czwartek, 6 kwietnia 2006

Stefan Adrych

Urodziłem się w 1936 roku w Starogardzie, a więc dzisiaj mam 62 lata. W tym wieku sporo się przypomina i chyba warto się tym podzielić. Tym bardziej, że z dość niezwykłego domu, w którym mieszkałem, niewielu już pozostało przy życiu.
Urodziłem się, wychowałem, chodziłem do szkoły podstawowej i pracowałem - w sumie 46 lat, od 1 września 1952 roku -również w Starogardzie. Jest to jakiś powód do dumy, że w jednym miejscu.
Fajna "riviera" (tytuł prasowy)


Rodzice nie pochodzili ze Starogardu, chociaż z Kociewia. Ojciec, Franciszek - z zawodu rzeźnik, pochodził z Lubichowa. Matka, Wanda z domu Nagórska, była córką piekarza z Nowej Cerkwi, wsi leżącej koło Pelplina.

Sięgając głębiej w przeszłość - matki ojciec urodził się w 1856 roku. Na Pomorze przybył z Warszawskiego. Mój dziadek od strony ojca, urodzony w 1870 roku, pochodzi spod Starej Kiszewy.
Ojciec i matka przyjechali do Starogardu w 1933 roku. Wzięli ślub i wprowadzili się do "starej budy".

"Stara buda"

Na zdjęciach - często koloryzowanych pocztówkach sprzed I wojny światowej - wygląda bardzo malowniczo. Drewniany, pobielony dom z ładnym balkonem, zwróconym w stronę rzeki. Przy samej rzece ogrodzenie, ale i zejście nad wodę, jakby przystań. Kto wie, może na terenie tej posesji była rzeczywiście przystań kajakowa? Tym bardziej, że na niektórych zdjęciach właśnie w tym miejscu śmiesznie ubrani (w podkoszulkach i jakby w kalesonach) wiosłują z zapałem wąsaci mężczyźni. Miejsce też malownicze - ostra skarpa między ulicą Chojnicką a rzeką, fajna "riviera".

Mieszkałem podobno w najstarszym domu w Starogardzie. Nikt jednak w tamtym czasie nie zachwycał się urodą domostwa. Nazywano je krótko, dosadnie i pogardliwie - "stara buda". Przed wybuchem wojny w domu mieszkali: samotna osoba panna Neumann, w mieszkaniu z balkonem małżeństwo Tomaszewskich, pod balkonem stolarz Radomski. Z drugiej strony, od południa, mieszkała pani Warmbier, która miała zakład "prężenia firan i krochmalenia kołnierzyków". Z nią mieszkała córka, mężatka, Urszula Mauksz z dwojgiem dzieci, Jankiem i Ewą.

Urszula Mauksz była kuzynką Huberta Pobłockiego, który w tym domu się urodził, a później wyprowadził na Abisynię. Mąż pani Mauksz pracował w Warszawie, przyjeżdżał do Starogardu, w czasie okupacji brał udział w powstaniu warszawskim. Po wojnie wrócił do Starogardu i zamieszkał z rodziną przy ul. Chojnickiej 7. Później wyprowadził się do Gdańska. Z Hubertem Pobłockim spotkaliśmy się w kinie "Sokół" na uroczystości 800-lecia Starogardu. Hubert jest o dwa lata starszy ode mnie. Spotkaliśmy się po 40 latach, długo wspominaliśmy, wymieniliśmy adresy.

Dom tylko na fotografii jest malowniczy. W rzeczywistości był bardzo stary i zniszczony. Z przekazów pani Warmbier i mojej matki wiem, że był najstarszym mieszkalnym budynkiem w Starogardzie. Już wtedy miał ponad 100 lat, ale to jest bardzo nieprezycyjne. Równie dobrze mógł mieć 200 albo 300 lat. Nikt tego nie wiedział.



Z wczesnego dzieciństwa niewiele pamiętam. Najlepiej to, co było przykre. Na przykład pamiętam mnóstwo szczurów i mrówek. Szczury skakały po łóżkach. Mrówki... nie te czerwone czy faraonki. Zwykłe, brązowe. Na noc mama stawiała na środku pokoju talerzyk z cukrem. Mrówki przychodziły do talerzyka, a mama rano zalewała je wrzątkiem.

W naszym mieszkaniu stał piec kaflowy, w kuchni krystek. Wodę brało się z korytarza. Dochodziła tam z miejskiego wodociągu. Kibelek był przez drąg za domem, ale w murowanym pomieszczeniu. Co ciekawe, ten drewniany dom miał zdumiewająco mocne piwnice - bardzo grube ściany z cegieł, solidnie sklepione łukiem. Kto wie, może na tych piwnicach kiedyś stał inny dom? Te piwnice odegrały w naszym życiu niesamowitą rolę, ale o tym zaraz powiem.

W dzieciństwie jak to w dzieciństwie - były też barwne strony. Miejsce do zabaw wymarzone - wielki park tuż za rzeką i tak zwany mały park w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ceynowy. Przy naszym domu była też największa górka do zjazdu na sankach. Zimą zewsząd przychodziły dzieci. Po drugiej stronie zejścia z ulicy Chojnickiej do parku, w trójkącie między kamienicą Długońskiego i Mostem Chojnickim był piękny ogród. Bawiliśmy się z Jankiem i Ewą Mauksz, Wackiem, Hubertem i Edziem Pobłockimi.

Zabawy były różne, choć dość proste, na przykład puszczało się kryzle, czyli coś w rodzaju bączka. Puszczało się bączek i uderzało batem, żeby jak najdłużej się kręcił. Szmaciankę (piłkę) robiliśmy z pończochy. Ale tych zabaw nie było dużo, bo potem nastał okres okupacji i powstało mnóstwo poważnych problemów. Na przykład trzeba było mówić po niemiecku, a ja, na nieszczęście, nie umiałem. Z czasów okupacji pamiętam też pęknięcie rury gazowej pod mostem. Wszystkich nas wysłali podtrutych do miejskiego szpitala przy dzisiejszej ulicy Kanałowej. Trzeba było też zasłaniać dokładnie okna. Takie dość szare dzieciństwo.

Bomby i pacierze

Bardzo dobrze pamiętam grudzień 1944 roku. Wyzwolono Warszawę i w Starogardzie pojawiły się masy uciekinierów. Pod mostem Chojnickim, a więc tuż przy "starej budzie", było pełno wozów. Dlatego tutaj, gdyż z parku ciągnęła ulica łącząca się z ulicą Chojnicką. Mróz był jak piernik. Niemcy leżeli pod pierzynami, kocami, pod czym się dało, a co dawało trochę ciepła. Mówiliśmy: o, "fliśtlingi" jadą.

Tuż przed wyzwoleniem prawie codziennie były próbne alarmy przeciwlotnicze. Na początku Rosjanie bombardowali Starogard sporadycznie. Między innymi po takim bombardowaniu bomba spadła na dworzec kolejowy. Piekło zaczęło się 20 lutego tuż po godzinie 9.00. Najpierw nadleciały trzy samoloty. "Jazu Maryja!" - krzyczeli ludzie i do piwnicy. Wszyscy żeśmy tam siedzieli - prawie dwadzieścia osób. Piwnica była ogromna, bo wszyscy się mieścili w jednym pomieszczeniu.




Przedtem mówili, że w tym kwartale miasta typowym i najpewniejszym schronem była piwnica na skarpie między kamienicą Długońskiego a farą. Dużo ludzi tam się schowało. Bombardowanie trwało cały dzień i całą noc. Nasza część miasta, to znaczy część leżąca w trójkącie między willą Goldfarba, dzisiejszym rondem, ul. Kościuszki w stronę Rynku i Rynkiem w stronę fary (która też dostała - bomba zburzyła kaplicę Przemienienia Pańskiego), był bombardowany najciężej.

Łatwo się domyśleć, dlaczego akurat ta część. W willi Goldfarba mieścił się niemiecki sztab wojskowy, w budynku, gdzie dziś mieści się firma Elektrosprzęt, była siedziba policji, a w nie istniejącym budynku między Neptunem a domem państwa Kałdanów miało siedzibę gestapo. Tak więc bombardowano budynki ważne, takie jak sztab, policję i obiekty strategiczne, na przykład Most Chojnicki. Ale z powodu sąsiedztwa park też strasznie dostał. I dziś mógłbym pokazać leje po bombach.

Dwie bomby uderzyły w nasz dom. Z dwóch stron. W balkon i w dach od strony południowej. W piwnicy krzyk, hałas, pacierze. I cóż, dom został zniszczony, ale piwnica doskonale wytrzymała. Natomiast ten podobno pewny schron... Po bombardowaniu wyszedłem na zewnątrz i ujrzałem straszny widok. Bomba uderzyła w schron czołowo. Widziałem trupy. Na Moście Chojnickiem wisiał tułów, dosłownie pół człowieka. W innym miejscu widziałem nogę. Co najmniej trzy osoby zginęły, między innymi ojciec Wacka Pobłockiego. Mnóstwo ludzi było rannych. W małym ogródku, akurat w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ceynowy, był ogromny lej.

Z deszczu pod rynnę

Po bombardowaniu ze "starej budy" niewiele zostało i tuż po wyzwoleniu ją całkowicie rozebrano. Na dnie rzeki przy moście do parku jest pełno cegieł. To z naszej piwnicy. Uciekaliśmy jak najdalej od miasta - matka, siostra Maria, najmłodszy brat Zygmunt i "środkowy" Andrzej (zmarł niedawno w wieku 56 lat). Ojca nie było - przebył typową drogę Pomorzaków: Wehrmacht, armia Andersa, Włochy. Z Włoch po wyzwoleniu wrócił w nie najlepszym zdrowiu. Uciekaliśmy do wsi Kokoszkowy.

Z deszczu pod rynnę, jak się później okazało. Baliśmy się bombardowania, baliśmy się Niemców, baliśmy się strachu. Niemcy w gorączce wszystko zabierali i wywozili. Ludzi też zabierali. Nie byliśmy niczego pewni. Mówiłem z deszczu pod rynnę, gdyż akurat ulicą Gdańską w stronę wsi Kokoszkowy uciekali Niemcy. I Rosjanie zaczęli w nich walić. Mocno. Starsi mieszkańcy wsi na pewno pamiętają, jak mocno.

Walki w Kokoszkowach trwały kilka dni na przełomie lutego i marca.
Potem do miasta weszli Rosjanie. Mieszkańcy "starej budy" zamieszkali na krótki czas w budynku przy ulicy Chojnickiej 7 (nad "Kociewianką"), u znajomych Kamińskich. Pani Kamińska chorowała wówczas na tyfus, a u niej w domu siedziało kilkanaście osób.

Było blisko Rynku, centrum miasta i sporo widziałem. Na przykład jak czołgi przejeżdżały ulicą Chojnicką. Doskonale pamiętam pożar hotelu Vorbach. Ludzie ganiali z sikawką i wiadrami, ale jakby niepewnie. Niewielu ich było, gdyż wszyscy się bali. Kobiety, dziewczyny bały się gwałtów, mężczyźni, że ich zabiorą. Tak to najgorzej być cywilem w czasie wojny.

Potem, od marca do 9 maja, na cześć tych, co w marszu na zachód miasto zdobyli, odbył się wiec na Rynku. Ale śpiewano "Jeszcze Polska nie zginęła..." i "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...". Dziewiątego maja był największy wiec z okazji zdobycia Berlina i zakończenia wojny.

Na Rynku, w miejscu gdzie stawia się choinkę na Boże Narodzenie, urządzono cmentarz żołnierzy radzieckich. Tak Rosjanie robili we wszystkich wyzwolonych miastach. Poległych zwożono dzień w dzień. Chowano, oddawano salwę honorową i śpiewano hymn. Cmentarz był długi jak ratusz. Nieco później na tym cmentarzu wybudowali niewielki pomnik. W latach pięćdziesiątych, na pewno przed 1956 rokiem, ekshumowano poległych. Smród na Rynku był niesamowity.

Z nurtem rzeki

Z tamtych ludzi, z tamtych czasów, z tego ciekawego budynku żyje Hubert Pobłocki, moja siostra, Janek i Ewa Maukszowie (mieszkają w Gdańsku) i ja. Żyją i pamiętają. Często chodzę przez park do pracy i wspominam tamte czasy. W rzece pod mostem przez Wierzycę widzę, kiedy słońce oświetla dno, cegły z naszej piwnicy. Z nurtem rzeki odpłynął tamten czas.
Wspomnienia Stefana ADRYCHA zanotował Tadeusz MAJEWSKI.
Gazeta Kociewska 1998 rok
Inne zdjęcia z tego miejsca

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz