wtorek, 8 stycznia 2002

Historia pewnego domu

Dawne Lubichowo
Franciszek i Barbara przyjeżdżają do Lubichowa

Mówi się, iż domy mają duszę, ale też i swoją historię. Taki jest jest własnie okazały dom rodziny Wojda, który znajduje się przy ulicy Starogardzkiej. Obecnie mieści się w nim przedszkole i prywatna hurtowania.
Lecz dawniej...

Został zbudowany prawdopopodobnie na poczatku tego wieku. W 1918 roku, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, przeszedł w ręce Franciszka i Barabry Marks, którzy przybyli do Lubichowa z Przysiecka w powiecie świeckim. - Tam też - jak wspomina ich wnuczka - przez szereg lat dziadkowie zajmowali się kupiectwem. W latach 20. i 30. najlepszym zawodem bowiem był zawód kupca i daltego wuj Bronisław rozpoczął trzyletnią naukę w tym kierunku, zakończoną egzaminem. Nie to co dziś, kiedy - "kupcem" może być osłownie każdy.

"Rozkręcają" biznes

Dysponując więc po części własnymi środkami oraz przy pomocy zaciągniętej w banku pożyczki Marksowie nabyli ów dom. W ciągu dwóch lat urządzili pomieszczenia przeznaczone na sklep i restaurację.
Około roku 1920 Bronisław Marks otworzył wreszcie sklep kolonialny z artykułami. Wchodziło się do niego od frontu domu, od strony dzisiejszej ulicy Starogardzkiej. W tym samym czasie zaczęła funkcjonować również rodzinna restauracja.

- Ale - jak mówi pania Wojda - właściwie nazywano ów lokal "oberżą", gdyż na szyldzie nie można było napisać, iż jest jest to restauracja. Gdyby dziadkowie taki napis umieścili, musieliby zapłacić większy podatek.
Osiem lat później, w 1928 roku, do Lubichowa przeprowadzili się także rodzice pani Renaty - Jan i Marianna Wojda (z domu Marks). Jan Wojda zaczął pomagać szwagrowi w prowadzeniu interesów, jego żona zaś zajęła się domem i opieką nad dziećmi.

W sali restauracji bawi sie całe Lubichowo

Przez blisko 12 lat restauracja tętniła życiem. Była czynna od rana do późnego wieczora. Godziny otwarcia zaś zatwierdzała gmina i wójt. Aby do niej wejść, należało pokonać kilka stopni i przejść przez taras. Składała się z kawiarenki, winiarni, sali restauracyjnej oraz sali tanecznej, służącej do wszelkiego rodzaju uroczystości. Urządzano tu między innymi potańcówki, wesela i liczne przestawienia wilekanocne, bożonarodzeniowe, jasełka itp. Przygotowywała je zwykle jedna osoba.. Tuż przed wojną była to pani H. Muller, która miała w swej pieczy całe ówczesne życie społeczno-kulturalne. Do udziału w tych przedsięwzięciach angażowano ludzi z Lubichowa i okolicznych wsi. Pomagano sobie wzajmenie na próbach, uczono się ról i uzupełniano kostiumy, które wcześniej wykonywali sami "aktorzy".

Dekoracje tworzył pan Gliniecki. Na zabawach do tańca przygrywały miejscowe orkiestry. Można też było pograć w bilard lub posłuchać muzyki z szafy grającej. Na jednej z sali ćwiczyli w wyznaczone dni członkowie Towarzystwa Gimnastycznego.

"Wszystko było wówczas inne"

Do restauracji Marksów przychodziyło mnóstwo ludzi. Spotykali się tu sąsiedzi i znajomi. Godzinami gawędzili przy kawie lub lampce wina na przeróżne tematy. Niejednokrotnie też dawało się słyszeć wesoły chóralny śpiew. Jednak najwięcej osób bywało tu w niedziele i dni świąteczne. Na cotygodniowe pogaduszki przybywały stylowo ubrane kobiety - w sukniach do kostek i kapeluszach, trzymajac w rękach odpowiednio dobrane parasolki. Równie eleganccy byli mężczyni we frakach, cylindrach i jesionkach.

- Wszystko było wówczas inne - wspomina pani Wojda. - Ludzie bardziej towarzyscy, zaangażowani w życie Lubichowa. Częściej się spotykali, przede wszystkim rozmawiali ze sobą. Niestety, dziś wszystko się zmieniło. W okresie dwudziestolecia miedzywojennego na trasie restauracji ówczesny wójt i przedstawiciele władz odbierali defilady i stąd właśnie oglądali pochody 3 Maja.

Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr18, z 18.10.2000r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz