wtorek, 29 stycznia 2002

Powrót do źródeł

Najmłodszą starogardzką świątynią jest kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Matki Kościoła. Pierwszą mszę świętą odprawiono w nim pod koniec 1998 roku. Autorem projektu odwołującego się do tradycyjnych form sakralnych jest architekt Tadeusz Kuca Kościół Najświętszej Marii Panny Matki Kościoła w Starogardzie Zdaniem projektanta, każdy kraj i każdy region posiada pewną specyfikę. Ta uwaga odnosi się również do budownictwa i szeroko pojętej architektury, w tym sakralnej.

- Domy góralskie wyglądają zupełnie inaczej niż kaszubskie - przekonuje Tadeusz Kuca. - To pewna prawidłowość. Cechy charakterystyczne dla danego miejsca czy regionu znacznie łatwiej odnaleźć w budownictwie wiejskim, w miastach o to trudniej.

Pomorze jest regionem specyficznym. Widać tu wyraźne wpływy "szkoły" niemieckiej - dowodzą tego chociażby kościoły, budowane głównie z nie-otynkowanej cegły. W centralnej i wschodniej Polsce ten sposób budowania się nie przyjął.

Projektując nowy kościół, starogardzki architekt wyraźnie nawiązał do tradycji. Mury świątyni wykonano z surowej cegły.
Architektura również nie zostawia wątpliwości - już z daleka widać, że nie mamy do czynienia z kinem, domem kultury lub teatrem.Przed przystąpieniem do projektowania autor analizował historię budowy kościołów - od dawnych po współczesne. Przyznaje, że jest do pewnego stopnia konserwatystą i pewnie dlatego zdecydował się na tradycyjną formę.

- Poszanowanie dla tradycji nie ogranicza się w tym przypadku wyłącznie do formy. Projektując ten kościół, nawiązałem do pierwotnych zasad budowy świątyń. Nie wiem, czy zwrócił pan uwagą na to, że został zorientowany wzdłuż osi wschód - zachód. Miałem taką możliwość i skorzystałem z niej.
Kościół Najświętszej Marii Panny Matki Kościoła to największy obiekt zaprojektowany do tej pory przez T. Kuca. Świątynia ma ponad 40 metrów długości, około 30 szerokości oraz 20 wysokości. Wieża, na której zawisną w przyszłości trzy kościelne dzwony, wzbija się na wysokość ponad 40 metrów, Wnętrze zostało rozwiązane w sposób tradycyjny - nawie głównej towarzyszą równoległe nawy boczne i poprzeczny transept.

Prace nad projektem najmłodszego starogardzkiego kościoła trwały ponad rok. Poprzedziły je dwuletnie starania o lokalizację.
Zdaniem autora, projektowanie świątyń jest zadaniem bardzo trudnym, zwłaszcza, jeżeli robi się to po raz pierwszy. Osoba podejmująca się tego zadania powinna wcześniej "rozpoznać" specyfikę funkcjonalną obiektu i wymogi inwestora - Kościoła.

Projektant musi się liczyć z oczekiwaniami wiernych; chodzi o stworzenie odpowiedniego klimatu wnętrza. Inaczej podchodzi się do tematu w Warszawie, inaczej w mieście wielkości Starogardu. W kościele z betonu i stali wierny z "prowincji" mógłby się czuć po prostu źle.

Tadeusz Kuca twierdzi, że po latach fascynacji formą, przyszła pora na powrót do tradycji. Czas kościołów "namiotowych" czy "rzeźbiarskich" już się skończył. Świątynia, miejsce naszego spotkania z Panem, nie powinna epatować formą. Znacznie ważniejsza jest treść.

- Kościoła nie projektuje się dla siebie - kończy nasz rozmówca. - Dlatego należy do tego podejść z dużą-pokorą, mając przez cały czas świadomość, że celem jest stworzenie sacrum...

Marek Grygiel
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego 2000 r.

poniedziałek, 28 stycznia 2002

Andrzej Cejrowski. Wspomnienia

Kiedy rozpoczynamy rozmowę, na podwórzu Andrzeja Cejrowskiego hałasuje ubijarka. To

fachowcy układają bruk. Gdy kończymy rozmowę, na dworze jest już ciemno. - A teraz, panie redaktorze, czas na dobre cygaro - mówi gospodarz. - Panie mecenasie, czy mogę papierosa? - pytam nieśmiało. W obu przypadkach paskudne to nawyki. Potem w świetle księżyca i słabych lamp Kanałowej oglądamy basztę i mury. Z bliska widać ogrom już wykonanej pracy. Widać też ogrom pracy, jaki jeszcze czeka .
Andrzej Cejrowski ma 57 lat. Podkreśla, ze urodził się w rodzinie rodowitych Kociewiaków. Przed wojną ojciec pana Andrzeja, Antoni, był kupcem w Skórczu. Matka, Łucja, pochodziła z Osieka. W Skórczu Cejrowscy mieli duży piętrowy dom naprzeciw Zgody - kupca. U tegoż Zgody Antoni uczył się kupiectwa, by później zostać właścicielem, "bławatów i galanterii". Cejrowscy mieli też sklep w Gdyni. Byli bogaci i bogacili się. Przyszła wojna. Antoni Cejrowski był przed wojną prezesem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży i działał w Straży Pożarnej w Skórczu. Za "strażacką" działalność dostał krzyż od biskupa Okoniewskiego.

Niemcy - jak wiadomo - mieli gotowe listy, według których miał być likwidowany polski "żywioł", a przede wszystkim osoby społecznie uznane, wyróżniające się. Antoni dowiedział się, że jest na liście. Internowano go w tartaku Litewskich (dziś przy drodze Skórcz -Lubichowo - przyp. T.M.).

Miał szczęście, że w te pierwsze wrześniowe dni Skórcz zajął Wahrmacht -wojsko. Zbrodniarze przyszli nieco później. W tartaku rozmyślał jak uciec. Pomógł mu zbieg okoliczności. Otóż niemiecki oficer chciał sobie zapolować i ktoś mu podpowiedział, że Antoni - jako że miał koło Skórcza tereny łowieckie - zna się na tym najlepiej.

Niemiec kazał go przyprowadzić. Po polowaniu Cejrowski zdążył jeszcze wziąć pieniądze z domu i dał nogę. Zatrzymał się w Kielcach, a potem ruszył pod Łowicz, dokąd uciekło wielu Kociewiaków. Po wojnie Antoni wrócił na Pomorze. W Gdyni zastał sklep zbombardowany, w Skórczu - sklep zajęty. Ruszył do Osieka, do dziadków.

Tam długo nie zagrzał miejsca. Po krótkim przesłuchaniu Rosjanie ustalili, że był żołnierzem Armii Krajowej.

- Pisaliśmy o Osieku sporo artykułów. Pan , Panie Andrzeju, zna tamtejsze realia. Dlaczego aż tyle osób z Osieka wywieźli do Rosji?

- Bo tam podczas okupacji była partyzantka, a więc element niepewny. I było zintegrowane społeczeństwo, więc trzeba było Skłócać.

- Czy pana ojciec rzeczywiście, był w Armii Krajowej?

- Był, ale nigdy nie chciał tego publicznie ujawniać. Uważał, że to był obowiązek i koniec. Nie zależało mu na orderach. W Rosji Antoni Cejrowski był dziewięć miesięcy. Widział śmierć milionów ludzi. Karmieni przemrożonymi burakami umierali na biegunkę lub z głodu. Są jeszcze ludzie z Osieka, którzy to pamiętają, na przykład
Stefan Egert. Inny, Śliwiński (już nie żyje) leżał wtedy w Rosji w trupiarni. Wyszedł na czworakach.
-???-
Tu u mnie o tym opowiadał - Andrzej Cejrowski wskazuje na gabinet, w którym siedzimy. - Opowiadał, jak ciężko pracowali. W tamtym klimacie i mrozie ciała szybko się nie psuły i można było popełnić pomyłkę co do żyjącego.
Kolega ojca zachorował, a współwięźniowie myśleli, że umarł. Rozebrali go do naga (po co było marnować ubranie) i na wózku zawieźli do trupialni. W nocy do-czołgał się do baraku. Musieli ubranie mu zwrócić...
Po powrocie z Rosji w 1946 roku Antoni Cejrowski otworzył sklep "bławatów i galanterii" w Pelplinie.

Odbudował dom przy rynku. Na dole miał sklep, u góry zamieszkała rodzina. Jednak dla kupców nastały złe czasy.
- Sklep mu zabrali w 1949 roku za domiary. Płacił podatek po podatku, aż do skutku. A potem była krótka rozmowa.

W końcu wezwali na UB (Urząd Bezpieczeństwa - przyp. T.M.) i mówią: "Panie Cejrowski, nastał ustrój sprawiedliwości społecznej, czyli nie ma prywatnych sklepów. Albo pana sklep zamknie, albo my zamkniemy pana".

- Wyjaśnijmy, Panie Andrzeju, co to były wtedy domiary.

- Co to znaczy domiar? Ojciec płacił podatki. Nagle kazali mu płacić pięć razy więcej i koniec.

- Tak bez uzasadnienia?

- Kto tam uzasadniał! Kwitek przyszedł i od razu, za kwitkiem, komornik. Wzięli meble (wiano matki - dostała trzy pokoje z kuchnią, dywany...)... Urodziłem się w 1943 roku, a
-więc w 1949 miałem 6 lat. Pamiętam rewizję w domu. Ciągle szukali broni. Oni byli bardzo słowni.. "Pyta pan, za co? Znajdziemy panu" - mówili. I znaleźli. Przyszli o 5 rano. "Tu listonosz z Osieka". Matka otworzyła, a to oni, nie listonosz. Wywalili wszystko z szafy i odeszli. Wiedzieli, że porządkowanie trochę potrwa.

Po dwóch godzinach przyszli znowu. Druga rewizja i broń "się znalazła". Zrobili go wrogiem ludu. Bez wyroku miał pracować trzy powiaty dalej, w Elblągu, Musiał u nich meldować o 4 rano, że wyjeżdża, a o 21, że wrócił. Potem, w drodze łaski, pozwolili mu pracować w Malborku.
Dlaczego przyczepiali się do tej broni? Może dlatego, że w Łowiczu Antoni Cejrowski miał restaurację, gdzie kupował dla AK mnóstwo broni od Niemców? Po "wpadce" z bronią chciał jeszcze obronić pozycję społecznika. "Całe życie" był strażakiem w randze porucznika.
W Pelplinie przez pewien czas był prezesem straży.

- Ktoś uczciwie opisał -mówi pan Andrzej. - Przywiózł do Pelplina pierwszy strażacki wóz bojowy. Kupił go za swoje pieniądze. Wóz został poświęcony w katedrze. Potem, kiedy wszystko zaczęło się upolityczniać, go odsunęli. Tylko mu honorowe medale dawali.

Bo tak było najłatwiej, weź medale i sobie idź -chciałoby się dopowiedzieć.

- Pierwszy raz ojca okradli Niemcy, drugi raz komuna. Przed wojną był człowiekiem majętnym - uogólnia pan Andrzej - ale zawsze twierdził, że największym majątkiem, jaki może dać dzieciom, jest wykształcenie. Może dlatego w rodzinie było wielu wykształconych ludzi.

Pelplin, wyklęte miasteczko

- Dorastał Pan w Pelplinie. To było i jest specyficzne miasteczko.

- Miasteczko wyklęte przez komunę. Pamięcią sięgam w 1948 i 1949 rok. Siostry Wincentego a Paulo prowadziły ochronkę - coś w rodzaju przedszkola. Przynosiło się własny chlebek, dostawialiśmy tran, dawano też żywność z UNNRY. Ochronka była znakomitą szkołą patriotyzmu. We wszystkie święta narodowe siostry nakazywały nam przychodzić w odświętnych ubrankach. Dziewczęta z biało-czerwonymi chorągiewkami. Śpiewaliśmy na przykład:

Nasz małe żołnierzyki na placówkach stoją i śpiewają bolszewikom, że się ich nie boją. Nic, a nic.
Śpiewaliśmy też Morze, nasze morze, Przybyli ułani...

Kiedy poszedłem do podstawówki, zaczynała się indoktrynacja ze strony władz świeckich. To nami rozgrywali walkę z Kościołem. Za Stalina była OH zamiast ZHP. Nie było "Czuwaj", tylko "Czuj".
Pan Andrzej przykłada całą dłoń do czoła nad brwią. Tak pozdrawiano -nie dwa palce do czapki.

- Zamiast drużyn były ogniwa. Czerwony materiał dostawaliśmy za darmo. Tyle tego dostawaliśmy, że czerwone chusty sięgały nam aż do pośladków, a z przodu do kolan. Śpiewaliśmy harcerskie pieśni po rosyjsku. Z tym śpiewem nieraz kazali nam iść na ulicę Kanonicką.

"Sołnyszko jaśniej świeci" - tak śpiewali. Albo o przyszłości, o ZSRR, o sprawiedliwym ładzie, o świecie, który będzie lepszy. Bo polska -pieśni o traktorach, o przodownikach pracy i o postępie:

Dużo było roboty, mało było zysku,
gdy młócili snop złoty cepem na klepisku.

W ostatniej zwrotce kołchoźnicy się zebrali i kupili młocarnię.
- Chodziliście na ulicę Kanonicką, a więc tam

gdzie mieszkają księża, śpiewać po rosyjsku?

- Byliśmy narzędziem, nic nie wiedzieliśmy. To były lata pięćdziesiąte. Zbierano wtedy pieniądze na odbudowę stolicy. My w tych czerwonych chustach zbieraliśmy złom i butelki. Wysyłali nas nad Kanonicką. Pukaliśmy i pytaliśmy, czy są butelki po koniaku i po wódce. Gosposia - przygotowana - mówiła, że owszem, są butelki, ale po oleju.
Albo pierwsze maje. Wielu z nas było ministrantami. Raz poszliśmy wprost z pochodu w tych czerwonych chustach na nabożeństwo majowe. Weszliśmy do kościoła - zrobiło się czerwono. Ksiądz proboszcz Sychta był zdegustowany. Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, dlaczego ksiądz proboszcz się irytował.

Lata pięćdziesiąte - czasy największej indoktrynacji. Do Pelplina wysyłali odpowiednich nauczycieli. Dzięki temu Andrzej Cejrowski zna dziś doskonale język rosyjski, którego w szkole było wówczas więcej niż polskiego. Pelplin nazywali "wybrzeżowym Watykanem" i nic w miasteczku nie budowali.
Rozpoczęły się szykany wobec księży. Szykanowali na przykład biskupa Kazimierza Józefa Kowalskiego. Andrzej Cejrowski pamięta, że kiedy internowali kardynała Wyszyńskiego, biskup miał zakaz kontaktowania się z osobami przebywającymi na zewnątrz. W parku biskupim stało uzbrojone wojsko, a kilka plutonów KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego) w lasku pod Rożentalem. W tym czasie zaczęli też brać kleryków do wojska. Księża wyraźnie nie pasowali do "ludowego państwa". Mówili rzeczy niewygodne.

- W szkole średniej miałem wspaniałych katechetów -wspomina pan Andrzej. -Poza religią nauczyli nas patriotyzmu. Uczył obecny ksiądz biskup warmiński Piszcz, prof. Kwiatkowski (już nieżyjący), ksiądz prof. Edward Zawiszewski. Ci nas naprostowywali. Szczerze mówili. Kościół spełniał wielką rolę patriotyczną.

Istniało znakomite Collegium Marianum. W Pelplinie był ogromny potencjał intelektualny. W miasteczku zawsze mieszkało około dwudziestu profesorów, a liczyło wówczas 4,5 tysiąca mieszkańców... Czy w jakimkolwiek innym mieście w Europie było tylu profesorów w stosunku do liczby mieszkańców? I jeszcze jedno - my, pelpliniacy, wiemy, jak księża byli prześladowani. Peplin również. Dlatego ma takie ogromne zaległości. Za Gierka było to miasto wprost zakazane. Cdn.

Tadeusz Majewski

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

niedziela, 27 stycznia 2002

Starogard. Najstarsze cmentarze

...

Żyłem dla Boga, dla ojczyzny, nie więcej dla dzielności

Przyjaciół,

kocham prawdę, dążyłem do sławy, przecież jednak byłem człowiekiem

O nadzieje i złudne troski ludzi

Teraz jestem prochem i osobliwym popiołem

Tobie także przeznaczony ten sam koniec.

(z epitafium Jerzego Niemojewskiego 1615)



Ktokolwiek tędy przechodzisz i kimkolwiek byś był, bądź Pozdrowiony.

Najwcześniejszą nekropolią w obszarze dzisiejszego miasta był cmentarz przy kościele św. Jana, stojącym w pobliżu wzgórza o tej nazwie, po lewej stronie Wierzycy. Po kościółku wymagającym już w XVI wieku reperacji, zniszczonym po wojnach szwedzkich, ostatnie ślady znajdujemy w wizytacji z 1702 roku. Kiedy równano w 1869 roku część wzgórza pod kolej żelazną, odkryto fundamenty kościoła zbudowanego na planie krzyża.

Podobne parafialne cmentarze powstały przy kościołach NM Panny (później przemianowany na św. Matusza), św. Katarzyny (który po pożarze w 1792 roku został odbudowany w nieco innym miejscu), św. Jakuba ("znajdował się w mieście przy murze, był z cegły budowany i jak się zdaje parafialny") i św. Ducha ("stał nieco dalej za gdańską bramą, na dole przy Wierzycy; kiedy zaginął, nie wiadomo), a także przy prepozyturze oraz szpitaliku św. Jerzego na Chojnickim Przedmieściu.

Poza nimi pod murami miasta duży cmentarz, prawdopodobnie utworzony po zarazach w XVII/ XVIII wieku (obejmujący obszar obecnego kina Sokół z przyległościami). Jeszcze w 1903 roku został wpisany w plan miasta Wannagata. Po cmentarzu przy Chojnickiej, zniwelowanym w latach siedemdziesiątych XIX wieku, gdy przenoszono kości na nowy cmentarz (obecny katolicki stary), pozostała (prawdopodobnie do 1939 roku) kapliczka w formie kolumny z krzyżem.

Cmentarz przy kościele św. Mateusza zlikwidowano w drugiej połowie wieku wraz z ossuarium, miejscem, gdzie składano kości z likwidowanych wcześniej grobów. Mieściło się ono między przyporami przy zewnętrznym murze prezbiterium. Wewnątrz świątyni pozostały także szczątki płyt nagrobnych (niefrasobliwie usunięte ze swoich miejsc na rzecz fabrycznych płytek) oraz renesansowy grobowiec Jerzego Niemojewskiego. Na zewnętrznej południowej ścianie znajduje się najlepiej zachowana z istniejących niegdyś w posadzce płyta nagrobna przeniesiona tu w latach 80-tych XIX wieku podczas prac konserwatorskich.

Przedstawia rycerza w pełnej zbroi i z insygniami władzy wojskowej. W narożach płyty przedstawione zostały symbole czterech ewangelistów. Powszechnie pisze się, że przedstawia ona wojewodę pomorskiego Fabiana Legendorfa, zmarłego 9 marca 1483 roku.
Z pracy konserwatora Heisego wynika jednak co innego; powołuje się on na widoczny napis ...abes obiit ann 1580, który sugeruje, że płyta może przedstawiać wojewodę malborskiego i starostę starogardzkiego Fabiana Czemę, zmarłego w tymże roku (nota bene protestanta).

Odczytano wówczas także fragment napisu z nazwiskiem Fabiana Legendorfa na innej płycie (w posadzce) o nieczytelnym już rysunku. Według wielu autorów, którzy identyfikują postać rycerza z piętnastowiecznym wojewodą, jego płyta miała zostać przeniesiona po zniesieniu kościoła św. Anny z Nowej Wsi Rzecznej, gdzie został pochowany.
Do niedawna na tamtejszym starym cmentarzyku obok innych kamieni grobowych i kilku żeliwnych krzyży stała granitowa kropielnica z tego kościoła. Jest prawdopodobne, że pozostałością po starogardzkim przykościelnym cemeterium są wyryte w cegle na ścianie fary w XVII wieku imiona i nazwiska osób być może pochowanych pod murem.
Na początku XIX wieku założono przy obecnej ulicy Owidzkiej nową protestancką nekropolię.

Później, (użytkowaną od 1906 roku), przy tej samej ulicy, jeszcze jedną. Obie zdewastowano po wojnie. Na nowszej właściciel starogardzkich młynów pobudował mauzoleum rodzinne, które w 1978 roku władze miasta rozebrały wraz ze wszystkimi istniejącymi pomnikami. Na starszym cmentarzu zachowało się jeszcze kilkanaście nagrobków.

Przy szosie Tczewskiej za Strzelnicą usypano podczas prac przy budowie linii kolejowej do Skórcza zbiorową mogiłę żołnierzy uczestniczących w wojnach napoleońskich. Kopiec nazwano Francuską Górą. Bliżej miasta, prawdopodobnie w 1914 roku, założono cmentarz wojskowy (być może na terenie nienaruszonych, także napoleońskich pochówków). Pogrzebano na nim około dwustu żołnierzy zmarłych w miejskich lazaretach w latach pierwszej wojny światowej. W 1983 roku podczas prac inwentaryzacyjnych policzono na nim około 200 owalnych tabliczek z blachy pokrytej białą emalią, przybitych do łacińskich krzyży, oraz 45 krzyży żeliwnych

z nazwiskami zmarłych, ich stopniami i nazwami formacji. Potem pochowano tu także żołnierzy z wojny 1920 roku i drugiej wojny światowej. Także kilkuset żołnierzy sowieckich poległych w 1945 roku. Znaleźli tu miejsce spoczynku też cywile. W latach siedemdziesiątych, dzień przed uroczystościami z okazji wyzwolenia miasta, usunięto i zasypano między innymi nagrobek Hermana Aleksandra Winkelhausena, dobroczyńcy kościoła św. Katarzyny.

Jedynym zachowanym w całości miastem zmarłych o walorach zabytkowych jest założony w 1872 roku stary cmentarz katolicki przy ulicy Chojnickiej. W roku 1984 zinwentaryzowano na nim 129 pomników podlegających ochronie. Leżą tu przedstawiciele wszystkim stanów i profesji, weterani powstań i ofiary wojen, rzemieślnicy, fabrykanci, księża i ludzie wolnych zawodów. Zbyt wiele, aby jego aurę zamknąć w krótkim tekście. Sam w sobie jest podręcznikiem historii miasta i mógłby, tak jak jego mieszkańcy, być bohaterem osobnej monografii.

W 1947 roku powstał przy ulicy Chojnickiej cmentarz nowy, a w 1979 roku jeszcze jeden, na przedmieściu na Łapiszewie.

Pod koniec ubiegłego wieku, po zbudowaniu kompleksu szpitalnego w Kocborowie, za kaplicą powstał cmentarz, na którym chowano pacjentów i personel szpitala (Longin Malicki w pracy o sztuce Kociewia prezentuje okazy sztuki kowalskiej w oparciu o zachowane tu krzyże). Pochowano tu także ofiary ostatniej wojny.

Nie opodal w parku (a właściwie w dawnym, bo jeszcze widocznym na XVIII-wiecznych planach sosnowym borze) znajduje się cmentarzyk żołnierzy Armii Sowieckiej.

Na uwagę zasługuje kirkut założony przez gminę żydowską w XIX wieku przy dawnym końskim targu, przy drodze na Fredę. Stoją na nim nieliczne już macewy z dwujęzycznymi napisami. Wśród kamiennych pozostałości także fragment kolumny z prochami Arie Goldfarba, fabrykanta i filantropa.

Najbardziej bolesnym miejscem pamięci o zmarłych są rozrzucone po Szpęgawskim Lesie zbiorowe mogiły Polaków rozstrzelanych przez hitlerowców w pierwszych latach ostatniej wojny. Niegdyś Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich wydała źródłową pracę na ten temat. Wiele informacji zostało rozszerzonych. Może Instytut Pamięci Narodowej mógłby dzisiaj te pozycję po nowej korekcie wznowić. Początek listopada jest dobrym momentem dla przedsięwzięcia, które niegdyś w publikacjach "Spotkań z Zabytkami" nazwano "akcją cmentarze". Może "Tygodnik Kociewski" mógłby zainicjować ją cyklem artykułów, które w sposób wyczerpujący zdałyby sprawę ze stanu zachowania tych obiektów, rozrzuconych po całym dawnym Kociewiu.

Marek Fota

Na podstawie tygodnika Kociewiak 2000 r.

sobota, 26 stycznia 2002

Trudne życie bohatera - Ubowski

Maksymilian Ubowski, syn Marcina i Aleksandry z Tuszyńskich, urodził się 13.12.1899 roku w Rakowcu koło Piaseczna. W czerwcu 1917 roku stał powołany do armii niemieckiej, do II pułku Strzelców. Brał udział w walkach na froncie francuskim, gdzie dostał się do niewoli angielskiej. Wypuszczono go 27.11.1919 roku.

11.02.1920 roku Maksymilian wstąpił na ochotnika do wojska polskiego. Został wcielony do 18 pułku Ułanów Pomorskich. W ramach tej formacji 28 maja 1920 roku wyruszył na front bolszewicki. Brał udział w bitwie; o Warszawę i w cudzie nad Wisłą. Został kilkakrotnie awansowany i otrzymał dwa odznaczenia: Krzyż Walecznych i Srebrny Krzyż Virtuti Militari. Tak wysokie odznaczenie otrzymał za wyprowadzenie dużej liczby żołnierzy z okrążenia.

- Przed wojną za Virtuti Militari otrzymywało się 300 złotych rocznie. Były to niemałe pieniądze. Po wojnie tego odznaczenia nie uznano — mówi p. Irena Chrzanowska, córka Maksymiliana Ubowskiego.

Po zakończeniu działań na froncie wschodnim Maksymilian pełnił służbę jako zawodowy żołnierz w Warszawie. Był blisko Piłsudskiego w Belwederze, w Szwadronie Przybocznym Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Wojciechowskiego (patrz zdjęcie u góry).
Miał osiąść na stałe w Warszawie, ale po założeniu rodziny
27.04.1926 roku, kiedy żona Leokadia nie chciała słyszeć o przeprowadzce, na własną prośbę przeniósł się do służby w 18 pułku Ułanów Pomorskich w Grudziądzu. W 1938 roku Maksymilian pożegnał się z karierą wojskową, podjął pracę cywilną na PKP - najpierw w Tucholi, Subkowach, a od 1937 roku jako zawiadowca w Zblewie.

W Zblewie zastała go wojna. Odpowiedzialność zawiadowcy nie pozwoliła mu uciekać z innymi. Zrobił to jako ostatni.

Przedwojenna działalność poważnie obciążyła Maksymiliana Ubowskiego. Wiedział, że grozi mu śmierć.
- Ojciec uciekając dotarł do Jeżewa, miejscowości leżącej niedaleko Laskowic. Tutaj, w pewnej drewnianej wygódce, niedaleko kościoła, schował swoje dokumenty. Umieścił je na belce pod daszkiem. Dokumenty przeleżały całą okupację. W 1945 roku w "przybytek" uderzył pocisk, rozwalił go doszczętnie. Papiery wyrzuciło na obornik. Właścicielka posesji je znalazła i przechowała, a po wojnie trafiły do właściciela — wspomina p. Irena.

Ale zanim to nastąpiło, trwała zawierucha wojenna i ciągła tułaczka Maksa. Doszło do skrajnego wyczerpania, zarówno fizycznego jak i psychicznego. Maksymilian postanowił oddać się w ręce wroga. I tu pomogli przyjaciele, którzy odwiedli go od owego zamiaru. Ubowski został zatrudniony przy budowie drogi przez inżyniera Heringa. Inżynier wiedział, że jego pracownik jest politycznie podejrzany, krył go przed Niemcami. W podobny sposób pomagali mu Fiszerowie, u których mieściły się biura Zarządu Budowy Dróg. W 1941 roku Maksymilian Ubowski został zatrudniony w firmie TODT. Ta po pewnym czasie wysłała go na roboty do Rosji.

- W tym czasie, kiedy ojciec był już daleko na wschodzie, Niemcy wpadli na ślad kontaktów taty z partyzantami z Czarnej Wody. Miał po prostu szczęście - mówi p. Irena.

W 1945 roku Maks porzucił firmę i uciekł.

- Po wojnie odnalezione cudem dokumenty i oba ordery ojciec schował głęboko. Znów nie mógł się ujawnić. Ośmiu lat służby w wojsku też mu nie zaliczyli - mówi p. Irena.

Podczas powojennej pracy na PKP z uwagi na niezgodność poglądów i przekonań politycznych oraz odmowę wstąpienia do PZPR pełnił różne stanowiska na kolei, ale bez możliwości awansu. W tym czasie poświęcił się tworzącej się smętowskiej parafii w związku z przejęciem kościoła poewangelickiego.

Maksymilian Ubowski zmarł 20.10.1973 roku.

Teresa Wódkowska

Na podstawie Tygodnika Kociewskiego 2000 r.

Z historii LZS w Smętowie

Do 1948 roku młodzież ze Smętowa i Czerwińska chętnie grała w siatkówkę i w piłkę nożną w różnych miejscach. 50 lat temu grupa młodych osób postanowiła założyć koło LZS i wstąpić do Zrzeszenia Ludowych Zespołów Sportowych. W skład zespołu założycielskiego weszli: prezes - Stefan Maślak, zastępca - Leonard Konkolewski, sekretarz - Tadeusz Woźnicko, członek - Mieczysław Kośliński.

Nowo powstałe koło liczyło prawie 30 osób. Niebawem przystąpiło do budowy boiska piłkarskiego, boiska do siatkówki i skoczni w dal, usytuowanych za dawnym domem pocztowym.

Smęrtowskie LZS zgłosiło drużyny piłkarskie do rozgrywek organizowanych przez OZPN Gdański. Drużyny ze Smętowa brały udział w licznych zawodach i spartakiadach organizowanych w powiecie świeckim i starogardzkim.

W połowie lat 50. prezesem klubu LZS "Pogoń" Smętowo został śp. Władysław Pasterski, zawiadowca stacji PKP Smętowo, a po nim Lech Glamowski. W życie sportowe bardzo zaangażowali się: Henryk Wikland, Stanisław Kowalczyk, Kazimierz Koślicki, śp. Jerzy Borys, Ryszard Ziółkowski, Kazimierz Leśniak, Brunon Braun, Zdzisław Lewandowski i śp. Paweł Piórek.

Między innymi z inicjatywy śp. Pawła Piórka na początku lat 70., przy poparciu ówczesnego naczelnika gminy Macieja Borysiaka, przystąpiono do budowy kompleksu obecnego GOKSiR w Smętowie. Do budowy obiektów z pełnym zaangażowaniem przystąpiła miejscowa młodzież.

Wypada również przypomnieć zakłady pracy oraz instytucje, dzięki którym możliwa była działalność koła LZS. Głównym sponsorem była Spółdzielnia Samopomoc Chłopska z prezesem Mieczysławem Mechlińskim na czele (przewoziła zawodników na imprezy i fundowała sprzęt dla drużyny piłkarskiej).

Kolejne pokolenie sportowców tworzyli: Stanisław Danecki, Edward Makowski, Zenon Frost, Jan Poniechtera, Ryszard Kośliński, Ryszard Ziółkowski, Jan Pyrkowski, Władysław Piotrowski, Edward Chyła, Marian Wójcik oraz dyrektor GOKSiR-u śp. Stanisław Mucha. Po śp. Pawle Piórku wodze przejął Roman Guzmann.

Koło odnosi tak liczne sukcesy w spartakiadach letnich i zimowych, że sportowcy LZS Smętowo należą do czołówki powiatu (o czym świadczą liczne puchary i proporczyki zgromadzone w Klubie Olimpijczyka).

Lata 80. to działalność prezesa Grzegorza Górskiego oraz Mieczysława Ziółkowskiego, Andrzeja Wąsika, Andrzeja Dodota i Zdzisława Bojanowskich, Grzegorza i Jacka Czerowskich.

Z roku na rok wzrasta poziom wyszkolenia sportowców zrzeszonych w kole LZS. Dominującą dyscypliną jest - jak to w środowiskach wiejskich - piłka nożna. Drużyna występuje od kl. C, B, A do klasy okręgowej.

Za prezesury Jerzego Zielińskiego, obecnego wójta gminy Smętowo (koniec lat 80.), przy współudziale Jerzego Manuszewskiego drużyna piłkarska odnosi największe sukcesy. Od 1992 roku "Pogoń" Smętowo uczestniczy w rozgrywkach klasy okręgowej. W pierwszym roku zajmuje III miejsce w tabeli końcowej. Pojawiają się prawdziwe talenty piłkarskie. Bogdan Lizak, Jacek Manuszewski, Tomasz Świderski, Grzegorz Pyrkowski, którzy z powodzeniem występują najpierw na boiskach II-ligowych, później II i I-ligowych.

Drużyna balansuje na krawędzi klasy okręgowej i kl. "A" a od roku uczestniczy w rozgrywkach kl. "A" i zajmuje miejsce w środku tabeli (sezon 1997-98).

Opr. Ryszard Ziółkowski
GK 26, 1998 r.

czwartek, 24 stycznia 2002

Starzejąca się parafia

Ponownie odwiedzamy wieś Lalkowy. Tym razem by przedstawić miejscowego proboszcza, księdza Stanisława Gołąbka. Kościołowi pod wezwaniem św. Barbary proboszczuje od 17 lat.
Rozmawiamy w pokoju. Na ścianie wisi obraz Pana Jezusa w sepii, na środku stół i cztery mocno wysłużone krzesła. W rogu kaflowy piec. Skromnie, tak jak skromny jest sam proboszcz. Najlepiej ani słowa o nim, a już bron Boże nie ma mowy o wykonaniu zdjęciu naszego rozmówcy.
Trochę historii

Lalkowy. Jak podaje śp. Józef Milewski, nazwa wsi pochodzi zapewne od kaszubskiego słowa. "lalek", tj. dwór. Jeszcze dziś w niektórych wsiach Kociewia używa się słowa "lolek" na oznaczenie dziadka, na babcię mówi się ... lolka. Ale zostawmy babcię i dziadka. W 1960 roku. Lalkowy zamieszkiwały 623 osoby, pięć lat później już tylko 425. Obecnie we wsi mieszka 270 osób.

- Kościół parafialny jest jednym z najpiękniejszych zabytków (I klasy) gotyku nadwiślańskiego (inaczej pomorskiego) - mówi ks. Gołąbek (nota bene historia to wielka pasja proboszcza). - Kościół zbudowany jest w stylu bardziej masywnym od zachodniego gotyku pomorskiego. Mury pochodzą z II połowy XVI wieku, dach i strop są nowe (to z powodu wielkiego pożaru, jaki nawiedził kościół w 1862 roku).

Zdecydowana większość cennych zabytków należących do kościoła pw. Świętej Barbary w Lalkowach znajduje się w muzeum w Pelplinie.

Ksiądz Stanisław

Księdzem jest 34. rok. W liceum państwowym, w podręcznikach wszystko było antykościelne, a prawda zupełnie inna. Widziałem, czułem że kościół nie jest wrogiem, a wręcz przeciwnie - służy ludziom. To był jeden z powodów, dla których wybrałem duszpasterstwo. Że pomimo nacisków ze strony szkolnictwa, właśnie w kościele tkwi słuszność, a nie w agitacji komunistycznej i poglądzie marksistowskim.
W wyborze życiowej drogi pomógł także katecheta z liceum w Kartuzach ks. Konrad Lubiński, który po lekcjach religii potrafił cierpliwie odpowiadać na wszystkie dręczące pytania.

Okazało się, że nie każda wiedza szkolna podawana jest zgodnie z faktami. Wiele pomogli mi także gorliwi profesorowie, systematycznie uczęszczający do kościoła. Swoją podstawą pozytywnie wpłynęli na nas, uczniów.
Jak twierdzi ksiądz Gołąbek, z kartuskiego liceum jest najwięcej powołań. Szkoła miała jednak swoje wady.

- Zwalczano gwarę kaszubską. Dobrze pamiętam, jak nieraz dostałem od kierownika trzcinką na rękę. Nie lubił słuchać gwary kaszubskiej. Tak było wszędzie, nie tylko w mojej szkole. Obecnie wolno już posługiwać się gwarą, ale tego, co zniszczono, tak łatwo się nie odbuduje. Tu, na Kociewiu, prawdziwą gwarę kociewską słyszy się tylko od starszych ludzi. Poza szkolnymi występami szkolnymi gwara kociewska to zabytek, coś co było, a nie żywa mowa.

Rodzinną miejscowością Stanisława Gołąbka jest Dzierżążno. Nigdy jednak biskup nie pozwala na prowadzenie misji w "swojej" wsi czy mieście. Jako wikariusz najdłużej służył w Nowym Mieście Lubawskim (10 lat), 3 lata w Serocku i rok w Gdyni. Dawniej marzył, by biskup posłał go w rodzinne strony. Dziś już o tym nie marzy.

O Lalkowach

Kiedy biskup wysłał mnie do tej miejscowości, nawet nie wiedziałem, gdzie te Lalkowy leżą. Pierwsze wrażenie? Widziałem PGR-y, bardzo ładny kościół. Wioska wydawała się na uboczu, ale spokojna.
Z roku na rok zmniejsza się liczba mieszkańców wsi. Najwięcej wyprowadziło się z Lalkpwych, kiedy wybudowano bloki w Kopytkowie.

Młodzi wyprowadzili się do Kopytkowa - wspomina ksiądz Stanisław. - Mieszkańcy Lalkowych wykruszają się i wykruszać będą. Po likwidacji PGR-ów zwolniono mnóstwo ludzi. Na miejscu nie ma zakładów pracy, dlatego tu, w Lalkowach, nie ma perspektyw dla młodych ludzi. Młodzi szukają miejsca do zamieszkania z lepszą komunikacją. Do Lalkowych przyjeżdża jedynie autobus PKS, pociągi, chociaż 300 metrów od plebanii leżą tory kolejowe, nie zatrzymują się w Lalkowach. Z Twardej Góry do Smętowa jest 8 kilometrów. Nietety, pomimo naszych prób nie udało się stworzyć w Lalkowach przystanku PKP. 10 lat temu zarząd kolei stwierdził, że hamowanie i przyśpieszanie na tak krótkim odcinku nie przyniosłoby żadnych korzyści materialnych, a wręcz odwrotnie - przyniosłoby straty. A szkoda. Ludziom łatwiej byłoby dojeżdżać do pracy, a młodzieży do szkół.

Ksiądz Stanisław Gołąbek żałuje, że PGR-y tak szybko upadły. - Wiadomo, że były nierentowne, ale gdyby ten proces przebiegał wolniej, ludzie zdążyliby przestawić się na inną pracę. Niektórzy mieszkańcy Lalkowych mają mało własnej inicjatywy, bo tak zostali nauczeni. W Lalkowach mieszkają głównie rolnicy. Wydaje mi się, że musi upłynąć czas. Zauważam, że zaczynają inaczej myśleć - dbają o własne, wykupione już mieszkania. Kilka osób znalazło pracę w Gdańsku, Gdyni. Już jest lepiej.

Parafia Lalkowy

Do parafii należą Lalkowy, Frąca, Cisowy (6 domków), Lisówko, Bukowiny, Rynkówka. Udzierz (mieszkańcy Udzierzy mają 12 km do kościoła) i część Smętówka. Mieszkańcy domków leżących od pałacu w Lalkowach do Smętowa należą już do parafii Smętowo (trzy razy większej). W niedzielę w kościele pw. św. Barbary w Lalkowach odprawiana jest jedna msza święta. Druga odprawiana jest w sali remizy w Bukowinach, miejscowości oddalonej o 10 km Lalkowych. Z parafialnej statystyki wynika, że rocznie ksiądz Stanisław Gołąbek udziela około 8 ślubów, 20 chrztów i odprawia 20 pogrzebów. Zdaniem księdza proboszcza, parafia starzeje się. Do parafii należy 1000 wiernych, a każdego roku do komunii świętej przystępuje zaledwie 10-19 dzieci.

- Część z 1000 wiernych to osoby niepraktykujące, ale tak przecież jest wszędzie. Nasza parafia to jednolita ludność, głęboko zakorzeniona, wierna tradycji i dawnym zwyczajom. W naszej parafii nie ma sekt ani Świadkó Jehowych. Za to jest wspaniała, wzajemna pomoc. W Lalkowach jest lepiej niż w innych miejscowościach, gdyż większość dzisiejszych mieszkańców to potomkowie ludzi mieszkających tu od dawna. Napływowych jest o wiele mniej.

W drugiej połowie sierpnia zaczął się remont dachu kościoła. Z rynnami również trzeba było coś zrobić, bo przerdzewiały. Ksiądz proboszcz Stanisław Gołąbek chciałyby także zabezpieczyć kościół przed kradzieżą. 3 lata temu podczas włamania wyniesiono tabernakulum. Złodzieje powyginali drzwiczki. Na szczęście nie umieli otworzyć bezcennego tabernakulum i pozostawili je.
- Może nie mieli samochodu albo czegoś do podwożenia? - zastanawia się ksiądz proboszcz.
.
Proboszcz nie zatrudnia organisty, bo go na to po prostu nie stać. - Wszystkie kolekty z miesiąca na miesiąc nie wystarczyłyby na opłacanie jego pensji. Kiedy tylko może, gra w kościele organista - amator Tomasz Malkowski, pracujący na kolei.
Chór? Ludzie sami ładnie śpiewają. Na ekranie mają wyświetlany tekst. Czasem zaśpiewa szkolny chórek, prowadzony przez żonę dyrektora szkoły Janinę Ciesielską. Cieszę się, bo nauczyciele są życzliwi, starają się o wychowanie dzieci. Dyrektor Ciesielski bardzo dba o szkołę. - Mam całkowite uznanie dla niego i reszty nauczycieli.
Dorota Jaskulska

Na podstawie GK z 21.08,1998 r. Nr 34

środa, 23 stycznia 2002

Pachnący lipą

Stanisław Kazubowski jest jednym z 24 pszczelarzy zrzeszonych w Związku Pszczelarstwa Polskiego w Smętowie (w latach 80. było ich 80!). Zimą Kazubowscy z wielkiego garnka zjadali 10 kilogramów miodu. Miód dodają do herbaty, do smażonych placków i gofrów, smarują chleb z masłem. Kazubowski, podobnie jak inni pszczelarze, ubezpieczył swoje pszczółki w PZU. To na wypadek "wypadku", czyli pogryzienia (pokąszenia?). Tak., to wcale nie jest śmieszne. Bo koń nie wytrzyma 20 wbitych żądeł. Powyżej tej liczby - zdycha. Człowiek wytrzyma więcej...
Pomysł odwiedzenia Stanisława Kazubowskiego, zamiłowanego pszczelarza, podsunął mi ksiądz Gołąbek z Lalków. Pojechałem ,chociaż wydawało mi się, że gminę Smętowo znam dobrze, to - przyznaję szczerze, drogę do Kazubowskich pokonywałam po raz pierwszy..

Minęłam kościół pw. św. Barbary w Lalkowach i brukowaną drogą podjechałam pod most kolejowy. Wszystko byloby o.k., gdyby nie ten lęk wysokości... Na marginesie szkoda, że 10 lat temu, kiedy prowadzono rozmowy z dyrekcją PKP na temat utworzenia właśnie w tym miejscu przystanku PKP, nie zapadła decyzja na tak. Zjeżdżam z mostu i w prawo - jak poinformował mnie ksiądz - kilometr, półtora. Później dowiaduję się, że miałam szczęście, bo akurat przed południem przejechała tędy równiarka. A to nie zdarza się często - średnio raz na ... 5 lat. Mijałam pszenżyto, jęczmień, owies, buraki i ... zjeżdżam szybko w trawę, by przepuścić niebieskie autko zięcia Kazubowskiego. Po prawej widać jeszcze posadzone ziemniaki, przy domu żyto.

Jak to u gospodarzy "pełną gębą". Swego czasu Stanisław Kazubowski gospodarował na 25 hektarach. Kiedy gospodarstwo po rodzicach przejęła córka z mężem, młodzi dokupili "trochę" ziemi i w tej chwili posiadają 63 ha, 20 krów 70 świń itd. Roboty jest więc co nie miara. Pan Stanisław mówi, że pomaga dzieciom ile może, ale "starość" robi swoje.

Stanisława i Stanisław Kazubowscy mieszkają na końcu wsi Lalkowy. Od województwa bydgoskiego dzieli ich zaledwie 1500 metrów. W tym roku małżonkowie obchodzili Złote Gody Kazubowscy dochowali się dziewięcioroga dzieci, ale żadne z nich - .każde przepada za miodem - nie zamierza przejąć wielkiego dzieła od rodziców. Rodziców, bo jak zaznacza mąż, pani Stefania pomaga mężowi w pszczelarskich sprawach.
Mam 74 lata i coraz mi ciężej. Na szczęście żona pszczół się nie boi i dużo mi pomaga. Kaszubowscy cieszą - w tym roku pszczoły przynoszą wyjątkowo dużo miodu.
Wczoraj w niedzielę, siostra z Wrzeszcza kupiła dla siebie, rodziny i znajomych 70 kilogramów miodu ! - zdradza pani Stanisława.
Z moim miodem w tym roku jest bardzo dobrze - stwierdza mąż, Stanisław. - Pewnie jest tak wszędzie, bo jak u pszczelarzy było kiepsko z miodem, kupowali u mnie. A w tym roku żaden nie przyjechał.

Stanisław Kazubowski pszczelarzem jest od 30 lat. Początki ?
- Zawsze lubiłem słodkie. Niedaleko mojego domu stała pasieka Umańskiego ze Smętowa.
Przyglądałem się, podpatrywałem. Zacząłem od jednego ula, podarowanego przez szwagra Erdanowskiego.
Już w pieszym roku "pszczelarskiej działalności" pan Stanisław smakował własny wielokwiatowy miód. Nie było go dużo, za to mnóstwo satysfakcji, że się udało. Kiedy tylko starsi wiekiem pszczelarze likwidowali pasieki, pan Stanisław kupował od nich ule. Uczęszczał też na kurs pszczelarski, a od wielu już lat towarzyszy mu fachowe pismo "Pszczelarstwo". Dziś pasieka Kazubowskiego liczy 32 ule.
Pszczelarz z Lalków ma swoich stałych klientów. I to wcale nie z okolicy, bo mieszkańcy popegerowskich miejscowości nie mają pieniędzy. Kazubowscy wyruszają w teren i sprzedają miód, najczęściej letnikom z Osieka i Wycinek. - To klienci przeważnie z Wybrzeża - ocenia pan Stanisław. - Ale mam też stałą klientkę, warszawiankę, co roku wypoczywającą w Borach Tucholskich, która kiedy tylko zobaczy mój samochód, krzyczy: "Miodzik przyjechał"..

Kazubowscy zauważają, że w miód przeważnie zaopatrują się starsi (podobno dodają do herbaty). Młodzi ? W wyjątkowych przypadkach. - Miód dużo dobrego robi. Bardzo pomaga na przeziębienie (do herbaty), na kaszel (z mlekiem i masłem), nie wspominając już o sercu. I tak się młodo wygląda! Każdego dobrego roku Kazubowscy sprzedają 700 kg miodu ("z roju mam 28 kg"),. I chociaż pan Stanisław zarzeka się , że pszczelarstwo to dla niego hobby, to nie ukrywa, że pracy przy tym hobby nie brakuje.

Czasem już w marcu się sprawdza, czy wszystkie pszczoły przeżyły. Ważna jest higiena, czystość.. W ulu nie może być żadnego paprocha. Trzeba co tydzień kontrolować, przeglądać ule. Sprawdzać trutnie, czy te zbyteczne są wycięte, czy matka jest w gnieździe, czy dużo czerwuje..

- Każdego dnia wiem, czy dużo przyniosą miodu - twierdzi pan Stanisław. - Pszczoły karmi się dopiero na zimę. Wiosną jedynie podkarmia przez trzy dni filiżanka syropu z cukru (pół na pól z wodą). Najwięcej pracy przy pszczołach jest od kwietnia do października. A już najgorzej jest kiedy się roją i trzeba je strząsnąć z wysokiego drzewa.
Rekord ? Z jednego ula 149 kg miodu. - Bo lipa dobrze mmioduje. Pszczołom sprzyja ciepło. Jak jest w dzień ciepło i noce też są ciepłe, kwiat mioduje, to rój przyniesie 3 kg miodu dziennie. Jaki lubię ? Wszystek, bo każdy słodki.

W tym roku lipa miodowała tylko 3 dni. A ludzie pytają tylko o lipowy. "Bo pachnie lipą". Że lipowy najzdrowszy? - W telewizji raz mówią, że lipowy najzdrowszy, później że rzepakowy, wreszcie spadziowy. Ja myślę, że każdy z nich. Najpierw pszczoły przynoszą miód wielokwiatowy z kolnów i drzew owocowych, później rzepakowy, potem lipa i wilokwiatowy (z modrzewia, facelii, wyki, ostu i innych chwastów).

Teraz Kazubowscy sprzedają miód rzepakowy zmieszany z lipowym (każda odmiana lodu Kazubowskich jest w tej samej cenie - 12 zł za kg.). - Na włosiennicy jest 60 ha rzepaku, a przecież lipy w tym roku było niewiele. Nie każdemu można wytłumaczyć. Ludzie chcą lipy i koniec. - Czy pszczelarza żądlą jego ulubienice? A jakże! - Nawet dziś kiedy zrywałem wiśnie, jedna mnie użądliła... Na czubku nosa. - Żądło trzeba wydrapać ostrym narzędziem - wyjaśnia pani Stanisława. - Najlepiej paznokciem, ale drapać w bok, bo jak się zgniecie, jad wejdzie. Dobrze jest też natrzeć miejsce ugryzienia pietruszką. Nie pali, nie boli i tak nie spuchnie.
- Przy pasiece trzeba się starać, żeby żadna pszczoła nie użądliła - dodaje pan Stanisław. - I wcale nie chodzi o ból. Kiedy jedna z pszczół ugryzie, wytwarza się specyficzny zapach i już następnie chce żądlić.

Dorota Jaskólska
Na podstawie GK nr 30 z 24.07.1998r.

poniedziałek, 21 stycznia 2002

Kościół - wspólnota wierzących

W Polsce jest około 2000 tysiące pism. Sporą grupę stanowią parafianie. "Tygodnik Parafialny" w Skórczu był jednym z pierwszych na Wybrzeżu. W ostatnia niedzielę listopada 1998r. ukazał się 400 numer "TP". Pierwszy numer ukazał się w niedziele palmową 1991 r. z inicjatywy ówczesnego proboszcza ks. Zenona Myszka, wcześniej red. Naczelnego "Pielgrzyma". Od początku red. Nacz. "TP" jest Zygfryd Anhaldt, które powiedział "Gazecie".

Zawsze, chociaż jestem humanistą, miałem piórowstręt". Wolałem mówić niż pisać. Dlatego przyjąłem propozycję prowadzenia gazety z obawą. Dużo pomógł mi ks. Z. Myszk.

Zakładaliśmy, że będziemy pisać przede wszystkim o sprawach religijno - moralnych "TP" miał też poszerzyć wiedzę religijną i ułatwić przeżywanie nabożeństw - w ten sposób, że (niezapominając o kalendarzu liturgicznym staraliśmy się wyjaśnić to, co dzieje się w czasie nabożeństw, a szczególnie w czasie mszy świętej, np. znaczenie różnych gestów, przyklęków, układania rąk, tłumaczenia znaczenia poszczególnych części mszy świętych itp.

Inne gazety są na bieżąco w tym, co się dzieje w kraju, na świecie, w mieście, a my chcemy być na bieżąco z tym, co się dzieje w kościele i odpowiednio przeżywać rok liturgiczny. Przez pewien czas "TP" był gazetą parafii Skórcz, obecnie wychodzi i dla parafii Barłożno, Osiek, Czarnylas, Pączewo, Kościelna Jania, Kasparus. Stał się gazetką prawie dekanalną. Tak się złożyło, że jest to jedna gazeta w Skórczu - może dlatego, że zajmuje się, sprawami interesującymi wszystkich: jest dla Kościoła - w rozumieniu nie tylko budynku, ale wspólnoty wierzących.

Jeżeli uważamy, że Kościół to wspólnota wierzących (których w parafiach jest podobno około 90 procent), to wszystkie zjawiska są związane z Kościołem i dlatego w zasadzie można pisać o wszystkim, o różnych przejawach życia społecznego. Piszemy o wydarzeniach kulturalnych, sportowych, przedstawiamy ciekawe postacie miasta i okolic, piszemy o historii (rubryczka "Dawnych wspomnień czar", staramy się prezentować poetów. Nie unikamy tematów niereligijnych, z znaczeniem że nasze pismo ma jednoczyć, a nie dzielić, tzn. staramy się raczej pokazywać dobre przykłady niż piętnować złe.


Utrzymujemy kontakt z urzędami, jeżeli urzędy poproszą nas o zamieszczenie jakiejś informacji, ale ten kontakt jest luźny. Korzystamy chętnie z dobrych tekstów napisanych przez teologów. Nie ma ingerencji w teksty. Owszem, gdy mam artykuł religijny, to konsultuję się z księdzem, żeby nie było gafy teologicznej. To istotne - tym bardziej, że powstają różne sekty:, odłamy, każda z nich powołuje się na korzenie chrześcijańskie, a okazuje się, ze są dalekie od Kościoła rzymskokatolickiego.

W kościele po Soborze Watykańskim II zaszły wielkie zmiany, np. widać większe uaktywnianie się osób świeckich, przybliżenie liturgii wiernym przez wprowadzenie języków narodowych zamiast łaciny itp. Wyrazem zmian jest szybko rozwijająca się Akcja Katolicka, różne grupy modlitewne i ruchy kościelne, też pisma parafialne. Ale to wszystko powinno być ze ścisłą współpracą z Kościołem hierarchicznym , żeby nie było nieporozumień.

Mam wielką satysfakcję, że w zasadzie sprowokowałem do pisania panią Honoratę, której czytelnikom "GK" nie trzeba przedstawiać. Ostatnio - wydaliśmy jej zbiór opowiadań pt. "Osiem błogosławieństw". Pani Maria Romanowska pisze od początku istnienia "TP". Namówiłem ją do współpracy z "GK". Od początków. Od początków istnienia "TP" współpracuje z nami panie Kazimiera Jerkiewicz. Jej zbiór legend wydaliśmy również w postaci książkowej. Od początku współpracuje też z nami Józef Grzonka, kociewski gawędziarz.

Sporo pisze znany, ceniony poeta i dziennikarz Stanisław Sierko. Nie sposób tu wymienić wszystkich współpracowników. Z okazji 400 numeru p. Barbara Pawłowska spisała wszystkich, którzy kiedykolwiek napisali lub kogo wydrukowaliśmy w "TP". Powoli na Kociewiu budzi się szacunek do słowa pisanego. Wielką rolę w tym widzę w "GK", która od 9 lat stale się rozwija i poszerza krąg czytelników. Kiedyś dawno czytałem "Głos Starogardzki". Wychodził krótko w okresie mojej szkoły średniej.

LO im. St. Staszica w Starogardzie, a teraz już jestem na emeryturze, czyli jaka była pustka. Wy jesteście pierwszą kociewską gazetą o takim zasięgu. Kilka razy była sytuacja zagrożenia, kiedy już myślałem, że "TP" się kończy. Ale głos czytelników mobilizował do pracy, do jeszcze kolejnych prób; czytelników, którzy chyba nie tylko kurtuazyjnie - tak myślę - mówili, ze szkoda by było.



"Tygodnik Parafialny" na stałe wpisał się do księgi kultury Kociewia opisując tę luekturę a zarazem tworząc. Zygfrydowi Anhaltowi, nieugiętemu "Zydze", z okazji jubileuszu życzymy tego samego co sobie - 1000 numeru. Redakcja "Gazety Kociewskiej".


Na podstawie Gazety Kociewskiej Nr1/99

sobota, 19 stycznia 2002

Zanikające rzemiosła - zegarmistrz

Kolaska Ryszard prowadzi zakład od maja 1985 roku. Gdzieś 2,5 roku temu jeszcze prowadził pan Kleina ale już nie żyje. Tak więc tego typu zakład w Skórczu jest jeden. Ale i tak gdyby nie łączyć tych usług ze sprzedażą to się nie wyżyje - mówi pan Ryszard.

Mam trochę klientów z zewnątrz z Wybrzeża i Niemiec. Z Hamburga przywozi po 8 - 10 zegarków i naprawia tutaj bo się opłaca. Coraz mniej ludzi naprawia zegarki. Gdzieś 50% tego co było 10 lat temu. Naprawia stare zegary. Polskie "Metrony" produkowane w Toruniu lata 6o, 70-te przynoszą .

Nieraz trafiają się okazy gdzie naprawa jest nieopłacalna, ale jakiś sentyment bo to po babci lub dziadku i pani każe naprawić. Najstarszy zegar jaki tu miałem francuski niekompletny z Pruszcza początek XIX wieku.

Sprzedaje się tu baterie, zegarki, paski bransoletki jest i zegarek kwarcowy na łańcuszku niedrogi w cenie 35 zł. Ale mogą być również zegarki firm renomowanych gdzie cena idzie już w dziesiątki tysięcy zł.
Pan Ryszard drogich zegarków nie prowadzi. Woli kupić parę kilo reklamówek i to zejdzie. Drogie to zamrożony pieniądz - mówi p. Ryszard.

Zawsze ciągnęło mnie nad morze. Zegarmistrzem zostałem przez przypadek. Przekonał mnie do tego ojciec. Rzemiosła nauczył mnie pan Rzepczyński z Czerska.

piątek, 18 stycznia 2002

Wywiad z Marią Romanowską

Wywiad przeprowadzony z Marią Honoratą Romanowską w 1995 roku.

Honorata Maria Romanowska ze Skórcza. Mieszka przy ulicy Kociewskiej wraz z mężem. Skromnego domku strzegą dwa pieski - Amiczek i Misio. Ten drugi, kudłaty, mały, jest szczególnie groźny - zwłaszcza, jak się całuje panią Marię w rękę. Nie całować w rękę!


- Pani Honorato, ile to już miesięcy, lat drukujemy pani wspomnienia?
- Chyba drugi rok. Ja naprawdę nie pamiętam. Zaczęło się od "Babci Olimpii", czyli od 1860 roku. "Dojechaliśmy" do Skórcza, do roku 1953. Nie przywiązywałam wagi do tego, nie myślałam, że tak daleko to pójdzie. Zaczęło się od pana Anhalta.

- Pytałem, czy pani pamięta i jestem trochę rozczarowany. Czytając tydzień w tydzień pani odcinki nie bardzo wierzę, żeby było coś, czego pani nie pamięta! Jeden z czytelników, który widać lubi czytać krótkie teksty z "Naj" i "Życia na gorąco", zadzwonił kiedyś do redakcji i denerwował się, że zamieszczamy takie długie teksty. Ale na końcu dodał: "Ale ta pani ma pamięć!"... Mniejsza z krótkimi i długimi tekstami. Honorata to pseudonim literacki?
- Nie. Jestem naprawdę Honorata Maria Wsilewska z domu Romanowska. Ale nazywają mnie Marią. A moja babka jest z domu Majewska!

- No to jesteśmy prawie w rodzinnym domu. Może byśmy się dokopali wspólnych korzeni w rodzinie Mickiewicza - tam też była babka Majewska. Wracając do "Córki Romany" - jest to cos w rodzaju powieści autobiograficznej, na pół litewskiej. Czy spotkała pani coś tak obszernego na tematy litewskie, jak to, co pani pisze?
- Nie spotkałam. Ale to nie jest powieść na pół litewska. Wyjechałam z Wilna mając 26 lat, teraz mam 77, a więc to nie jest połowa. Tyle, że młodość spędziłam w Wilnie, uczyłam się w Wilnie. Z książką, tak szeroko opisującą tamte wileńskie czasy, nie zetknęłam się.

- Jeden z naszych czytelników pytał, czy przedrukowujemy pani powieść, czy ona dopiero powstaje. W tym pytaniu kryła się sugestia, że powinna być wydana w formie książki. Czy zaczynając przygodę z "Córka Romany" myślała pani od początku o czymś takim?
- Absolutnie nie. Pisałam dla moich dzieci skrótową historię naszego rodu. Kiedy byłam w USA, jedno z nich dało mi długopis, papier i powiedziało: "Mamo, napisz historię rodu". I napisałam, ale to nie była historia beletryzowana. Suche fakty - gdzie, kto się urodził, kiedy zmarł itp. "Córka Romany" narodziła się dzięki panu Anhaltowi, który namówił mnie po koleżeńsku do napisania pierwszego odcinka, a potem namawiała już "gazeta Kociewska".

- Cieszymy się, że i dzięki nam powstało tak wspaniałe dzieło. Nurtuje mnie jednak - człowieka o słabej pamięci, niedoszłego malarza - sprawa pani doskonałej pamięci, pani Honorato. Ma pani pamięć wprost genialną. Opisuje pani koleżanki z dzieciństwa, potem uczniów, uczennice, tysiące osób, które spotkała pani w życiu określa pani - co niewiarygodne - jakie mieli oczy, kolor włosów...
- Nie mam genialnej pamięci, ale mam bardzo dobra pamięć. Moja siostra i brat byli zdolniejsi ode mnie. Mój brat prawie po pijanemu poszedł składać bardzo trudny egzamin. Dostało mu sie trudne zadanie z geometrii. Były tylko dwa sposoby rozwiązania. Mój szacowny Romeczek spojrzał na tablicę i rozwiązał trzecim sposobem. Profesor: "To niespotykane, pan znalazł trzeci sposób" - i zaproponował mu asystenturę. Mój szanowny brat odmówił! Juz jako student na czwartym roku został zatrudniony jako konstruktor w PZL (produkująca samoloty RWD). - oczywiście pomocniczy. Przychodził jak chciał i kiedy chciał i jednak go nie wyrzucili. Albo - ogłoszono ogólnopolski konkurs na temat dostępu Polski do morza i dwie pierwsze nagrody dostali mój brat i moja siostra. Siostra, Irena, ukończyła prawo i los rzucił ja do USA.

- Przepraszam, że ciągle czepiam sie tej wspaniałej pamięci. Podejrzewam, że albo ma pani to wszystko zapisane, albo pani po prostu zamyka oczy i widzi każdą sekwencję swojego życia.
- Widzę. Chłonę świat oczyma. Doskonale rozwiązuję krzyżówki, kiedy je widzę, ale nie wtedy, gdy ktoś mnie pyta o hasło. Widzę i doskonale zapamiętuję szczegóły: kolor włosów, oczu. Mnie wystarczy zamknąć oczy, żeby to wszystko stanęło. Zapamiętuje oczami. Moja wyobraźnia jest wybitnie wzrokowa. Mam tak zwana pamięć fotograficzną.

- I ma pani, co można wyczytać z "Córki Romany", bardzo szerokie zainteresowania.
- Tu trzeba wrócić do mojego dzieciństwa. Wychowywałam się w środowisku ludzi wybitnie inteligentnych i starszych od siebie. Moja matka była pianistką. Wspaniale śpiewała, miała ogromny talent mezzosopranowy. Nasz dom był ogromnie rozczytany. Okrągła lampa, zwisająca nad ogromnym stołem (śmiałam się, że była to wystawa siedzeń), każdy siedział nad swoją książką. W ciszy. Moje otoczenie, babka, ciotka - chcąc mnie czymkolwiek zająć - ogromnie dużo mi czytało bajek, powieści itd. Mając lat 10 doskonale znałam Trylogię, Nad Niemnem. Wspaniale deklamowałam "Odę do młodości". Szalenie mi utkwiła w pamięci. Matka uczyła mnie sama. To znaczy nie chodziłam do szkoły podstawowej. Poszłam od razu do pierwszej klasy gimnazjalnej (odpowiednik piątej klasy szkoły podstawowej), a matka była szalenie wymagająca. O Boże święty, dla matki zawsze byłam nic nie umiejącym osłem! Dla mnie urządziła całą szkołę w domu. Miałam swoje miejsce, ławkę, pomoce naukowe, tablicę.

- A skąd wzięły się późniejsze zainteresowania rolnictwem?
- Wzięły się z tego, że sporo czasu spędziłam na wsi wileńskiej. Tam była przyjaźń, koleżeństwo i swoboda: przestrzeń, wolność - jeździć konno, prowadzić krowę do wodopoju, mieszać świniom karmę. Byłam zafascynowana wsią.
Rozmawiał Tadeusz Majewski

wtorek, 15 stycznia 2002

Inny świat

Droga do Kasparusa wiedzie do innego czasu. Jeszcze można zostawić elegancką brykę przy sklepie spożywczym na Kozim Rynku, jeszcze można kupić pepsi ina tym koniec z wrzaskliwą teraźniejszością - nowoczesnością. Dalsza wędrówka samochodem przez pół kilomerta wioski w stronę Osiecznej albo Suchobrzeźnicy byłoby nietaktem. Teraz trzeba spacerkiem w bardzo wolnym tempie tutejszego życia - dalekiego zgiełku, wszelkich nowinek, zwłaszcza budowlnaych, współczesnego świata
.
Kasparus, z niemieckiego dom Kacpra (Kacperhausen) trzeba koniecznie przejść, starnnie obejrzeć stuletnie, a czasami i starsze drewniane chałupy, podziwiać zawiłe abstrakcyjne esy floresy drewnianych słojów, które niczym mapy czasu rysują się na ścianach zbudowanych z niegdyś nasączonych żywicą, a dziś suchcych popilatych od starości i słońca belek. W tych belkach już dawno zamilkły korniki, które wyżerały rdzeń, zostawiając na do widzenia jak mówią tutejsi "ino biel". Może te kołatki domowe wczśniej pozdychały, ale jest też prawdopodobne, że widząc owe budynki, schodzące do lamusa historii, już dawno ewakułowały się w nowsze drewno innej parafii.

W Kasparusie wszystko jakby zastygło w czasie. Stara drewniana remiza już dawno nie pełni przypisanej jej roli, a swoje ciągłe uparte istnienie zawdzięcza podobno (tak mówią miejscowi) wpisowi do rejestru zabytków. To pocieszające, ze ktoś tam "u góry", w Województwie, pamięta o niej, ale inna rzecz, że obiektu nie broni żadna urzędowa tabliczka.
Spacerując po Kasparusie przy niejedenym domostwie można postawić pytanie - czy aby ktoś tutaj mieszka ?
Dwaj tutejsi, napotkani przed sklepem GS-owskim, popijający w skwarze tej soboty w samo południe piwo, zapewniają, że jednak ktoś mieszka, ba, ze powracają - jak synowie marnotrawni - już zmężniałe dzieci Kasparusa z Gdańska, a zwłaszcza Elbląga. Dlaczego przy Elblągu jest słówko "zwłaszcza" ? Ponieważ - jak wyjasniają pod sklepem - związku Kasparusa z Elblągiem są bardzo, ale to bardzo ścisłe. Wynika to z prostego faktu, ze elblążanie (zwłaszcza paracownicy Zamechu) w latach 60 i 70. przyjeżdżali tu masowo na grzyby. Nieraz zdarzało się, że w pogoni za tutejszym borowikiem przybysz pobłądził w lesie i po wielu godzinach leśnej tułaczki trafił akurat tutaj, do Kasparusa, a ponieważ ich kompani dawno już odjechali "ogórkiem" musiał prosić o wikt i nocleg w tej dziwacznej dla niego wioszczynie. Te Kasparuskie noce nieraz kończyły się przed ołtarzem i emigracją do Elbląga. Owi zagubieni elblążanie już w latach 60, jak św. pamięci Edmund Falkowski, który tu chciał urządzić skansen kociewski, z podobnym zauroczeniem, a być może i przestrachem stukali wieczorem do niziutkich, drewnianych drzwi, przy których obowiązkowo wisiała podkowa na szczęście, i byli uważnie lustrowani przez malutkie, zupełnie jak dzisiaj lustrujemy gości przez wizjery. Na pewno tych przybyszów z dużego, zadymionego przemysłowego miasta zdumiewały poukładane w przydrożny sposób, w zalezności od fantazji drwala, kompozycje z narąbanego już wiosną drewna na opał. To drewno, jak 100 lat temu, układa się w Kasparusie w przemyslny sposób i dzisiaj. Można sobie wyobrazić, jak ów głodny i zmęczony elblążanin wychodził wieczorem z lasu i nagle nabierał animuszu na widok bladego światła pierwszych, bo dopiero poznanych przez mieszkańców wsi żarówek, które przesączało się przez małe, na kilka typów ornamentowane okna, obowiązkowo do dzisiaj zasłonięte tradycyjnymi firankami (zresztą gdzie tu w drewnianych domach miejsce na żaluzje czy inne mody ?).

A czasami to ino dostrzegł jakieś kreski światła, gdyż gospodarze, aby uchronić sie przed Złym, a prościej mówiąc przed własnym strachem, który od maleńkości tkwił w ich głowach, starannie zamykali okiennice.
Przybysze wbrew pozorom nie trafiali tu jakieś oazy szczęścia, sielanki, zgody, gdyżnie jedno obejście ogrodzone było od głównej drogi dorosłego człowieka drewnianym parkanem, skobel. Na ogół jednak posesje otoczone były najstarszymi ogrodzeniami ze sztchet, czasami zaostrzonymi na końcu.

W tej prostej architekturze brakowało miejsca na ganki, chociaż czasami zdarzały się chałupy z podcieniem. Na główną wiejską drogę wychodziło się bezpośrednio przez umieszczone w centralnej części frontowej ściany ładnie zdobione drzwi. Dzisiaj prawie wszystkie w Kasprausie są ślepe, nieużywane, zakietowane, a przestrzeń między nimi (jak i całą ścianą frontową) a płotem i drogą, która jest zarośnięta albo chwastami, albo rozmaitym kwieciem. Natomiast do chałup zachodzi się na okrągło od podwórza.
Po wczesnej pobudce i skromnym śniadaniu, zdumiony okolicznościami, a jakich się znalazł, elblążanin ruszał, prowadzony przez miejscowych, na mszę św. do wyjątkowego jak wszystko tutaj, stojącego na najwyższym wzgórzu we wsi kościoła pod wezwaniem św. Józefa. Budynek ten ma podstawę ceglaną, a resztę - wyłącznie z wieżą, wykonaną - jakże by inaczej - z drewna.

Zupęlnie jakby jego budowniczowie, znudzeni w pewnym momencie układaniem cegieł na drewnianym szchulcu, porzucili kielnie, a chwycili młotki i "poszli" w górę z deskami. Ażeby z kolei nie zawracać sobie głowy problamami fizyki, związanymi z asadzaniem ciężkiego dzwonu na szczęście tejże wieży, zwyczajnie powiesili go koło kościoła na stalowej belce. Największa szkoda, że i tu - być może za sprawą owych dzieci, które wędrowały do Elbląga - zerwano w pewnym momencie dziejowym i narzucono na krowie dachówkę lub, co gorsza, eternit (a kto bogatszy, to pokrył blachą, , która dzisiaj robi przykre wrażenie, puszczając niczym zeschłą krew rdzę).

Nie ma powrotu do czasów, kiedy bogato zdobione drzwi frontowe szprosami w szybkach otwierały sie na widok zabłąkanego wędrowca, kiedy podkowy przy drzwiach oznaczały szczęście, a Matka Boska przekornie podstawiona w okienku - judaszu" - pełniła nie tylko rolę dekoracyjną. Dla Kasparusa nie ma już powrotu - chociaż tu i ówdzie powracające ze świata dzieci Kasparusa rekonstruują i rozbudowują domostwa. Przybywają tu też, ale tylko na lato, ludzie zmęczeni miastem, nieraz artyści, którzy niemal, zostawiając jedynie kilka ich charakterystycznych elementów.

A tutejsi ? W upalne popołudnie tej soboty wydawałoby się, ze ich tu w ogóle nie ma. Potem, po krótkim spacerze, okazuje się, że są napotykani pojedynczo, nie spieszący się nigdzie i donikąd. W nich jeszcze jest sporo z dawnych czasów.
Pewna pani, nie tak stara przecież, żeby nazwać ją babcią i by jeszcze mówiła gwarą, kiedy się przedstawiłem, przypominając, ze byłem u niej z osiem lat temu, odpowiedziała: "Ano jo, sobie przypominóm, że skóndyś mi je znany tan cyferblat". Gdzie, jak nie w Ksaparusie nazwą twarz cyferblatem, czyli tarsze twarze nie są ceferblatami ? Ile w tej mataforze mądrości.) Są też w tej mowie akcenty świadczące o coraz większej ingerencji pośpiesznego, zwariowanego świata zewnętrznego w życie Kasparusa, świadczące, że i tu ogniskują się napięcia poliyczne, o których jednak mówi uważając tutejszego słownictwa. "A wie pan, ten K. ma tyle dusz, co jałowiec". Tu wszystko porównuje się do tego, cobliskie, co otacza. Dla jasności - porządny człowiek ma jeden pień (jedne przekonania przez całe życie), a nie jak jałowiec, który ma ich nie wiadomo ile.

A dzisiaj ?

poniedziałek, 14 stycznia 2002

Abrahama powrót do przeszłości

Ludzie uciekają ze wsi do miasta, tymczasem Maria i Jan Abraham uciekli z miasta do Osieka. Wszystko się tutaj opłaca - mówią



W dniu, kiedy kandydat na prezydenta Andrzej Olechowski na spotkaniu w kościele w Osieku mówił o zbędnych w Polsce circa 140 tysiącach małych, archaicznych gospodarstwach rolnych, Jan Abraham z zadowoleniem obserwował, siedząc przy stole pod wiekową chatą, jasną od słońca część chlewu, Abraham (zapisz - jak ten z Biblii) przyjechał tu z żoną z Gdyni, gdzie bez mała 30 lat odpracował w oświacie. Maria Abraham tymczasem szykowała obiad. Zupełnie nie zanosiło się na ulewę, która przyszła około piętnastej.
Domostwo w Osieku Jan Abraham kupił z ogłoszenia, kiedy poczuł się zmęczony Gdynią- nieustannym ruchem, złym powietrzem i ograniczającymi człowieka budynkami, kawiarniami i ulicami. Kupił z ogłoszenia, w ciemno - jak to się mówi. Dopiero potem dowiedział się, że mieszkał tu pewien kapitan Żeglugi Wielkiej, do którego z kolei zaglądał znany aktor Bińczycki.
Od początku zamieszkania tutaj, a mianowicie od 5 kwietnia 1997 roku, Abrahamowi marzyło się gospodarstwo całkowicie ekologiczne, powrót do ekologicznej przeszłości. Zaczął od królików, potem doszły gołębie, kozy, na końcu dwa konie - angloarab i kusak. Do tego oczywiście trzeba dopisać typową dla gospodarstwa drobnicę, a mianowicie kury, kaczki, indyki. I zwierzęta domowe - psy i koty.
Z perspektywy stołu, przy którym siedział Jan Abraham, znaczna część tej zwierzyny była świetnie widoczna, gdyż wszystko co żyło i mogło wyjść na zewnątrz, akurat wyszło łapać rzadkie w tym miesiącu słoneczne promienie. Jest to wspaniały odpoczynek - mówił Abraham - robimy kawkę, siadamy, patrzymy na zwierzęta, psy, koty, jak gołębie się kuśkają. Ty znasz, co znaczy po kaszebsku kuśkają (pan Jan jest Kaszubą). Ty kaszebski nie znasz? - zwrócił się per ty, "bo po to się człowiek chrzcił, żeby po imieniu"...
Podeszła pani Maria i wymieniła pożytki płynące z hodowli. Ano świeże jaja, mięso z kaczek, królików, koźlęce, mleko, śmietana. Wszystko dobre, świeże i niezatrute hormonami. Do tego wiśnie swoje, jabłko się je, włoszczyzna, warzywa swoje - co Pan Bóg da. Jak u Kochanowskiego. Z tego cała zamrażarka zawalona, co dusza zapragnie. Pani Maria kupowała to wszystko w dużym mieście i wie, ile kosztowało. Tu nic nie kosztuje, pieniądz zostaje na stole, a do tego i rodzina z miasta ma zysk.

Abrahamowie obliczali nawet, ile z tego mają na czysto. Mówią na wsi - nic się nie opłaca. Według pani Marii wszystko się tutaj opłaca. Pewnie, że z tego samochodu się nie kupi, ale czy zawsze wszystko trzeba przeliczać na samochód? A ileż to roboty, ileż tu nieużytków do zagospodarowania, tu by uchował nie wiadomo co... - zauważyła pani Maria. Tylko trzeba lubić, trzeba mieć to w genach.

Jan Abraham, po owej wyliczance dóbr, rzekł natomiast, że będą tu oboje przebywać do ostatecznych dni, ile Pan Bóg da. Przerwał, by po chwili ciągnąć: - Na czym to żeśmy stanęli?... - Głowiliśmy się przez chwilę na czym. - Na ziemi - żartobliwie przerwał ciszę pan Jan. W ogóle żartowniś z niego. Taki czarny żart sprzedał; dialog: -A gdzie twoja żona?... - Na raka. - To nie mogła sobie lepszej pozycji wybrać?

Ze wszystkich zajęć Abraham lubi najbardziej stać przy bandzie (obszerne ogrodzenie ma za budynkiem) i obserwować konie. Dla niego tutaj to złote życie. I, co tu dużo gadać, tanie - w Gdyni nie mogli już finansowo podołać.

Na czym to żeśmy stanęli? - Zdzichu cię tu przysłał -rzekł pan Jan (tak tu niektórzy z sympatią mówią o księdzu proboszczu). Przypomniałem, że sprowadził mnie tutaj widok dwóch nowo pokrytych strzechą budynków gospodarczych, w słońcu złotych. No tak, pan Jan wszystkie budynki chce pokryć strzechą, zwalić eternit. Strzecha, bo tak przykrywano dachy kiedyś i tak powinno na wsi być, żeby wieś wyglądała za wsią, a nie Bóg wie za czym. Ba - tylko że takie pokrycie kosztuje...

Może za przykładem Jana Abrahama pójdą inni, chociaż w wielu przypadkach byłoby śmiesznie układać strzechę na nowe domostwa albo na typowe klocki z lat 60. i 70. Przykład w każdym bądź razie jest. Jakby na ironię - od człowieka z miasta.

Tadeusz Majewski
Na podstawie tygodnika Kociewiak 2000 r.

niedziela, 13 stycznia 2002

Ks. Franciszek Rogaczewski. Pro Christo et Partia

"Powiedz moim ukochanym wiernym w parafii Chrystusa Króla, że chętnie oddaję swe życie za Chrystusa i Ojczyznę..." - Takimi oto słowami zwrócił się do współwięźnia ks. Alfonsa Muzalewskiego ks. Franiszek Rogaczewski


Kapłan

Urodził się 23 XII 1892 roku w Lipinkach koło Warlubia, w obecnej diecezji pelplińskiej, i został ochrzczony trzy dni później w kościele parafialnym w Płochocinie. Był najstarszym spośród siedmioroga rodzeństwa. W wieku dwóch lat wraz z rodzicami wyprowadził się do Lubichowa. Ukończył seminarium duchowne w Pelplinie i 16 marca 1918 roku otrzymał święcenia kapłańskie.

Pierwszą mszę odprawił w lubichowskim kościele w dniu św. Józefa 19 marca 1918 roku. Posługę kapłańską od Nowego Miasta Lubawskiego. Jako wikariusz pracował m.in. w parafii Serca Jezusowego we Wrzeszczu, w kościele św. Brygidy w Gdańsku i parafii św. Józefa. 1 stycznia 1930 roku został rektorem z tytułem proboszcza tyturalnego mającego powstać na ówczesnym skraju miasta polonijnego kościoła p. w. Chrystusa Króla. To właśnie dzięki ks. Rogaczewskiemu, jego zaangażowaniu i wysiłkom polskiego społeczeństwa w Wolnym Mieście Gdańsku kościół ten powstał i został poświęcony 30 października 1932 roku.

Działacz

Ks. Franciuszek był założycielem wielu stowarzyszeń o charakterze religijnym czy społeczno - politycznym, takich jak: Katolickie Stowarzyszenie Mężczyzn, Katolickie Stowarzyszenie Kobiet, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży. Zorganizował również Orkiestrę i chór kościelny o nazwie "Lutnia - Cecylia". Aktywnie uczestniczył w pracach Towarzystwa Ludowego, Towarzystwa Polek, Macierzy Szkolnej,

Towarzystwa Przyjaciół Nauki i Sztuki i Ligi Katolickiej, która w swoich szeregach skupiała polską inteligencję.
Można pokusić się o sformowanie, iż był on niewątpliwie oddanym orędownikiem sprawy polskiej na terenach znadujących się pod wpływami niemieckimi. We wspomnieniach jemu poświęconych czytamy, iż był także organizatorem polskiej wystawy, działał w Zarządzie Gminy Polskiej, a do roku 1934 do wybuchu wojny sprawował funkcję prezesa w Centralnym Komitecie Katolików Polaków. Ponadto był kapelanem przy biurze Polskich Kolei Państwowych. Agitował na rzecz polskich kandydatów we czasie wyborów do Valkstagu gdańskiego.

Poświęcił prawie 19 lat swego kapłańskiego życia Polonii Gdańskiej. Wszystko to wzbudziło niechęć, wręcz nienawiść niemieckich faszystów, przez których wielokrotnie był szykanowany.

Aresztowanie

1 wrzesnia 1939 roku o godzinie 4.00 ks. Franciszek Rogaczewski został aresztowany i doprowadzony do miejsca zwanego "Viktoria Schule". Tam był brutalnie bity, poniewierany. Jednak, jak relacjonowali współwięźniowie, wszystkie te upokorzenia, razy, znęcanie się, znosił z zadziwiającym spokojem, cierpliwością, a nawet poddaniem. Wkrótce przewieziono go, do obozu w Stutthofie gdzie miał miejsce kolejny etap fizycznej i psychicznej poniewierki. Bity, maltretowany, zmuszany do najcięższych prac, nie załamywał się. Miał w sobie zadziwiającą siłę wiary i pokory, dzięki czemu podtrzymywał na duchu innych współwięźniów, słuchał potajemnie spowiedzi św. I dodawał otuchy.

Został rozstrzelany 11 stycznia 1940 roku w lesie w pobliżu obozu. Po latach jego prochy sprowadzono do Lubichowa i pochowano w grobowcu rodziców - Anny i Leonarda Rogaczewskich.
Dla wielu współcześnie żyjących ks. Rogaczewski stał się swego rodzaju wzorem umiłowania Boga i Ojczyzny. Dlatego też rozpoczęto starania o jego rychłą beatyfikację.

sobota, 12 stycznia 2002

Podatnikom naprzeciw

Sesja w gminie Lubichowo przebiegała składnie. Uchwalono nowy statut gminy, ponieważ stary "zużył" się. Czeka to zresztą wszystkie samorządy. Rada uchwaliła nowe podatki, z których niektóre są sporo niższe niż były dotychczas, np. stawka podatku rolnego na rok 2003 jest niższa o 4,7% od tej z 2002 r. Część podatków pozostaje na tym samym poziomie, a na szczególne podkreślenie zasługują liczne preferencje podatkowe, zastosowane wobec prowadzących różnego rodzaju działalność gospodarczą. Fakt ten jest godny upublicznienia i naśladowania.

Podatnicy przy takiej polityce władz samorządowych są żywo zainteresowani rozwojem działalności, a co za tym idzie, zwiększeniem zatrudnienia. Polityka podatkowa lubichowskiego samorządu wyraźnie wpływa na rozwój przedsiębiorczości w gminie.

Ale nie tylko, bo przecież w ten sposób tu, na samym dole, hamuje się rozwój najgorszej z obecnych plag społecznych - bezrobocia.
Państwo Teresa i Roman Szweda z Wdy w tegorocznym konkursie pod nazwą "Piękna Wieś" w kategorii "Posesja" zajęli I miejsce na poziomie gminnym i powiatowym. Równolegle, tyle że w kategorii "Gospodarstwo Rolne", I miejsce w gminie i powiecie zajęli państwo Maria i Zenon Mazurowscy z Zelgoszczy.

W skali województwa obie rodziny uzyskały wyróżnienia, które w obecności wójta Ryszarda Alechniewicza wręczono szczęśliwcom podczas podsumowania konkursu w Wojewódzkim Ośrodku Doradztwa Rolniczego w Gdańsku.

I ciekawostka. Sekretarz gminy pełni tutaj jednocześnie obowiązki zastępcy wójta gminy bez dodatkowego uposażenia. Bez komentarz

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2002 r.

piątek, 11 stycznia 2002

O dwóch takich, co złożyli mandaty

Rada Gminy Lubichowo podjęła uchwałę o likwidacji zelgoskiej filii Szkoły Podstawowej we Wdzie (8 do 6 w głosach), co oznacza, że w roku szkolnym 2001/2002 dzieci z klas I - III będą dowożone do Zelgoszczy - 9 km - a dzieci z "zerówki" do Ocypla. Dwaj radni z Wdy, Ryszard Rompa i sołtys Erwin Kwaśniewski, na znak sprzeciwu złożyli mandaty. Jednakże sołtys Erwin Kwaśniewski nie składa broni. W maju wystosował list do Wojewody i o problemie poinformował media. Teraz ma zamiar "uderzyć" do Premiera i Marszałka Sejmu. Poza tym... - "Może być tak, że ludzie od września poślą dzieci do swojej szkoły, ale na miejscu, a nie do Zelgoszczy..." - "delikatnie" zauważa sołtys.

Bociany są, dzieci nie ma

Wda to urocza wieś. Stare, gustownie odnowione drewniane chałupy, kościół, trzy sklepy, jedna budka telefoniczna, ładny budynek szkoły. Rzeka Wda (Czarna Woda), dookoła Bory Tucholskie i liczne jeziorka. Mankament
- drogi do Lubichowa i Zelgoszczy to piaszczyste leśne dukty. Asfaltowa szosa, przecinająca wieś, łączy Skórcz z Ocyplem.

- Na terenie sołectwa mieszka z 440 osób. Do tego ze 20 w Mer-mecie i ponad 100 w Smolnikach. To był mój obwód wyborczy do Rady Gminy - mówi sołtys Erwin Kwaśniewski.

Jakkolwiek w gnieździe stojącym przy domu już byłego radnego Ryszarda Rompy w gorący piątek wygrzewa się para bocianów z niezłym tegorocznym przychówkiem, to nie ma co ukrywać -przyrost naturalny we wsi nie jest najlepszy.

Mówi jedna z mieszkanek Wdy:

- Jest kryzys, to małżeństwa na ogół mają po jednym dzieciaku.
Ów fakt niżu demograficznego we Wdzie, który spowodował, że w minionym roku szkolnym do szkoły chodziło 22 dzieciaków i 7 do zerówki, nie dał się ukryć. Radny Jerzy Fiałek, który fachowo opracował model funkcjonowania oświaty w gminie Lubichowo, oczywiście wziął te liczby pod uwagę. Wziął zresztą nie tylko pod uwagę stan obecny — w opracowaniu jest też mowa o prognozie, a ta dla Wdy nie jest optymistyczna.

Rozumie to sołtys Erwin Kwaśniewski.

-Prognozy demograficzne... Ja to rozumiem - zgadza się sołtys. -Pan Fiałek perspektywicznie wszystko wyliczył, ale czy tak można? Liczyć do 2010 roku i dalej? - Przecież wszystko to jest uzależnione od sytuacji w kraju.

Pan Erwin podkreśla, że teraz we Wdzie jest dużo młodych małżeństw. Kobiety są w ciąży. Rodzą się dzieci. Do tego młodzi, wbrew panującym dotąd tendencjom, chętnie wracają do swojej wsi. Są też i małżeństwa, które przeprowadziły się tutaj z miasta.
- Perspektywa 2-3 lat to owszem, ale jak można mówić o takiej perspektywie, jak u Jerzego Fiałka?

Szkoła - zobowiązanie i centrum kulturalne

Po co więc szkoła, kiedy w roku szkolnym było 22 dzieci w klasach I-III i 7 w zerówce?

Były radny Ryszard Rompa wskazuje na to, że obecni mieszkańcy wsi mają swojego rodzaju zobowiązanie wobec dziadów i ojców. - Szkoła wybudowana przed wojną -mówi-- w czasie wojny spalona, po wojnie, w latach 70. odbudowana. Sanitariaty, centralne ogrzewanie, boisko. To robili nasi rodzice. Do tego księdzu kanonikowi Fąfarze dzieci zabrali (jak dzieci będą dojeżdżały do Zelgoszczy, to ksiądz nie będzie miał z kim prowadzić lekcji religii). Proboszcz ogłosił, że wioska straciła wszystko.
Podobnie argumenty podnosi sołtys Erwin Kwaśniewski: - To jest jedyna placówka kulturalno-oświatowa we Wdzie. To może jeszcze kościół zlikwidujemy? Nasi rodzice ją odbudowywali.

Co to za demokracja?

Byli radni nie kryją rozgoryczenia.
- Lubichowo kończy się na Lubichowie — zauważa z goryczą Ryszard Rompa. - A Chodniki, które zbudowano we Wdzie? To ich zasrany obowiązek. Wodociąg? Ludzie musieli zapłacić po 1500 złotych. Jest 18 radnych. Ośmiu było przeciw szkole we Wdzie, sześciu za. A radny z Osowa Leśnego, gdzie też zlikwidowano szkołę, nie wiedział, którą rękę podnieść. A już najgorzej wiceprzewodnicząca rady pani Stosik, pedagog i z komisji oświaty. "Zamknąć bo to nie ma sensu" — mówiła. Tak mówi pedagog? Zamknięto szkołę, bo żadne dziecko żadnego radnego tego, tych szkolnych podróży nie doświadczyło. Gdyby tak wywieźć je do Mermetu, do Smolników..."
Podobnie sołtys: - Takiemu urzędnikowi to jest obojętne. Czy do gimnazjum, czy do przedszkola - jego dziecko na miejscu wszystko ma. Ktoś mi powiedział po głosowaniu, że nie ma co protestować, bo to jest demokracja. A przecież jeżeli Lubichowo ma tylu radnych, to nie ma siły. Jeśli wszyscy są w zarządzie, przewodniczą komisjom, to co my możemy zdziałać?

Obiecali - nie dotrzymali

Byli radni mają jednak najwięcej żalu do tego, że złamano słowo. Rada złamała i wójt złamał.

Były radny sołtys Erwin Kwaśniewski teraz wszystko ma na piśmie, bo "za dużo go robiono w życiu w konia".

- Owszem, było w roku szkolnym 22 uczniów w klasach I-III i 7 w zerówce, a w przyszłym roku szkolnym wychodziło 7 w zerówce i 18 w klasach I-III. Nie w tym jednak problem. Po wprowadzeniu reformy, likwidując klasy IV-VI obiecano nam, że szkoła zostanie przez trzy lata. Tymczasem na jesieni ubiegłego roku zaczęto przebąkiwać o likwidacji. Bo chodziło o koszta. Z wyliczeń wychodziło, że koszt funkcjonowania szkoły wynosiłby 194 tyś. złotych. Na sesji w lutym wycofano uchwałę o likwidacji szkoły i dano nam zadanie do wykonania, a mianowicie zadanie zmniejszenia radykalnie kosztów szkoły. Prosiliśmy o rok, żeby udowodnić, jakie faktyczne koszty ponosi gmina na utrzymanie tej szkoły. Podjęliśmy się tego i zmniejszyliśmy je do 128 tysięcy. Nie dość tego — postaraliśmy się o sponsorów. Jeden dał w gotówce 3 tyś., a w materiale 10 tyś. złotych. Załatwiliśmy sponsora na wymianę oświetlenia na energooszczędne żarówki. To około l tyś. złotych. Dostalibyśmy 60 ton węgla, ale musieliśmy sponsora ostudzić w zapałach, bo jeżeli takich argumentów się nie słucha, jakie padały na sesji, to po co będziemy się starać? Można powiedzieć, że doszliśmy do dobrej liczby, bo według subwencji oświatowej na szkołę wychodzi 69 tyś. zł, a wójt obiecał nam 40 tyś. do subwencji. Od tego budżet gminy się nie zawali — mówił. Żeby zbić koszta, mówiliśmy: "klasy łączone", to nam odpowiadano, że nie, nie można, bo kuratorium oświaty nie wyraża zgody. Tymczasem znaleźliśmy przepis (sołtys pokazuje pismo), który wyraźnie mówi, że można klasy łączyć. Dyrektor Jan Cybula ze szkoły w Zelgoszczy jako dyrektor tej filii był w kuratorium w Tczewie i uzgodnił, że można. Mam pismo z kuratorium z Tczewa. Dyrektor Cybula miał już opracowany pod tym kątem plan. Była przymiarka, kto będzie uczył. Na marginesie. Dyrektor Cybula ładnie się zachował. Obiecał nam, że jak ta szkoła nie przejdzie, to on rezygnuje z dyrektora - i słowa dotrzymał.

Pozałatwialiśmy wszystko, ale stale kłody rzucali. Wójt powiedział na sesji: "Trzeba podejmować męskie decyzje".

Będę walczył do końca

Przed podjęciem uchwały o rozwiązaniu szkoły we Wdzie było zebranie wiejskie. Przybyło ponad 50 osób.

- Rodzice zobligowali nas do walki — mówi sołtys. - Ja rozumiem - taka tendencja w kraju: wszystko zlikwidować i sprzedać. To jest najprostsze rozwiązanie. Polska dzieli się na A - miasto, B

- gminę i D — wieś dechami zabitą- dywaguje przez chwilę. - Jestem zdecydowany walczyć do końca. Jeżeli się robi spotkania w Zblewie na temat małych szkół, jeżeli mała szkoła to jest 90 uczniów, jak mówił wójt Trawicki, to jakieś nieporozumienie, 90 uczniów to nie jest mała szkoła. Mała szkoła to 20 uczniów.

Na razie sołtys idzie drogą służbową. Do Premiera na pewno się zwróci, do Marszałka Sejmu też.

- Dopóki są jakieś możliwości, będę walczył. Najpierw trzeba widzieć człowieka, dzieci, a dopiero potem pieniądze. Mam wyliczone też koszta dojazdu. Bo to nie jest tylko autobus i mikrobus z Wdy do Zelgoszczy. Najpierw trzeba przywieźć dzieci z Mermetu, Smolników i Ziemianek do Wdy, a potem dopiero autobusem. To są małe dzieci i mają podróżować na dwa etapy? Kiedy dzieci z klas IV-VI zaczęły dojeżdżać do szkoły w Zelgoszczy, to sobie obliczyłem

— były poza domem 8-9 godzin. A zimą co?

I co jeszcze - jeżeli pan Fiałek pisze, że tu był niski poziom nauczania, to popełnia błąd. On nie jest od tego, żeby oceniać. Tak się jakoś składa, że wszystkie dzieci, które z tej szkoły poszły do szkół średnich, zdały.

Rodzice? - mówi były radny Ryszard Rompa. - Rodzice tę sprawę zdali na nas. Wioska krzyczała na nas - "A co radny robi?" Teraz obawiają się, że przyjdzie jeszcze płacić za to, że ich dzieci będą się uczyć tutaj.

- ...Jak się społeczeństwo zmobilizuje — kończy Erwin Kwaśniewski - to 1 września rodzice nie wyślą dzieci do Zelgoszczy. Bo szkoła jest tutaj.

Tadeusz Majewski
Na podstawie Tygodnika Kocviewiak 2000 r.

czwartek, 10 stycznia 2002

Samorząd po 10 latach

W minionych dwóch kadencjach (90-94 przewodniczący RG p. Paweł Hofmajster, 94-98 Marian Jach) i w minionym półmetku obecnej kadencji (przew. RG p. Zbigniew Wołoszyk) uwidaczniała się pełna odpowiedzialność radnych, członków Zarządu na rzecz przyjętych programów i realizacji zadań w zabezpieczeniu zadań społeczeństwa - mówi wójt gminy Ryszard Alechniewicz. -Stopień zaspokajania ich oczywiście uzależniony był głównie od możliwości finansowych, które ograniczone były i są polityką finansową państwa.
W minionym okresie 10-lecia samorządności gmina miała wiele osiągnięć w realizacji zadań gospodarczych. Działano wspólnie, oszczędnie wydatkowano środki finansowe, część pozyskiwano z zewnątrz. Ludność finansowo uczestniczyła w budowie oczyszczalni i kanalizacji w Lubichowie, w budowie wodociągu wiejskiego we Wdzie.

Trzeba podkreślić fakt, że na uzyskane osiągnięcia miał wpływ również aktywny udział naszych sołtysów w realizacji szeregu zadań, jak również dyrektorów placówek oświatowych i pozostałych instytucji. Wyraźnie trzeba również stwierdzić, że uzyskane efekty miały miejsce w warunkach systematycznego zwiększania przez rządy zakresu zadań własnych gminy, co wiązało się z jednoczesną koniecznością zwiększonego wydatkowania na te zadania środków własnych gminy. Dotyczyło to wodociągów wiejskich, utrzymania jednostek OSP.,

prowadzenia przedszkoli, przewozów dzieci do szkół, a w roku 96 przejęcia prowadzenia szkół. Po przejęciu szkół corocznie przydzielona subwencja oświatowa nie pokrywa podstawowych potrzeb funkcjonującej oświaty szkolnej (nie pokrywa w całości nawet płac) i wymaga corocznego dofinansowywania z budżetu własnego gminy.

2000 r.

W roku 2000 wytworzyła się wręcz sytuacja skandaliczna w wyniku reformy oświaty w zakresie głównie podwyżek płac dla nauczycieli bez zabezpieczenia środków finansowych przez MEN - ocenia wójt. Podobnie odnosi się to do prowadzenia przez gminę zadań zleconych przez administrację rządową szczególnie w zakresie zabezpieczenia finansowego w opiece społecznej.
NAJWIĘKSZE OSIĄGNIĘCIA GOSPODARCZE
Do roku 1999 nakłady inwestycyjne miały systematyczną tendencję wzrostową. Największy ich wskaźnik - 32 procent, odnotowano w roku 1998 (w roku bieżącym 14 procent).
• 1998 - oddanie do eksploatacji mechaniczno -biologiczno - chemicznej oczyszczalni ścieków z częścią kanalizacji sanitarnej i zabezpieczenie jednocześnie odbioru ścieków ze zbiorników bezodpływowych (szamb).
* 1993 - znaczące uporządkowanie gospodarki odpadami stałymi przez likwidację dzikich wysypisk śmieci i zorganizowaną zbiórkę odpadów na oddane do użytku nowoczesne wysypisko gminne w Bietowie.

* 1.09.1999 - oddanie do użytku I etapu budowy Gimnazjum Publicznego. Gimnazjum wyposażono w pracownię komputerową włączoną do Internetu oraz w zastępczą salę gimnastyczną. W opracowaniu jest dokumentacja techniczna rozbudowy obiektu o kolejne 5 sal lekcyjnych, węzeł sanitarny i pełnowymiarową salę gimnastyczną. W tym roku zostaną zalane ławy fundamentowe i piwnice.

* 1999 - wybudowano i oddano do użytku wodociąg wiejski we Wdzie.
1991 - wybudowanie świetlicy wiejskiej w Bietowie.
* 1994 - wybudowanie remizo-świetlicy w Zielonej Górze.
• Lipiec 2000 - oddanie do użytku nowej świetlicy wiejskiej w Smolnikach.

KOLEJNE INWESTYCJE

Przeprowadzenie kapitalnego remontu PSP w Zelgoszczy poprawiło warunki nauki w tym obiekcie.
Zmodernizowano ulice Prusa, Mickiewicza, Wdecką, Krótką, i Lipową w Lubichowie oraz część Wczasowej i Szkolnej w Ocyplu i ks. Bony w Zelgoszczy. Wybudowano nowe chodniki we Wdzie i Osowie Leśnym, przebudowano chodniki i nawierzchnię ulicy Zblewskiej i Starogardzkiej w Lubichowie.

Ze środków własnych gmina zakupiła mały autobus "Lublin 3". Ma dowozić dzieci do szkół.

POZOSTAŁE ZADANIA

Wydzielono tereny skoncentrowanego budownictwa mieszkaniowego w miejscowości Lubichowo, Ocypel, Zielona Góra i Wda

Rozbudowano sieci wodociągowe w Lubichowie, Ocyplu, Zielonej Górze i Bietowie.

Zainstalowano 30 nowych punktów oświetlenia dróg w Szteklinie, Lubichowie, Ocyplu, Wdzie, Zielonej Górze i Zelgoszczy.

Zlikwidowano bagniste rozlewisko w obrębie rowu przepływającego przez zwartą zabudowę wsi Zelgoszcz.

Wybudowano nowy pomost na ogólnodostępnym kąpielisku w Szteklinie.

Wybudowano parking ogólnodostępny przy kościele w Lubichowie.

Zaadaptowano obiekty szkolne w Lubichowie i oddano do użytku wewnętrzne sanitariaty.

W miarę możliwości uzupełniono sprzęt p. poż. OSP. W roku 1993 zakupiono samochód bojowy Magirus, a w 1996 samochód-cysternę Star 606.

W 1993 r. dla poprawy warunków pracy i obsługi petentów (i dla uniknięcia likwidacji placówek) udostępniono lokale komunalne na potrzeby placówek pocztowych w Ocyplu, Zelgoszczy i Lubichowie oraz dla centrali telefonicznej w Ocyplu.

NAGRODY

W uznaniu inicjatyw i działań samorządu gminnego, sołtysów, dyrektorów i kierowników instytucji oraz aktywnej postawy mieszkańców Gmina Lubichowo w 1999 r. otrzymała dwie bardzo znaczące nagrody:

Nagrodę NFOŚiGW w Warszawie za szczególne osiągnięcia w ogólnopolskim konkursie Gospodarka odpadami na terenach wiejskich.

Nagrodę za I miejsce w Województwie Pomorskim w konkursie "Najpiękniejsza wieś".

PORAŻKI

10-lecie działania nie było tylko pasmem sukcesów. Nie udało się nam wyraźnie obniżyć bezrobocia w gminie. Jego stopa na dziś wynosi 18,8 procent.

Odnotowujemy niezadowalające zabezpieczenie finansowe w opiece społecznej.

Mimo wyraźnej poprawy funkcjonowania Gminnego Ośrodka Zdrowia nie zabezpieczono w pełni usług medycznych dla istniejących niezbędnych potrzeb.

Nie jesteśmy zadowoleni ze stanu gminnych dróg gruntowych.

Nie osiągnięto w pełni oczekiwanej telefonizacji gminy mimo bardzo dużego postępu w tej dziedzinie szczególnie w latach 1998 - 1999. Plan TP SA przewiduje duży zakres prac jeszcze w tym roku.

Nie uporaliśmy się jeszcze z pełną poprawą jakości wody z wodociągu wiejskiego w Lubichowie, mimo usilnych działań. Jest to priorytetowe zadanie na najbliższy okres -zapewnia R. Alechniewicz.


Not. (rok)

Napodstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

środa, 9 stycznia 2002

Spokój nade wszystko

Bruk ma swój urok. Nawet na bocznej, wiejskiej drodze, przynajmniej w czasie i po deszczu można przejechać. Tak — przez kilometr - jedzie się do jednej z najmniejszych miejscowości w powiecie starogardzkim - do Bud, chociaż mieszkańcy mówią - do Budów. Im łatwiej to wymawiać.
Mieszkają na uboczu, w tak niewielkiej miejscowości, że wszystkie domy można by objąć jednym zdjęciem. Cenią sobie przede wszystkim spokój. Może dlatego nawet rolnicy nie za bardzo narzekają. Co mieliby innego w Budach robić? A wyjechać nie chcą - to ich miejsce
W PRAWO
Budy. By tam dojechać, trzeba kilka kilometrów przed Lubichowem, w Zielonej Górze, skręcić w prawo. Musieliśmy na bruku trafić na coś ostrego. Gdy się zatrzymaliśmy przed pierwszym domem w Budach, zauważyliśmy "kapcia". Na szczęście, jakiś mądry człek musiał wymyślić koło zapasowe — inaczej byłoby ciężko. Dosyć o naszych problemach, nie po to trafiliśmy do tej położonej na uboczu niewielkiej miejscowości. Na wielu mapach jej nie ma, nawet tych wydanych przez powiat, ale w rzeczywistości jest -ludzie tam swoje adresy od l do 7, mieszkają, żyją i jest im z tym dobrze. Jedni by stąd nie wyjechali, jak Zalewscy, inni tu po latach wrócili, jak Jankowski.
powroty
Henryk Jankowski wrócił na swoją ojcowiznę (tu mieszkali jego rodzice) 15 lat temu. Przedtem, gdzieś na Mazurach, był zawodowym żołnierzem, chorążym. Przez okno garnizonu co dzień widziało się krowy — takie, to miejsce było. Podobne. Z gdańskim księdzem prałatem, poza wiarą nic go nie łączy. Z uśmiechem wspomina szkołę chorążych. W tym samym roku trafiło do wojska czterech Henryków Jankowskich! By się dowódcom nie myliło, każdego z nich przydzielono do innego plutonu.
Z Zieloną Górą Budy tworzą jedno sołectwo. - To taki przysiółek - mówi pan Henryk, który obecnie pracuje w Urzędzie Gminy w Lubichowie. Skąd nazwa miejscowości? Można się tylko domyślać. Kiedyś wracający z targowiska chłopi zatrzymywali się przy stojącej na poboczu drogi starej "budzie", czegoś w rodzaju wyszynku. "Na postoju dali sobie w gardło i ruszali dalej"...

Jeszcze przed I wojną światową teren wioski należał do Niemca. Wieść gminna niesie, że tenże przehulał włości, majątek częściowo wykupili Polacy, resztę rozparcelowano. Został pałacyk, już go nie ma. "Zabił go czas i ludzie" — nikt o niego nie dbał, w końcu go rozebrano. Pan Henryk wspomina, że gdy jako dziecko odwiedzał dworek, były w nim jeszcze nawet posadzki. Teraz po wszystkim została namiastka parku.
PĘD GOSPODARCZY
Na siedem gospodarstw w Budach, tylko cztery są w "pędzie gospodarczym" — rolniczym, choćby Lewandowskich czy Jakubowskich. Nie należy do nich gospodarstwo Henryka Jankowskiego. On ma trzy hektary ziemi i raczej nie uprawia roli, lecz na siedlisku nie nudzi się. "Zawsze jest coś do zrobienia". Trzeba skosić trawę, coś poprawić, naprawić.
Inaczej u Zalewskich. To typowe gospodarstwo rolnicze. Ojcowiznę dzisiaj uprawia Roman Zalewski, chociaż ojciec nie pochodzi stąd. Jest ze Zblewa, "wżenił się" w Budy. 15-hektarowe gospodarstwo pozwala jakoś żyć, na pewno bez luksusów. Roman Zalewski nie chce narzekać. Jest na swoim i pracuje dla siebie, rodziny. Pewnie, że mogłoby być znacznie lepiej, lecz co on innego mógłby robić? Od dziecka lubił rolnictwo i wieś. Nigdy nie zamieszkałby w mieście, w bloku. Jego żona Anna mówi podobnie. Ona pochodzi Borzechowa. Śmiejemy się, że Budy w gminie Lubichowo zostały opanowane przez ludzi z gminy Zblewo. Ale to nic, im tu też dobrze. Roman Zalewski, mimo że ma 15 hektarów, nie sprzedaje płodów ziemi. Całość zbóż zatrzymuje dla siebie - na pasze dla krów i świń.
ZMYŚIĄ O LUDZIACH
Na wsi nie ma czasu na nudzenie się, zawsze jest coś do roboty. To nie znaczy, że Zalewscy zamykają się w Budach. Mają samochód, pojadą do Gdańska, wyskoczą do miasta, pojadą gdzieś, choćby nad jezioro, ale na dłuższym urlopie nigdy nie byli. Inwentarza trzeba dopilnować, krowy się same nie wydoją, a świnie nie nakarmią — taka prawda, ktoś musi ciągle przy tym być.
-A jeszcze jak ciężko cokolwiek zarobić — stwierdza Roman Zalewski. — Na rolnika wszystko działa: i rząd, i niebo.
Dlatego tak go denerwują te kłótnie polityków. Kłócą się o stołki i nie mają czasu dla rolnictwa. Co prawda pana Romana polityka najmniej interesuje, lewica, prawica - obojętne, nie może tylko zrozumieć, że w tak dużym kraju nie ma grupy mądrych ludzi, którzy potrafiliby rządzić rozsądnie - najpierw z myślą o ludziach, rolnikach też, na końcu z myślą o sobie. A tu wszystko na opak. To się na wsi odbija.
NIESPOKREWNIENI
W ogóle Budy to ciekawa wieś. Na Kociewiu przyzwyczailiśmy się do tego, że na wsi rodziny się "mieszają", w co drugim domu mieszka ktoś z rodziny. W Budach jest zupełnie inaczej. Tu żadna rodzina nie jest z sobą spokrewniona, nie było żadnego "sąsiedzkiego ślubu". Obcemu, który trafiłby tu pierwszy raz, trudno byłoby to zrozumieć, "zostałby wpuszczony w maliny", bowiem dzieciaki i tak mówią do sąsiadów: ciociu, wujku. Nie wiadomo, dlaczego tak się stało, a okazji do "łączenia rodzin" było sporo. W Budach bowiem jest "pokoleniowe". Dziadkowie są w podobnym wieku, ich dzieci, i dzieci ich dzieci też! W tej niewielkiej miejscowości jest teraz na przykład dziesięcioro dzieci w podobnym wieku. Dlatego się nie nudzą, mają się z kim bawić. Dorosłym to podobieństwo wieku również odpowiada, oni mają z kim porozmawiać, spotkać się przy kawie. Bo "sąsiedzi w Budach żyją z sobą lepiej niż brat z bratem", Nie ma sensu się kłócić, za blisko siebie są a za daleko innych. I płot nie dzieli, czasami się przez niego skacze, nie po to, by zbawić Polskę, dlatego, iż jest przez niego bliżej do sąsiada niż przez furtkę. «Kogut też przechodzi, gęsi się mieszają, ale konfliktów nie ma".
Potwierdza to ojciec pana Romana - Czesław. Kiedy tu przyjechał i ożenił się z córkę Litkowskich, od razu został przez sąsiadów zaakceptowany.
NASTĘPCY
Młodzi nie uciekają z Bud — zostają tu. Córka chorążego ma 28 lat i nadal mieszka w Budach. Ani jej w głowie przenosiny do miasta. H. Jankowski część swojej ziemi odstąpił bratu, który chce się budować, by na emeryturze tu znaleźć spokój. "Ludzie nawet tu wracają, by znaleźć spokój. Spokój przyciąga. A Anna Zalewska mówi, że tu jest ich miejsce. Gdy wraca z miasta - czuje się zmęczona. Tu odpoczywa, mimo że pracy nie brakuje. Lubi po prostu pracować, w domu, w ogródku. Tak jak jej mąż w rolnictwie. Czy któryś z synów, Mariusz lub Andrzej, dzisiaj jeszcze chłopców, go zastąpi. Pan Roman zaskakuje stwierdzeniem, że wcale tego od nich nie będzie żądał. Wie, jaka to ciężka praca. Małą nadzieję ma, lecz gdy sta-
nie się inaczej i synowie wybiorą miasto - nie będzie na nich zły. Ich życie, ich wybór. Pani Ania też nie będzie smutna, chociaż oczywiście chciałaby, aby choć jeden tu został. W Budach prawie wszystkie domy są trzypokoleniowe. Dobrze byłoby, gdyby u Zalewskich było tak nadal. Może będzie, skoro starszy się tym rolnictwem już trochę interesuje.
OBCYCH NIE WIDAĆ
Mieszkańcy Bud nade wszystko cenią sobie spokój i ciszę. Z rzadka ktoś obcy im przeszkadza. Nie przeszkadza im, że we wsi nie ma sklepu i nigdy nie będzie, że dzieci muszą do szkoły dojeżdżać. Co z tego? Żaden problem, a mieszkają w miejscu, którego można im pozazdrościć. Brak jeziora też nie przeszkadza. Jak to mówi Henryk Jankowski, co za problem przejść się do Szteklina. Nawet się cieszą, że jeziora są od nich w pewnym oddaleniu. Dzięki temu nikt w Budach nie szuka działki rekreacyjnej i mają ten swój spokój. "Mieszczuchy" szukaj ą działek nad samymi jeziorami. Tam już jest przepełnienie, robi się "kołchoz". Lepiej sprawić sobie domek co najmniej l do 2 km od wody - spacerek nie zaszkodzi.
- Nawet nad jeziorem unikam miejsc ogólnodostępnych, szukam spokojnych — przekonuje Henryk Jankowski.
Zalewscy myślą podobnie. W Budach jest im dobrze. Gdy ma się samochód, kilka kilometrów nie ma znaczenia. Żadnego. A tu sobie żyją w swoim świecie, wyjdą na dwór, są u siebie, nikt im nie przeszkadza, nikt ich nie podgląda, nie ocenia. Ich świat. Pani Ania przygotowuje obiad - tradycyjny: mięsno - ziemniaczany, bo taki mężczyźni najwyżej cenią. I najlepiej z własnego mięsa, bo te "kupne kurczaki są do niczego". Ich potrafią ważyć 3,5 kg, a jak smakują. A. Zalewska uważa, że skoro mieszka na wsi i ma taką możliwość, to jej bliscy powinni jak najwięcej jeść "swoich rzeczy". Dla zdrowia. Frytki przecież też sama może zrobić, deser przygotować.
NIE BĘDZIE
Budy, malutka wieś w gminie Lubichowo. Nic tu poza domami nie ma i nigdy nie będzie - żadnego sklepu, żadnej szkoły, żadnej świetlicy, ale tu się tak dobrze mieszka, że o tym nawet się nie myśli". Zalewscy mówią, że wcale nie jest im łatwo, tylko gdzie byłoby im lepiej niż u siebie?
Maciej Buławski Jacek Legawski
Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

wtorek, 8 stycznia 2002

Historia pewnego domu

Dawne Lubichowo
Franciszek i Barbara przyjeżdżają do Lubichowa

Mówi się, iż domy mają duszę, ale też i swoją historię. Taki jest jest własnie okazały dom rodziny Wojda, który znajduje się przy ulicy Starogardzkiej. Obecnie mieści się w nim przedszkole i prywatna hurtowania.
Lecz dawniej...

Został zbudowany prawdopopodobnie na poczatku tego wieku. W 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, przeszedł w ręce Franciszka i Barabry Marks, którzy przybyli do Lubichowa z Przysiecka w powiecie świeckim. - Tam też - jak wspomina ich wnuczka - przez szereg lat dziadkowie zajmowali się kupiectwem. W latach 20. i 30. najlepszym zawodem bowiem był zawód kupca i daltego wuj Bronisław rozpoczął trzyletnią naukę w tym kierunku, zakończoną egzaminem. Nie to co dziś, kiedy - "kupcem" może być osłownie każdy.

"Rozkręcają" biznes

Dysponując więc po części własnymi środkami oraz przy pomocy zaciągniętej w banku pożyczki Marksowie nabyli ów dom. W ciągu dwóch lat urządzili pomieszczenia przeznaczone na sklep i restaurację.
Około roku 1920 Bronisław Marks otworzył wreszcie sklep kolonialny z artykułami. Wchodziło się do niego od frontu domu, od strony dzisiejszej ulicy Starogardzkiej. W tym samym czasie zaczęła funkcjonować również rodzinna restauracja.

- Ale - jak mówi pania Wojda - właściwie nazywano ów lokal "oberżą", gdyż na szyldzie nie można było napisać, iż jest jest to restauracja. Gdyby dziadkowie taki napis umieścili, musieliby zapłacić większy podatek.
Osiem lat później, w 1928 roku, do Lubichowa przeprowadzili się także rodzice pani Renaty - Jan i Marianna Wojda (z domu Marks). Jan Wojda zaczął pomagać szwagrowi w prowadzeniu interesów, jego żona zaś zajęła się domem i opieką nad dziećmi.

W sali restauracji bawi sie całe Lubichowo

Przez blisko 12 lat restauracja tętniła życiem. Była czynna od rana do późnego wieczora. Godziny otwarcia zaś zatwierdzała gmina i wójt. Aby do niej wejść, należało pokonać kilka stopni i przejść przez taras. Składała się z kawiarenki, winiarni, sali restauracyjnej oraz sali tanecznej, służącej do wszelkiego rodzaju uroczystości. Urządzano tu między innymi potańcówki, wesela i liczne przestawienia wilekanocne, bożonarodzeniowe, jasełka itp. Przygotowywała je zwykle jedna osoba.. Tuż przed wojną była to pani H. Muller, która miała w swej pieczy całe ówczesne życie społeczno-kulturalne. Do udziału w tych przedsięwzięciach angażowano ludzi z Lubichowa i okolicznych wsi. Pomagano sobie wzajmenie na próbach, uczono się ról i uzupełniano kostiumy, które wcześniej wykonywali sami "aktorzy".

Dekoracje tworzył pan Gliniecki. Na zabawach do tańca przygrywały miejscowe orkiestry. Można też było pograć w bilard lub posłuchać muzyki z szafy grającej. Na jednej z sali ćwiczyli w wyznaczone dni członkowie Towarzystwa Gimnastycznego.

"Wszystko było wówczas inne"

Do restauracji Marksów przychodziyło mnóstwo ludzi. Spotykali się tu sąsiedzi i znajomi. Godzinami gawędzili przy kawie lub lampce wina na przeróżne tematy. Niejednokrotnie też dawało się słyszeć wesoły chóralny śpiew. Jednak najwięcej osób bywało tu w niedziele i dni świąteczne. Na cotygodniowe pogaduszki przybywały stylowo ubrane kobiety - w sukniach do kostek i kapeluszach, trzymajac w rękach odpowiednio dobrane parasolki. Równie eleganccy byli mężczyni we frakach, cylindrach i jesionkach.

- Wszystko było wówczas inne - wspomina pani Wojda. - Ludzie bardziej towarzyscy, zaangażowani w życie Lubichowa. Częściej się spotykali, przede wszystkim rozmawiali ze sobą. Niestety, dziś wszystko się zmieniło. W okresie dwudziestolecia miedzywojennego na trasie restauracji ówczesny wójt i przedstawiciele władz odbierali defilady i stąd właśnie oglądali pochody 3 Maja.

Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr18, z 18.10.2000r.

poniedziałek, 7 stycznia 2002

Leon Wieczorek - sylwetka

W czerwcu 1920 roku Leon Wieczorek zawarł związek małżeński z Heleną Lubrańską. Rok później przyszedł na świat syn, któremu nadano dwa imiona Leon i Kazimierz. Wieczorkowie wysłali w tym czasie do Kuratorium Pomorskiego w Toruniu dokumenty z prośbą o przyjęcie ich do pracy w charakterze nauczycielki. Kuratorium skierowało sprawę do zaopiniowania inspektorowi szkolnemu w Starogardzie. Zasłużony organizator szkolnictwa na Kociewiu inspektor szkolny Julian Odya wydał opinię pozytywną, bowiem brakowało mu nauczycieli, szczególnie na wsi. Wreszcie nadeszła wiadomość, że Leonowi Wieczorkowi powierza się obowiązki pomocniczego nauczyciela w szkole katolickiej w Lubichowie w powiecie starogardzkim.
Kierownik szkoły w Lubichowie Jan Krauze wysoko ocenił młode małżeństwo Wieczorków, skoro przydzielił im w lubichowiskiej szkole trzypokojowe mieszkanie z kuchnią, stwarzając tym samym doskonałe warunki bytowe. Mam wrażenie, że nie zawiódł się na nich. Moi młodzi rodzice z zapałem zabrali się do pracy pedagogicznej, przygotowując się starannie do każdej lekcji. Hospitujący ich lekcje kierownik Jan Krauze, wytrawny i doświadczony pedagog, wyraźnie z ich pracy był zadowolony i powierzył im prowadzenie lekcji dla młodzieży pozaszkolnej na kursach wieczorowych.

Rodzice zasilili też swoimi głosami miejscowy chór śpiewczy św. Cecylii. Leon Wieczorek rzucił się natomiast w wir pracy społecznej, przywiózł nawet z Westfalii bogaty bagaż doświadczeń, błysnął więc zmysłem organizacyjnym. Założył w Lubichowie Towarzystwo Czytelni, a grunt był podatny, bowiem młodzież po latach niewoli spragniona była polskiej książki. Sam prowadził bibliotekę w jesienno-zimowe wieczory, pozwalał na czytanie pereł polskiej literatury. Ojciec założył również Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół", do którego młodzież się chętnie garnęła, by się wyżyć sportowo.

Wieczorek zaczął organizować zawody sportowe: lekkoatletyczne, a na Jeziorze Lubichowskim - pływackie. Niebawem doszło do poświęcenia sztandaru "Sokoła", którego Leon Wieczorek był długoletnim prezesem, a wiceprezesem nauczyciel z Wilczych Błot Adam Fabiś, rodem z poznańskiego, uczestnik bitwy pod Verdun.

Kiedy zaszła potrzeba wybudowania obiektu sportowego, gdyż szkolne było już niewystarczające, to ziemię pod ten obiekt użyczył miejscowy Niemiec Zieman, a "Sokoły" w czynie społecznym, jakby dziś powiedziano, wykonali boisko do piłki nożnej i żużlową bieżnię lekkoatletyczną - wszak tartanu wówczas jeszcze nie znano. W pobliskich Brzóskach z inspiracji Wieczorka w ten sam sposób urządzono na moczarach plac zabaw ze strzelnicą. Ojciec reżyserował taż sztuki teatralne, założył bowiem teatr amatorski, a kostiumy do wystawianych sztuk sprowadzał z samego Torunia, z Teatru Ziemi Pomorskiej.

W Lubichowie co niedzielę, po nabożeństwie w kościele, przychodzili do rodziców jego koledzy, oprócz wspomnianego Adama Fabisia: nauczyciel z Mościsk bez lewej ręki, Ignacy Giliński, który był kontuzjowany pod Verdun, a pochodził z Poznańskiego, oraz Władysław Golger, urodzony w Sokolu, nauczyciel z Osowa, któremu Osowo może zawdzięczać światło elektryczne i Kasę Stefczyka. Często podczas tych spotkań towarzyskich wspominano również pobyt w Lubichowie prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Stanisława Wojciechowskiego, który swego czasu podczas objazdu Pomorza wizytował lubichowską szkołę i ojciec miał ten zaszczyt osobiście go poznać.

(fragment wspomnień Kazimierza Wieczorka, syna Leona Wieczorka - GK 1994 r.