznej. Samochód - "renault", mieszkanie w bloku. Jest sympatycznie na święta Bożego Narodzenia. Dzieci wracają i gramy kolędy w kwartecie. A w bloku, jak to w bloku - muzyka się rozchodzi. Już dzisiaj sąsiedzi się pytają, czy będziemy grać w te święta. Niestety chyba nie - nie wszyscy się zjadą.
Rozmawiał Tadeusz MAJEWSKI
Gazeta Kociewska 1998
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz