piątek, 31 marca 2006

Stado Ogierów w Starogardzie. Dżahil, syn Lurona

Stado Ogierów w Starogardzie. Nowemu p.o. dyrektora marzy się stworzenie tu regionalnego centrum hodowli koni i miejsca skupiającego środowisko jeździeckie




Wylotówka ze Starogardu na Tczew. Przy szosie nie ma żadnych wskazówek. Nie zachęca też przejezdnych cofnięta wobec "berlinki" żelazna brama, zwieńczona przedwojennym orzełkiem. Idziemy alejkami. Przed samym zmierzchem również i zimową porą budynki starogardzkiego Stada Ogierów wyglądają imponująco i tajemniczo.

Tak, również i tajemniczo, bo ten znajdujący się pod ochroną Konserwatora Zabytków kompleks kryje wiele niewiadomych, a zwłaszcza tę związaną z dokładną datą powstania. Ale dziś nie przyjechaliśmy pisać historii, a porozmawiać o stadzie z nieco rozżalonym na nas p.o. dyrektora. Nie w smak mu był artykuł o braku informacji o naszym stadzie w Internecie.

Trzy w jednym

Pod ścianą pokoju dyrektora na stojaku stoi husarska zbroja. Była milczącym świadkiem niejednej burzy wojennej, między innymi i tej niedawnej, gdy toczyły się tu gorące rozmowy w obronie stada. Jednak p.o. dyrektora Filip Sondij, który ma 28 lat, pochodzi z Warszawy, a pracuje w Stadzie Ogierów spółka z o.o. W Łącku (leży między Warszawą a Płockiem), nic o tych wojnach nie musi wiedzieć. Ot, oddelegowano go miesiąc temu do Stada Ogierów w Starogardzie - jakby filii spółki w Łącku.

Że to dziwna podległość? Cóż, taką stworzono strukturę. Na podobnej zasadzie pod Łąck podlega Stado Ogierów w Kętrzynie. Trzy stada zostały skupione w jednej firmie, której głównym udziałowcem jest skarb państwa, i funkcjonują pod jedną nazwą. Podobne spółki utworzono w Białce w Lubelskiem, w Sierakowie w Wielkopolsce i w Bogusławicach w Łódzkiem. Każda ze spółek obsługuje swoje województwa i każda jest spółką strategiczną dla państwa w dziedzinie hodowli koni.



Łąck obsługuje pięć województw: mazowieckie, kujawsko-pomorskie, pomorskie, warmińsko-mazurskie i podlaskie. Natomiast regionalne stado w Starogardzie ma pod sobą województwa pomorskie i kujawsko-pomorskie, 84 tzw. punkty kopulacyjne.

Konkretna rola stada

Młody dyrektor nie musi też wiedzieć, czym było i jest Stado Ogierów Starogard w historii, legendach i planach królewskiego miasta. Przyjechał pracować, a nie wysłuchiwać legend. Inna sprawa, że one prędzej czy później go wciągną. Na przykład historia o nagrywanych tu "Krzyżakach" i legenda o ulubionych przez starogardzian "pokrzyżackich" ścieżkach, o czym pisano w "Filmie".

Albo plan o utworzeniu podstarogardzkiego turystycznego eldorado - jezioro Kochanka, Strzelnica, Stado Ogierów, jezioro Jamertale itd. Legendy... To stado wykonuje konkretną rolę - powtarza później kilka razy Filip Sondij. - A cała reszta? Owszem, ale to już jak kwiatek do kożucha.

Końskie geny - majątek narodowy

Dyskutujemy o argumentach, które padały tutaj, w tym pokoju, podczas burzliwej bitwy o stado. Takie stado w formule państwowego przedsiębiorstwa to relikt - mówili niektórzy. - Koński bank genetyczny? Już niedługo zapanuje sztuczne zapłodnienie klaczy. Młody człowiek kontrargumentuje. Państwowe stada mają na przykład w Niemczech i we Francji.

Doskonale współdziałają one z prywatną hodowlą terenową. To raz. Po drugie - genetyka jest majątkiem narodowym. W przypadku koni - majątkiem szczególnie chronionym i mającym niezwykłe tradycje. Weźmy takie konie rasy arabskiej. Ściągano je z Półwyspu Arabskiego za czasów Polski sarmackiej. Teraz, dzięki państwowym hodowlom, na aukcje arabów przyjeżdża do nas cały świat, również i, o paradoksie, szejkowie arabscy.

Jeden z naszych arabów w latach 70. na aukcji w Janowie Podlaskim został sprzedany za fantastyczne pieniądze - milion dolarów (do dzisiaj rekord). Czy nasze araby byłyby najlepsze na świecie, gdyby konsekwentnie nie prowadzono prac hodowlanych, gdyby nie ten państwowy bank genów?

A co by było, gdyby mieli je tylko hodowcy prywatni i gdyby doszło u nich do jakiegoś ekonomicznego zachwiania? Czy właściciel nie ratowałby się sprzedając te konie - narodowe dobro za granicę? I byłoby po banku genów. A inseminacja? Oczywiście, przed nią się nie obronimy, ale przecież nasienie pozyskuje się od żywych ogierów.

To nie miejsce do zwiedzania
Filip Sondij znał wcześniej nasze stado. Wspaniała przyroda, wspaniałe, duże stajnie, wspaniała architektura. Jest oczarowany. To idealne miejsce do hodowli koni i całej infrastruktury okołohodowlanej, co oznacza sport jeździecki i szeroko pojętą rekreację. Inna sprawa, że wszystkie stada ogierów w Polsce to perełki. Nasze odróżnia się od innych pruską architekturą. Zgadza się z nami, że może to być miejsce do spacerów, ale z tym trzeba ostrożnie. Zasadniczą funkcją stada jest podnoszenie jakości hodowli koni na terenie działania stada - znowu powtarza, co wyjaśnia też słabą informację o stadzie w Internecie.

Centrum hodowlane

Obecnie Stado Ogierów w Starogardzie posiada 110 ogierów, ale w stajniach większości z nich nie ma. Zostały rozmieszczone w punktach kopulacyjnych. Stacjonują tam cały rok. Kiedyś stacjonowały krócej, gdyż obowiązywała sezonowość krycia, od wiosny do lata. Dlatego w tym okresie, gdyż ciąża koni trwa 11 miesięcy i źrebię rodziło się na wiosnę, czyli w dobrym czasie. Termin lipiec czy sierpień dla rolnika wiązał się z problemami.

Teraz te miesiące nie mają już specjalnego znaczenia, chociaż niektórzy hodowcy nadal się tego tradycyjnego terminarza trzymają. Po roku ogiery wracają z punktów i jadą gdzie indziej, w zależności od zapotrzebowania na danym terenie. Tu, w stadzie w Starogardzie, kryje tylko siedemnaście ogierów, ale za to najlepszych z najlepszych. Dlatego to stado nazywa się centralnym punktem kopulacyjnym, a dąży się do tego, by stało się centrum hodowlanym w tutejszym rejonie.

Tendencje rozwojowe

W Stadzie Ogierów w Starogardzie są prawie wszystkie rasy koni - od szlachetnych, po zimnokrwiste. Krew czysta arabska, pełna krew angielska, półkrwi rasa wielkopolska, małopolska, szlachetna półkrew i rasa śląska i tak dalej. Dyrektor wymienia i pokazuje w fachowych pismach.

Zna się na temacie - z wykształcenia jest zootechnikiem po SGGW w Warszawie. Obecnie większe zapotrzebowanie jest na konie zimnokrwiste. W sumie - szacuje się - w Polsce hoduje się około 380 tysięcy koni. Przed wojną - milion. Tendencje? Rozwojowe. I cały czas chodzi o jakość. Stado, jako że ma wyselekcjonowane ogiery, wypożycza do krycia hodowcom, a potem, jeżeli hodowcom uda się wyhodować jakiegoś cennego ogiera, od nich kupuje.

Dla hodowców, którzy pokazują i sprzedają swoje konie na aukcjach (również i tu, w stadzie), to prestiż, jeżeli ich ogiery trafią jakby z powrotem - te same geny - do stada.

Dyrektor marzy o sporcie

Dyrektor prowadzi do stajni. Pokazuje na araba - czystej krwi, niczym nie ustępującego tym w Janowie Podlaskim. W boksie naprzeciw stoi Dżahil, syn Lurona - wybitnego skoczka przez przeszkody, mistrza Polski. Dżahil to wśród tych siedemnastu wybranych koni genetyczna gwiazda i wielka nadzieja sportowa. I już zwycięzca hodowlanych wystaw.

Nie wiadomo, co jest cenniejsze - koń jako ewentualny zwycięzca zawodów, czy jego geny. W każdym razie będzie o nim głośno. Tu dotykamy tematu "sport w stadzie". Jakoś - po tych tutejszych wojnach - jeździectwo siadło. Filip Sondij jednak wierzy, że się odrodzi. Ten obiekt powinien skupiać środowisko jeździeckie. Takie jest jego marzenie.

Chciałby mieć tu szkółkę jeździecką. Ma instruktora sportu, wkrótce będzie drugi. A rekreacja? Proszę bardzo. Stado oferuje kuligi, rozmaite usługi, miejsca w pensjonacie, kuligi, przejazdy bryczkami, których ma kilkanaście, już niedługo także ich pokaz. Jest też kowal...
I oby mu się udało wrócić do chlubnej przeszłości tego stada.
Tadeusz Majewski

Zdjecie
Ten arab w niczym nie ustępuje tym z Janowa Podlaskiego. Fot. Kamila Sowińska

Smętowo - wspomnienia

Fragement "Kolejarskiej opowieści" o rodzinie Ubowskich

W Smętowie Irena Ubowska wyszła za mąż za Zygfryda Chrzanowskiego.
- Po wojnie była tu węzłowa stacja kolejowa. Zniszczono mosty w Tczewie i tutaj szły linie z Warszawy - przez Prabuty, Kwidzyn, Smętowo, Tczew, Gdańsk, do Gdyni. Z Kwidzyna przez Opalenie przez drewniany most. Później go zdjęli.

Wtedy Smętowo coś znaczyło. Dziś nad Wisłą są jeszcze wypusty, ale to po moście jeszcze starszym niż ten drewniany.
Pan Zygmunt opowiada o powojennych smętowskich realiach.
pan Zygmunt określa powojenne smętowskie realia.
- A jak pan poznał panią Irenę? - pytamy.
- Poderwałam w teatrze. To było w 1953 roku. Wtenczas odbywały się tutaj zabawy. Była też orkiestra. Wszystko organizował Zbigniew Oparka - kolejarz, prosty człowiek bez szkół. Miał polot. Organizował też przedstawienia.

Molier z pieczątką

- Wyjeżdżaliśmy do Pelplina, do Nowego, stroje pożyczaliśmy z teatru z Bydgoszczy - dopowiada pani Irena. - Może pan sobie wyobrazić, że ten teatr to nie było bylecajstwo. Wystawialiśmy "Śluby panieńskie" i "Świętoszka" - ambitny repertuar. W "Ślubach panieńskich" grałam panią Dobrójską, a w "Świetoszku" Elwirę.
Pan Zygfryd był redaktorem technicznym. Zajmował się światłem, kasą... Tak, tak... W Smętowie były stemplowane bilety. Jeździł też do Świecia do cenzorów po zezwolenia.
- Zezwolenia załatwiało się w starostwie - wspomina Chrzanowski. - Przedstawiało się książeczkę, na przykład Moliera, wbijali do tego Moliera stempel i Molier przechodził.

Polowanie na chłopców

- A jak to było z tym podrywem w teatrze?
Pani Irena: - Poznaliśmy się podczas przedstawienia.
Pan Zygfryd: - Na przedstawienia przychodziło wielu ludzi, bo nikt nie wiedział jeszcze o telewizji.
Pani Irena: - Mąż jest 1924 rocznik. Wtedy w Smętowie z tego rocznika mężczyzn nie było wielu. Można powiedzieć, że to mi się udało. Jak się jakiś chłop pojawił na horyzoncie, to trzeba było go łapać. Między nami jest pięć lat różnicy, w granicach przyzwoitości... Ale nie był to chybiony wybór. Jak to było dokładnie? Sala nieogrzewana, trzeba było się przebierać za kulisami, a mój przyszły mąż biegnie z płaszczem. Był troskliwy.
Pan Zygfryd:- Łatwo było udawać.
Pani Irena: - Na dłuższą metę to się nie da udawać.

Okupacja. Wspomnienia Zygfryda

- Rzeczywiście, chłopów w Smętowie było mniej niż kobiet - potwierdza pan Zygfryd. - Wielu nie wróciło... W 1943 wzięli mnie do Wehrmachtu. Wylądowałem na Rhodos. Na Bałkanach dostałem się do niewoli jugosłowiańskiej. Miałem szczęście. Jugosłowianie na początku z jeńcami się nie patyczkowali. Nie pytali, czy Niemiec czy Polak. Od razu kulka w łeb. A swoją drogą nie mieli powodu pytać - Niemcy mocno zaleźli im za skórę... A Smętowo podczas okupacji? Za sklepem w centrum przebiegała granica między powiatami starogardzkim i świeckim.

Przychodziło się tu za okazaniem odpowiedniej przepustki. Przed wojną parafię zakładał ksiądz radca Paweł Szynwelski. W miejscu, gdzie dziś znajduje sie remiza. Nazwano jego imieniem ulicę. W części Smętowa należącej do powiatu starogardzkiego od 1905 roku istniał kościół ewangelicki. A to dlatego, że w niedalekim Bobrowcu zamieszkiwali ewangelicy i trzy rodziny polskie. Może nie trzy - niech pan napisze kilka, tak będzie bezpieczniej. Do parafii katolickiej szło się więc w czasie okupacji do powiatu świeckiego przez pola, żeby uniknąć kontroli.

Warto o proboszczu

- Warto napisać o tym proboszczu. Był w Smętowie cały czas. Parafię utworzył w 1937 roku. W 1939 Niemcy go aresztowali i wywieźli do Dachau. Siedział w obozie do końca wojny. Wyzwolili go Amerykanie. Po wojnie nosił brodę, bo miał zdeformowaną szczękę. Działał w Smętowie. Chętnie przychodził na spektakle.

Smętowo dzisiaj

- Jest niby kółko seniorów, organizują spotkania, ale na ogół koncentrują się na organizacji wycieczek - mówi pan Zygfryd. - To miejscowość kolejowa. Właściwie przed wojną mieszkali tu sami kolejarze. Co to była zresztą wtedy za miejscowość? Stacja, poczta, mleczarnia i jeszcze Czerwińsk, majątek. Trzy domy i nieco później poniatówki... Świetlicę zlikwidowano z rok temu. Stała naprzeciw dworca. Kiedy powstała? Tuż po wojnie z rozebranej ekspedycji kolejowej w Opaleniu. Rozebrano, bo mówili, że wymaga za dużo remontów. Łatwo się rozbierało, bo pruski mur. A szkoda - odbywały sie w niej wesela i zabawy. Jest gminny dom kultury, ale tam nie ma dużej sali.
- Troszeczkę śpiące to wszystko - kończy pani Irena.

Na zdjęciu kościół w Smętowie. Od 1905 r. należał do powiatu starogardzkiego i służył ewangelikom. Kościółek dla katolików mieścił się w dzisiejszej remizie OSP.

Przed budową autostrady

Tu z budową autostrady wiązano spore nadzieje. Na wzgórzu zaczęto stawiać nawet archeologiczny skansen.

Praca? Może dla "mrówek" (tytuł prasowy)

Jedziemy przez Barłożno. Za krzyżem pytamy o skansen. Jakiś chłopak pokazuje ręką, że to tam, daleko, przy odejściu od asfaltówki drogi do znanego ludowego rzeźbiarza Jerzego Kamińskiego. - Ale zostały tylko pieńki - przestrzega.

Jesteśmy na miejscu. Robimy zdjęcie oznakowania dla autostrady. Potem idziemy po twardej skorupie zlodowaciałego śniegu pod wzgórze, gdzie jeszcze dwa lata temu stały drewniane szkielety jakichś chałup. Nic z nich nie zostało, nawet pieńki.

Ze wzgórza rozciąga się piękny widok, choć o tej porze bez kolorów. Wszędzie dookoła "kociołki", czyli typowe dla Kociewia dolinki wśród wzgórz. W kierunku na Kierwałd też splantowana ziemia. I tam archeolodzy znaleźli jakąś osadę.

Praca ewentualnie dla "mrówek"

Przy tejże drodze mieszka Eugeniusz Zabrocki - radny Rady Gminy Skórcz III i IV kadencji, zawodowo prezes spółki z o.o. Barpol. Na początku ma pretensję, że w reportażu nazwaliśmy część Barłożna Barpolem, kiedy tak się nazywa spółka.
- To po prostu Barpol dwa - mówi.
My na to, że zwyczajowa nazwa. Sprawdzimy to.
Czy Barłożno skorzysta na tym, że tuż obok będzie biegła autostrada?
- Nie mam żadnych oczekiwań. Jakie miałyby być profity, jeżeli nie będzie na tym odcinku ani parkingu, ani zjazdu?

A praca? Już ją tutejsi mieli przy wykopaliskach?
- Owszem, sezonową. Ale przy budowie autostrady takiej nie zaproponują. Mówili o tym przedstawiciele "Skanski". Nie będą tutaj zatrudniać. Ewentualnie na koniec mają wejść "mrówki" z grabelkami.

"Mrówki"?
Do uporządkowania poboczy. Generalnie dziś nie kalkuluje się zatrudniać do ręcznych robót. Lokalny transport też ich nie interesuje. Będą się posuwali po pasie budowania autostrady.
Tak to pada wizja setek tysięcy miejsc pracy dla ludzi z łopatami. Cóż, malutka koparka do kopania rowów pod kable odbiera miejsca pracy dwudziestu ludziom ze sztychówkami.

Ale na spotkaniu włodarzy gminy z przedstawicielami firmy mówiono, że rolnicy będą mogli wziąć sobie nadwyżkę dobrej ziemi, zdartej z pasa budowy...
- Tak, mówiono o tym. Firma będzie odkładać ziemię na boki przede wszystkim z myślą o tym, że zostanie ona wykorzystana do wykończenia poboczy. A nadwyżka - jeżeli w ogóle będzie w tym rejonie (a raczej nie będzie) - to tak... rolnicy albo przetransportują ją własnymi środkami, albo nawet otrzymają transportem firmy.

Archeolog jak jasnowidz

Mieliście tu praca archeologiczne. Wyszły rewelacje.
- Archeolodzy widzą jak jasnowidze. Dla nich jakaś czarna plama na piachu to już osada czy palenisko. Każdy na chleb pracuje. Ale owszem, coś musiało być.
W związku z tymi rewelacyjnymi wykopaliskami miał tu powstać skansen...
- Prawdopodobnie to była inicjatywa starostwa za starosty Andrzeja Grzyba. Gdyby taki obiekt powstał, to byłoby coś. Ale raczej dla naszych, bo nie będzie tu zjazdu.

Chodziło jednak również o tych z autostrady. I o ścieżkę rowerową z Barłożna.
- To są pobożne życzenia. Jakiś punkt obsługi turystycznej od strony Bobrowca, jakaś ścieżka rowerowa. Tu jest daleko od szosy. Dla mnie Barłożno nigdy nie miało żadnych walorów turystycznych. A ścieżka rowerowa? Ja ostrożnie podchodzę do takich pomysłów.
Prezes - widać - jest realistą. Złotymi literkami zapisujemy zdanie: "Niektórym się wydaje, że jak się wybuduje ścieżkę rowerową, to od razu wieś zacznie się rozwijać".

Była nawet trzcina

Dyrektor tutejszej szkoły Justyna Czarnecka potwierdza, że prace nad budową archeologicznego skansenu szły pełną parą. Postawiono szkielet chałupy, gliniany piec, nawet zwieziono trzcinę, by te chałupę przykryć.
To szkoła nie miała z tym nic wspólnego? Widzieliśmy w szkole piękną wystawę zdjęć z prac archeologicznych, jakie tutaj organizowano.
- Wystawę zorganizowali archeolodzy. Była już, zanim zostałam dyrektorem w 2001 roku, Wtedy wszyscy byli w "achach" i "ochach", że będzie taki skansen. Co prawda nie taki, jak we Wdzydzach, ale miejsca pracy da. Organizowano też w tej sprawie spotkania z udziałem pana Kazika Chyły, już nowego wicestarosty. Często rozmawiano na ten temat na sesjach. Robiliśmy tam, gdzie ten skansen miał powstać, wycieczki. Byliśmy też oglądać pracę archeologów, mieliśmy również spotkania z archeologiem w szkole.

Oczywiście pani dyrektor jest za czymś takim, jeżeli oczywiście będzie możliwość pozyskania środków. Inna sprawa, czy Barłożno się do tego nadaje, jeżeli będzie leżało między zjazdami w Ropuchach i Kopytkowie?

Tadeusz Majewski
Magazyn Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Historia pewnego domu

Dom ten był zbudowany mniej więcej w tym samym czasie co kościół, czyli w 1911 roku. Według mieszkańców wsi miała to być sala parafialna z mieszkaniem
dla organisty. Jednak pierwszymi właścicielami tego budynku byli państwo Grzenia.


Rodzina ta mieszkała u góry, a na dole znajdował się sklep, dawniej nazywany "bławatny". Można było tam kupić materiały do szycia.

Po jakimś czasie państwo Grzenia wyprowadzili się do Chojnic. Dom odkupili od nich Dombrowscy dla swojej córki z męża Osowskiej. Stało się to na początku lat 20-tych. Przed drugą wojną światową w części zachodniej budynku na parterze znajdował się mały warsztat krawiecki.





Nadmienić należy, że kupcy, czyli prowadzący ten handel, zmieniali się. W tych czasach dom ten był potocznie nazywany Bazarem. Po drugiej wojnie światowej właścicielami budynku byli Leokadia i Brunon Borkowscy. Osiem lat temu kupili go Wanda i Mieczysław Dembiccy.


Kółko dziennikarskie szkoły w Piecach.

Dobry Brat. Burze są nijakie

Opowieści z Dobrego Bratu

Wędkarze mówią, że nad całym jeziorem Kałębie leżało tych węgorzy około 3 tony. Tylko tu, na Dobrym Barcie - około 300 kilogramów.
- A wystarczyło wezwać wojsko, rzucić kilka lasek dynamitu - denerwuje sie przechodzący wędkarz. - Pewnie, że część by ogłuszyło, ale reszta miałaby czym oddychać... Albo dlaczego wygoniono tych, którzy chcieli rąbać przeręble? To jak z tej przypowiastki o psie ogrodnika... Jak to było...?

- Straszna śmierć, panie - mówi inny. - Pod lodem rozgrywała się tragedia. Węgorze wgryzały się przy brzegu w ziemię, żeby wyjść na brzeg, ale ziemia twarda.

Kłusownicy

Wędkarze z domków wczasowych sporo wiedzą. Nie tylko Iwicki. Opowiadają o kłusownictwie, o polowaniach prądem, o niebezpieczeństwie, choć przyznają, że od roku już tego nie ma.
Ale wcześniej to tylko agregaty chodziły.
Po chwili płynie opowieść o słynnym panu K., który kłusował za komuny. Nasadzali się na niego, nasadzali - Milicja Obywatelska i Państwowe Gospodarstwa Rybackie - i w końcu go namierzyli. W nocy, na jeziorze osaczyli go reflektorami z różnych stron. Stał w łódce. Zaczęli krzyczeć z radości, bo K. nie umiał pływać. A K. skacze do wody, piorun jeden! Wolał śmierć niż wstyd... MO z PGR-em zaczęli się zastanawiać, kto ma pójść zawiadomić rodzinę. Jeden poszedł. Puka, wchodzi skrępowany do chałupy, a K. ...leży pod pierzyną i udaje greka.
Opowiada o tym jeden z wędkarzy.
- Znałem go dobrze - dodaje na zakończenie. - Nie wytrzymałem i pytam: "K., umiesz ty w końcu pływać, czy nie umiesz?". "Nie umiem, ale wiem, którędy chodzić. Bo Kałębie, wbrew temu co piszą w folderach, jest płytkie".
Iwicki kiedyś badał tę głębokość. Wyszło mu w najgłębszym miejscu 5 metrów z haczykiem. Tak więc K. rzeczywiście mógł dojść do brzegu, jeżeli znał świetnie miejsca.

Opowieści

W sezonie jak to w sezonie - ktoś zapala lampkę, mieszkańcy domków schodzą się jak ćmy. Przychodzą też tutejsi. Jest nastrój. Krążą opowieści stare i nowe, poważne i głupstewka - choćby o tym, że w jednym z kibelków wisiał sobie czajnik i wszyscy musieli cichutko.... Bo w czajniku na jajkach siedział ptaszek. Albo opowiastki o szczurach piżmowych i kurkach wodnych. W tych opowieściach do niedawana prym wodził Jan Wedeł - senior, człek, co przeżył co nieco. Zmarł rok temu, w sierpniu, w wieku 82 lat. Z jego śmiercią umarło wiele historii. Przychodzi teraz Wedeł - junior, ale jego opowieści są już z drugiej reki. Na przykład ta o nazwie Dobry Brat.

W Osieku żył zły, tu dobry. Ten zły zabił dobrego i utopił w głęboczku (okrąglaku, jeziorku).
Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nad głęboczkiem straszy, a na dnie jeziorka leżą potężne obrobione pniaki. Skąd się tam wzięły? Nie wiadomo. Tajemnica ciągnie tajemnicę za ogon.

Wedel nie Wedeł

Zachodzimy do okazałego domostwa. Obok, przy chałupinie ze źle wypalonej cegły, stoi mężczyzna. Wedeł junior - Zygmunt (54 l.) zaprasza do nowego domu. Tu niespodzianka - Zygmunt Wedeł, a nie Wedel.
- Ojciec mówił: "Żebyś pisał się Wedel".
Pan Zygmunt sprawdzał w dokumentach, inni też - faktycznie jest Wedel, jak ci warszawiacy. Ale został przy Wedeł.
- To niemieckie nazwisko, spod Hamburga - wyjaśnia gospodarz. - Jakaś "rózga" tej rodziny zaplątała się w te strony i mieszka od pokoleń. Na Dobrym Bracie osiadł mój pradziadek. Kupił tu 3,5 hektara lasu, wykarczował i postawił chatę.
Spaliła się podczas wojny.

Według pana Zygmunta prawdopodobnie jezioro Kałębie kiedyś należało do trzech rodzin - Milewskiego, Wedla i kogoś jeszcze. Przynosi dyplom. Czytamy, że Maksymilian Wedel, urodzony 14.10.1884 r. w Osieku, zdał 10.04.1948 r. egzamin na mistrza rybackiego.
Podpisy komisji i pieczątka świętego Piotra - patrona rybaków.
Maksymilian Wedel był dziadkiem Zygmunta. Cała rodzina rybaczyła tu z dziada pradziada, ale ta nić zawodowa niestety niedawno się urwała. Z różnych przyczyn. Choćby z tej, że pan Zygmunt ma dwie córki, Annę i Małgorzatę. Młodsza, Anna, jest podleśniczym i studiuje w Poznaniu, starsza mieszka w Warszawie, jest leśniczym i też studiuje w Poznaniu.

Pan Zygmunt jest dumny z córek. Ciągał je po lesie, nazywał ptaki i drzewa. Dzięki niemu poznały piękno przyrody. Młodsza za wyniki w nauce w Technikum Leśnym w Tucholi mogła pójść bez egzaminów do Bydgoszczy, ale pojechała zdawać do Poznania - tak bardzo chciała zostać leśnikiem. Charakterna dziewczyna. Jest też myśliwym. Kiedyś na swoje urodziny postanowiła ustrzelić dzika, wsiadła o ósmej rano na rower, o dziewiątej wróciła i zameldowała, że ustrzeliła. "A gdzie on jest ?" - zapytał tata. "Tato.. toż on wielki jak szafa!".

Spoglądamy na drobniutką pannę Annę, która akurat przyniosła kawę.
Panna Anna ma też ładne zbiory. W gablocie opatrzonej napisem ZBIÓR ENTOMOLOGICZNY siedzą rusałka żałobnik i inne motyle, i rozmaite żuki, niektóre z okropnie długimi wąsami.
- Ale pazia królowej nie ma!
- A bo pod ochroną - odcina się Anna.

Ojciec partyzant

Jan Wedel, ojciec Zygmunta, był postacią nieprzeciętną. Przed wojną rzecz jasna był rybakiem. Miał ojcowiznę na Dobrym Bracie, ale przy drodze, a nie - jak Zygmunt - nad samym jeziorem.
Wojnę w lesie starsi ludzie wspominają, jakby toczyła się wczoraj. Jan często o niej opowiadał, teraz mówi o niej Zygmunt.
- 1939 rok - wrzesień. Jan dostał się do niewoli pod Łowiczem. Niemcy puścili go do domu, w polskim mundurze. Wracał z Dolnym z Leśnej Jani.

Wysiedli na stacji w Skórczu i w tych mundurach postanowili pójść na spacer po miasteczku. "O, wy polskie bandyty !" - zakrzyknął na ich widok syn aptekarza Muller. Wyjął pistolet i prowadzi do lasu, by ich tam zastrzelić. Koło poczty nagle pokazał się SS-man Durau - właściciel młyna w Szladze. - "Wi haizen zi?" - pyta Muller Duraua. "Wedel, Dolny...". Durau: "Możesz tych ludzi puścić".
Potem już nie szli szosą, a polami, łąkami, lasami. Przyszli do domu po ciemku.

Okupacja w Osieku

Były dwie możliwości, albo - albo. Albo Stuthof - albo Wehrmacht. W osieckich stronach to "albo albo" wyglądało bardzo konkretnie.
- Demska była w ciąży. Jej mąż siedział akurat w stodole. Miał karabin. Zajechali Niemcy, pytają, gdzie mąż. Zakatowali ją na jego oczach. Chciał strzelić, ale cóż z tego...

Kałębiem zarządzał w imieniu III Rzeszy Niemiec Girka. Wziął wszystkich młodych do pracy. Jan łowił ryby, podeszło kilku SS-manów zachciało im się ryb. "Idźcie do Girki. To ryby Girki". I znowu, po raz drugi, pistolet przy skroni. Próba nerwów. Girka potem powie: "Spróbowali by to zrobić". To powiedzenie przeszło do rodzinnych opowieści Wedlów jako niezły czarny dowcip.

Partyzanci

- SS-mani jeździli za partyzantami - opowiada Zygmunt. - W partyzantce walczyli szwagry Jana. Mój wujek Jan Redzimski też. Walczył w wielkiej bitwie Armii Krajowej pod Dębią Górą, gdzie stoją jeszcze drzewa ze ściętymi wtedy poprzez pociski wierzchołkami. SS-mani tropili partyzantów, aż wytropili ich siedzibę. Bobkowskiego syn wystrzelił pierwszy i strzelił wysokiego rangą SS-mana z Gdańska.

Niemcy ściągnęli posiłki i okrążyli bunkry. Partyzanci znaleźli słabe miejsca w pierścieniu i tam uderzyli. Wujka ojciec miał celne oko. Co się wychylał, trafiał. Wychylał się i trafiał, wychylał się i trafiał, wychylił się i dostał w same czoło. Partyzanci poszli w końcu na białą broń. Co było Niemców pozabijane! Leżeli w nadleśnictwie w Błędnie i w szkole w Osieku.

W Danii

Jan Wedel krótko był w Wehrmachcie w Danii. Pewnego razu duński ruch oporu podjechał pod bramę obozu, wycelował karabin maszynowy w wartownika, bramę otwarto. Jan wyszedł w pełnym uzbrojeniu, w mundurze, wsiadł do samochodu i odjechał. Tak formalnie został partyzantem w Danii, elegancko bez zgrzytów. Walnie przyczynił sie do wysadzenia okrętu wojennego. Podszedł sobie w porcie, popatrzył, gdzie co i jak. Wymierzyli w niego - po raz trzeci w tej wojnie. Dzięki informacjom, jakie zebrał, Duńczycy wiedzieli, gdzie założyć ładunek wybuchowy. Założyli - okręt co prawda nie zatonął, ale na morze już nigdy nie wypłynął.

Dwa lata po drugiej wojnie Jan Wedel siedział w Danii i czekał na trzecią. Szukał rodzinę przez Czerwony Krzyż.
- W 1945 roku miałem 4 lata, siostra Barbara urodziła się w maju 1945 roku. Pamiętam front na Dobrym Bracie.
Spoglądamy na pana Zygmunta podejrzliwie. Cztery lata i pamięta? Może? Intensywne przeżycia.

- A pamiętam. Siedzieliśmy w bunkrze na terenie dzisiejszego ośrodka. Tam, gdzie dziś stoi przystanek PKS, postawili działo, Ostrzeliwało las w kierunku zachodnim. Potem przyszedł Rosjanin i kazał uciekać z Osieka, bo "będzie za duży grób". Tak tłumaczył, ale bunkier był dobrze zrobiony. Myślę, że sami chcieli się w nim schować. Wujek Józef Guz niósł mnie na rękach do Osieka nocą brzegiem. Siedzieliśmy u Milewskiegow stajni. Michał Trzoska doił krowę i dawał mleko.
Pan Zygmunt przynosi fotografię Jana, wykonaną w Danii. Z tyłu napis ołówkiem. "Zygmuśku, to jest Twój tata".
- Tata nigdy do żadnego związku kombatanckiego nie należał - kończy o ojcu pan Zygmunt.

Jeden człowiek ile może narobić

Tak mówi o Hitlerze Wedeł. Na Dobrym Bracie jest sześciu gospodarzy.
- Pipiórka Stanisław, Grabowski Józef, Lica Adam, Demski Andrzej, Wedel Agnieszka - moja matka - wymienia Zygmunt. - Wszystko jakby jedna rodzina. W czasie okupacji ludzi nie było więcej, może mniej, a na tym niewielkim skrawku bogu ducha winnej ziemi jest siedem mogił. W jednej nawet Rusek z Niemcem leżą.

Prawdopodobnie Lica ich zakopał. W innej dwóch Niemców, co ranni leżeli w chałupie. Chałupa zaczęła się palić, wyczołgać się nie mogli... Jeden człowiek ile skłócił świata - stwierdza filozoficznie - ... Jako dzieci dbaliśmy o mogiły i dziś też dbają.

Jest gorzej?

Starsi ludzie przeważnie mówią, że jest gorzej niż było. Jakby nie było wojny, a potem czasu PGR-ów. Pan Zygmunt nie jest "starszy", ale też tak mówi.
- Jest gorzej, bo sporo ginie. Na przykład pełno żurawin rosło, a dzisiaj nic. Grzybów? Już nigdy nie będzie tyle, jak kiedyś. Burze są nijakie, takiego suma - 75-kilogramowego, co to na dwóch skrzyniach rybackich leżał, a ogon mu jeszcze po podłodze się ciągnął (złowionego w Jeziorze Czarnym), już nikt nie złapie.

To jest też złe, że w takiej perle przyrody postawili kotłownię, co dymy wypuszcza.
Ogólnie można się zgodzić - tym bardziej, że większość tak mówi. Wychylamy się przez okno z wysokiego pietra, skąd lepiej widać postawione po wojnie przez Jana Wedla gospodarstwo pod strzechą i na tuż przy nas posadowione na elektrycznym słupie bocianie gniazdo. Bociek siedzi na wyciągnięcie reki. Patrzymy oko w oko, dziób w dziób. Nie jest jednak tak źle, Maćku.
Tadeusz Majewski

KGW Cieciorka - prezentacja w Jabłowie

Prezentacja KGW Cieciorka na turnieju kół w Jabłowie
Naszą działalność zapoczątkował I Turniej Sołectw w gminie Kaliska. Nastąpiło w naszej wsi pospolite ruszenie. Kilka osób postanowiło wziąć udział w tym turnieju. Świeżo zebrana drużyna, wsparta młodzieżą, zajęła w tych zawodach I miejsce. Było to w listopadzie 2003r.

Latem następnego roku następnego roku zawiązała się u nas "Grupa odnowy wsi". Początkowo nie było nas dużo. Tak naprawdę zaczęłyśmy się spotykać całkiem niedawno. Można powiedzieć, że dopiero "raczkujemy". Nie mamy więc żadnych osiągnięć, którymi moglibyśmy się pochwalić.

W naszej grupie jest 25 pań, a my zostałyśmy wybrane jako reprezentacja do turnieju.
Większość z nas nie pracuje zawodowo, lecz mamy obowiązki jak wszystkie panie. Spotykamy się w długie jesienne i zimowe wieczory raz w tygodniu. Wykonujemy wtedy jakieś robótki, wymieniamy wzory, gotujemy, pieczemy, czy co nam tam akurat przyjdzie do głowy. Wszystko we własnym gronie i zakresie.
Chcielibyśmy rozwijać nasze umiejętności, lecz nie mamy na to środków, choć pomysłów dużo.

Próbujemy zachęcić nasze młodsze kobietki do udziału w naszych spotkaniach, aby później one mogły kontynuować nasze tradycje. Lecz nasza młodzież jet zabiegana, nie ma na nic czasu. Ale my żyjemy nadzieją, że może kiedyś się uda zaszczepić im tego "bakcyla" i wtedy ruszamy z kopyta.
Być może już za rok będzie lepiej, kto wie?

Zblewo - Koło Gospodyń Wiejskich

Prezentacja koła na turnieju w Jabłowie

48 lat działalności KGW w Zblewie. Kolo rozpoczęło swoją działalność od 11 marca 1958 roku. Pierwszy Zarząd Koła: przewodnicząca - Zofia Krajewska, sekretarz - Franciszka Szklarska, skarbnik - Franciszka Rogowska.


Kazimierz Szmagliński. Księga cudów

Szmaglińscy mają tajemniczą księgę, które jest przekazywana z pokolenia na pokolenie od około 1780 roku




Klaniny w marcu. Zimno nie zimno, a przed sklepem jak zwykle gromadka. Robimy zdjęcia, badamy, ile prawdy jest w legendach nieżyjącego już Władysława Szmaglińskiego - świetnego gawędziarza i znawcy tutejszej historii.



Panowie - zwracamy się do obecnych - miał tu być kiedyś, jeszcze za czasów pruskich, wykopany kanał, łączący zbyt podmokłe łąki z rzeką Wdą. Do jego przekopania namówił miejscowych przejeżdżający tędy redaktor naczelny "Gazety Grudziądzkiej" i poseł do Reichstagu Wiktor Kulerski. Gdzie ciągnie ten kanał?
- Tych czasów to my nie pamiętamy... Coś w domu mówili o jakimś rowie...

Rzucamy okiem na górę o dwóch nazwach - Chojną, bo porastały na niej choinki, i Hojną Górę, bo dawała "bursztyn i inne żywice". Stoi sobie w centrum wsi, blisko domu z napisem na ganku 1796 rok. Łąki też są - rozległe, zarośnięte badylami. Za nimi płynie Wda.

O Troycy Przenajswietszey

Kazimierz Szmagliński, syn Władysława, mieszka w Starogardzie. Przynosi ową tajemniczą książkę, w której rzekomo są opowieści o przyszłości tego marnego świata. Okładka jest sfatygowana, po otwarciu na pierwszej stronie widać blade napisy, z których daje się wyczytać tytuł: "O Troycy Przenayswiętszey prośba oddająca tę książkę".
- Po co przepisywać, jak można zrobić zdjęcie - zauważa pan Władysław. Faktycznie, faktycznie.

Mówią, że to jakaś kabała...
- Nie, tu są spisane cuda, jakie zdarzały się za przyczyną świętego Józefa w Kaliszu - wyjaśnia Szmagliński. - Wierni zwracali się do niego z różnymi prośbami. I zdarzały się cudowne uzdrowienia chorych, potwierdzone przez ówczesnych lekarzy. Jakaś matka zwraca się tu o wyzdrowienie ciężko chorej córki, ktoś inny o zdrowie dla kobiety, która już leży i wszyscy myślą, że zmarła, a ona nagle wstaje. Na te stronie jest historia jakiegoś dowódcy. Miał głęboko poranione nogi i nikt nie wierzył, że z tego wyjdzie. Cudownie się wyleczył. I tak dalej, i tak dalej.






Przekazywano najmłodszemu

To zaskakujące, że ta książka, napisana staropolszczyzną, mocno odbita czcionką na czerpanym papierze, leżała sobie od gdzieś 1780 roku w maleńkich, położonych w lesie Klaninach.
- Niezupełnie w Klaninach. Ja się tam urodziłem, ojciec Władysław też, ale dziadek Marcin już nie. Dziadek sprowadził się z Klaskawy koło Czerska. Był stolarzem. Leży w Łęgu. Urodził się w 1866 roku, zmarł w 1955. Mój ojciec Władysław urodził się w 1913 roku jako najmłodszy syn rodziny Marcina. Miał trzy siostry i brata Jana, który służył w 18 pułku ułanów w Grudziądzu i tam się osiedlił...

Kiedy dziadek Marcin Szmagliński sprowadził się do Klanin?
- Ojciec urodził się w Klaninach, więc dziadek musiał być przed 1900 rokiem albo zaraz po tej dacie.
Czyli Marcin przyjechał do Klanin z tą książką. Dlaczego otrzymał ją Władysław, nie Jan?
- Otrzymał jako najmłodszy. W rodzinie Szmaglińskich była tradycja, że zawsze przekazywano ją najmłodszemu synowi. I ta tradycja jest nadal kontynuowana. Mój ojciec umierał z przykazaniem, że książkę trzeba dać mojemu najmłodszemu synowi Piotrowi.

Ponad 20 lat cudów

Wertujemy kartki. Jest ponad 550 stron, im bliżej końca, tym mniejsza czcionka. W dużej części data po dacie, dzień po dniu, a nawet "w tem samym dniu", są opisane przypadki uzdrowień. Pierwsze - w 1751, ostatnie w 1778. Ponad dwadzieścia lat cudów. I mnóstwo nazwisk rozmaitych jaśnie urodzonych.
Pana dziadek musiał być człowiekiem wykształconym, jeżeli miał taką książkę. Umiał czytać. Myślałem, że był jakimś szlachcicem.
- Był stolarzem, jak już powiedziałem. Uczył się stolarstwa w Osiecznej. Miał dar opowiadania. Kiedyś opowiadał, jak po zbyt długiej pracy nie chciało im się jechać do domu. Położyli się spać w trumnach. Nazajutrz przyszła majstrowa, a oni wstali z tych trumien. Ale się kobieta przeraziła... Wtedy wszyscy umieli czytać, bo szkoła była obowiązkowa.

Ale niemiecka, a to książka polska.
- No tak, musieli chodzić do szkoły niemieckiej. Ale w domach i tak mówili po polsku. I uczyli się czytać po polsku.

Miał też przepowiednie

A pan kiedy się urodził?
- Czwartego stycznia 1938 roku.
No to nie pamięta pan przedwojennych czy wojennych czasów.
- Coś pamiętam. Na przykład jak w 1944 roku przez drzwi naszego domu przeszedł pocisk. Z domu została tylko jedna ściana nośna. Uciekliśmy do chlewa. Tam przybiegła też Miloszka z dziećmi. Czekaliśmy. I wreszcie przyszedł pocisk w ten chlew. Zabiło dziecko MiIoszki.

Te historie mamy spisane. A książka? Że też przetrwała ostre działania wojenne w Klaninach...
- Była cały czas w domu. Ojciec Władysław miał małą biblioteczkę i tam ona była przechowywana. Ojciec dużo czytał. On miał wielki dar opowiadania. Znał mnóstwo przysłów, historii, legend. Przyjeżdżali do niego naukowcy i spisywali.

Też byłem, w 1992 roku... A książkę rodzinie czytał?
- Czytał, ale nie tak często. Nawet dokładnie nie pamiętam, o czym ona opowiada. Wiem, że jest w niej o świętym Józefie i o tych cudach w Kaliszu, jakie zaszły przed obrazem świętego Józefa... Nie słyszałem, żeby jakaś rodzina tutaj miała tak starą książkę w domu.

Ojciec miał biblioteczkę... Co jeszcze w niej było?
- Na przykład przepowiednie Wernychory. Przed wojną prenumerował też "Gazetę Grudziądzką". Ale więcej opowiadał. Na przykład o Niemcu Froście - czarowniku. Jak Frost dmuchał na liście i zaczęło biegać pełno myszy. Albo o tym, jak jakiś chłop opowiadał, że jego krowa daje półtora wiadra mleka na raz, a Frost na to: "Co tu opowiadasz? To jest byk, a nie krowa". Wszyscy poszli zobaczyć. Rzeczywiście, byk. Tę opowieść usłyszał od dziadka Marcina.

Z tym kanałem to prawda

Mówili kilka dni temu mieszkańcy Klanin, że o żadnym kanale, o którym w 1992 roku opowiadał nam pana ojciec, nie słyszeli. Miał podobno odwadniać łąki zalewane przez Wdę, a powstał na początku wieku, kiedy wieś odwiedził Kulerski.
- Mówił o kanale? Być może powstał. Jest tam rów półpodstawowy...

Półpodstawowy?
- To fachowa nazwa. Rów średniej wielkości. Rowy są: podstawowe - zbierające wody z większych rozlewisk, szerokie od 1,5 do 2,5 metra, półpodstawowe - mają do 1,5 metra szerokości, szczegółowe - od 50 do 70 centymetrów. Tam był rów. Szeroki. Trudno nam, dzieciom, było go przeskoczyć. I faktycznie odprowadzał z łąk, z rowów szczegółowych, jako główny rów wodę do rzeki... Rzeczywiście, coś się mówiło, że ten rów został wykopany w 1903 roku. Odprowadza wodę do dzisiaj, ale kiepsko, gdyż jest zarośnięty.

Dawniej, za demokracji ludowej, wszyscy mieli obowiązek konserwacji takich rowów. Musiały być czyszczone, odmulane. Robiono to w ramach szarwarku, obowiązkowej pracy. Każdy odrabiał ileś tam obowiązkowych dniówek. Pilnował tego zarząd z siedzibą w Osiecznej. Szarwark dotyczył głównych rowów. Swoje rowy każdy czyścił sam. Przez to ta łąka w Klaninach była sucha i można było jeździć maszynami i kosić. Dzisiaj wszystkie są podtopione i leżą ugorem, dziczeją. A dałoby się na nich uchować ze dwadzieścia krów.

Panie Kazimierzu, a po co komu dwadzieścia krów?! Pana ojciec opowiadał, że przed budową kanału, znaczy się półpodstawowego rowu, trzeba było skosić łąki do Świętego Jana, bo później wylewała rzeka. Coś w tym jest?
- Do Świętego Jana, do 24 czerwca... Tak, do tego dnia siana były już w domu. Pierwszy pokos zawsze był już zebrany. I faktycznie, pamiętam, że jak się skosiło, to później przychodziły deszcze.

Książka pozostała

Opuścił pan Klaniny, ale zamiłowanie do wsi zostało. Kiedy pan wyjechał?
- Chodziłem do czwartej klasy do szkoły w Klaninach, potem do Huty Kalnej. Po szkole dwa lata pracowałem na wsi. Trzeba było pomóc, gdyż mama Pelagia chorowała na nogi. Opuściłem Klaniny w 1954 roku. Do 1959 roku uczyłem się w Liceum Rolniczym w Owidzu (było wtedy liceum, nie technikum), mieszkałem pięć lat w internacie.

Uczyli się ze mną Poćwiardowski z Zelgoszczy, Szczepański z Franka, Jan Reszczyński z Najmusów, Janusz Szczepański - sportowiec z al. Wojska Polskiego w Starogardzie. Potem poszedłem na roczny staż do Czarnegolasu, stamtąd do Gdańska. Kolega Potrykus, pracownik Wojewódzkiej Stacji Chemiczno-Rolniczej, przyjechał badać próbki ziemi i mnie namówił. Pracowałem w tej stacji dwa lata... W 1961 r. przeszedłem do Nowego Dworu w ramach akcji decentralizacji. Skusiła mnie perspektywa dwupokojowego mieszkania. W tym czasie ożeniłem się z Adelą... Joanna Adelą...

Adela - ładne imię.
Niepospolite.
Skąd pochodzi Adela?
Z Huty Kalnej.
Z sąsiedztwa Klanin!
- Tak. Po 6 latach przeprowadziliśmy się do Starogardu. Podjąłem pracę jako inspektor rolny w Inspektoracie PGR Starogard (mieścił się w baraku przy Tczewskiej). Podlegały mu wszystkie PGR-y z powiatów kościerskiego i starogardzkiego... Mówimy o latach1967 - 1971. Potem zawiązał się Kombinat Kociewie. Przejmowaliśmy kółko rolnicze w Linowcu. Byłem w powstałym tam PGR-ze kierownikiem. Od 1971 do 1975. W maju 1975 r. przeniesiono mnie na kierownika PGR Nowa Wieś. Tam też byłem trzy i pół roku, do 1978. I wtedy poszedłem do szkoły. Pracę zaproponował mi Stanisław Szczepański.

Niesprawiedliwy był podział

Rozmawiamy tu o rodzinnej książce, o PGR-ach umówimy się na inną rozmowę (to fascynujący i nieopisany dotąd temat). Dlaczego został pan nauczycielem?
- Bo w PGR-ach niesprawiedliwie dzielono fundusz. Jak przyszedłem do Nowej Wsi, było 3 mln zł długu, jak odchodziłem, było do przodu. A PGR w Kleszczewie miał ponad 18 milionów strat. Ale Kombinat dawał z funduszu premiowego po równo... W Owidzu uczyłem ogólnej uprawy, szczegółowej uprawy, ochrony roślin, a później hodowli zwierząt. Zrobiłem zaocznie studia. Na emeryturę przeszedłem w 1999 roku.

Ale działa pan dalej.
- Tak. Od 16 grudnia 2003 roku jestem przewodniczącym Prezydium Zarządu Oddziału Rejonowego Polskiego Związku Emerytów i Rencistów w Starogardzie.
Pracowite życie... A ta książka, która leży między z nami, czym jest dla pana?
- Symbolem, przekazem polskości, literatury polskiej.
Nie korciło pana, by ją wziąć do torby i zawieźć do antykwariatu?
- Ależ skąd! Nigdy tak nie myślałem. Teraz należy do syna. Co z nią zrobi, nie będę wnikał... Ona ma wartość rodzinną. Czy ma wartość bibliofilską? Na pewno. Niby jest świecka, ale mówi o religijnych sprawach. Z pewnością ma też wartość historyczną. Jest tu wymienionych wiele znanych rodów... Ale nigdy tak o niej nie myślałem.
Tadeusz Majewski

Fot.
1.Kazimierz Szmagliński pokazuje księgę cudów. Fot. Kamila Sowińska
2.Strona tytułowa księgi. Fot. Kamila Sowińska
3. Pogoda - niepogoda, przed sklepem w Klaninach stoi gromadka. Fot. Kamila Sowińska
4. Najstarszy dom w Klaninach ma na ganku datę. "Rodowa" książka Szmaglińskich jest od niego starsza.Fot. Kamila Sowińska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Szkoła ładniejsza niż w Danii

- Chodziłam z aparatem i robiłam zdjęcia. Marzyłam, żeby podobna szkoła powstała u nas







Piece to najładniejsza wieś w powiecie. I mają tu być może najładniejszą szkołę. Rozmawiamy w eleganckim pokoju pani dyrektor, który powstał na... poddaszu.
- Szkołę wybudowano w 1959 roku - mówi Barbara Mania. - Jak na tamte czasy jej standard był dobry. Powstała według typowego projektu. Pojechaliśmy raz do Barłożna i zobaczyłam... swoją szkołę. Identyczna bryła, ale wewnątrz zmiany.



Weszliśmy tam do góry, myślałam, że tak jak u nas, będzie na strych, a tu niespodzianka - zagospodarowane poddasze. Po przyjeździe, podobnie jak tam, zrobiliśmy przejście na strych od razu z parteru. Teraz nie trzeba wchodzić na piętro najpierw wychodząc z parteru na zewnątrz. W Barłożnie mieli też już c.o., a u nas były jeszcze kaflowe piece.

Nie umiałam się sprzedać

- W szkole w Piecach zaczęłam uczyć w 1971 roku. Wtedy uczyło się różnych przedmiotów. Bawiłam się też w teatrzyk. O, tu jest zdjęcie z tamtego czasu. Jedna uczennica z IV klasy mówiła mi niedawno, że ta dziewczynka na zdjęciu jest podobna do jej cioci. Powiedziałam, że to faktycznie jej ciocia. Jak ten czas leci... Jeździłam z teatrzykiem do różnych miejscowości, między innymi byliśmy na konkursie w Wejherowie. Mieszkałam wtedy w Piecach, byłam miejscową nauczycielką. Bardzo lubiłam te zajęcia z teatrzykiem. I pewnego dnia na radzie pedagogicznej w Kaliskach (szkoła w Piecach była filią szkoły w Kaliskach) dowiedziałam się, że teatrzyk robi ktoś inny. Można sobie wyobrazić, jak się poczułam. Myślałam, że mnie szlag trafi. Co na to dyrekcja? Dyrektor Lenz mówił, że nie umiem się sprzedać...

Argumenty stały się odwrotne

- Wróciłam do szkoły w Piecach w 1987 roku. W 1990 zostałam dyrektorem. Przez rok, akurat kiedy wchodziła duża reforma (gimnazja), była tu nawet ośmioklasówka. Obecnie jest szkoła 6-klasowa. Już w 1990 r. chciałam ten budynek powiększyć i wyremontować. Żeby dzieci nie dojeżdżały do Kalisk. Spełzło na niczym. Zostały z tego projekty rozbudowy. Ale w związku z tamtą koncepcją powstała sala gimnastyczna. To było za wójta Antoniego Cywińskiego.

Wtedy, mówiąc o małych szkołach, wskazywano na oszczędności finansowe i na to, że uczniowie w szkole na miejscu mają lepiej. Potem wszystkie argumenty stały się odwrotne. Zadecydowała demografia. Wtedy, na początku lat 90., małe szkoły miały sens. Wówczas w tej szkole było 115 - 120 uczniów. Teraz z zerówką jest 91. Odliczając 14 z zerówki wychodzi 77 uczniów, czyli prawie dwa razy mniej. Wtedy klasy liczyły od 14 do 17 uczniów. Dzisiaj IV klasa jest 6-osobowa, co ciekawe, całkowicie żeńska. W VI klasie mamy 9 osób, dwie dziewczynki.

Czy będzie jak za dawnych lat?

Czy demograficzna sytuacja będzie się poprawiać? Czy bedzie kiedyś tyle dzieciaków, jak jeszcze na poczatku lat 90.?
- Nieraz rozmawiam z kobietami. Mówią, co sądzą o becikowym czy o pensji dla matki wychowującej dzieci. Uważają, ze becikowe to dobry początek. A pensje? ...Ja myślę, że to ma dobre i złe strony. Jeśli kobieta lubi być w domu, to o.k. - wychowywanie dzieci to wielka praca. Ale jeżeli ktoś lubi pracować poza domem, tak jak ja? Czy to będzie sprawiedliwe dla kobiet pracujących poza domem i wychowujących swoje dzieci? Takie kobiety powinny mieć dwie pensje. Jest też inna kwestia. Czy te kobiety wychowujące dzieci nie wypadną z rynku pracy? Przecież przez kilka lat sporo można zapomnieć. Kobiety z Pieców mówią też, że jeżeli chodzi o liczbę dzieci w rodzinie, to bardzo dużo zależy od pracy, a tej tutaj nie ma.

Jestem za małymi szkołami

- Teraz idzie rocznik 2000. Mało dzieci - pięcioro. Następny będzie chyba lepszy. Potem już 17, 18 dzieci. I takie będą klasy. Szkole w Piecach nic więc nie zagraża. Pracuje w niej 14 nauczycieli, 7 pełnozatrudnionych...
Istnieje w Polsce pismo poświęcone obronie małych szkół. Pani, zadaje się, też się takie podobają...
- Tak, jestem rzeczniczką małych szkół. I nie tylko ja. Wreszcie zaczyna się mówić, że małe szkoły mają swoją wartość. Nie ma problemu z papierosami, narkotykami, alkoholem itp... Oczywiście chodzi o małe szkoły wyglądające jak ta. Od kiedy tak wygląda? W grudniu 2005 r. został przeprowadzony kapitalny remont... Kiedyś wysłano nas do Danii na szkolenie. Byłam zachwycona ich szkołami. Chodziłam z aparatem i robiłam zdjęcia. Marzyłam, żeby podobna powstała u nas. Teraz ta nasza jest nawet ładniejsza. I jest c.o., a na poddaszu zaadaptowano pomieszczenia, jak w szkole w Barłożnie. Dzisiaj ta placówka jest w stu procentach nowoczesna.

Poznają swój region

- Proponujemy wszystko, co proponuje nowoczesna szkoła. Realizujemy edukację regionalną, mówimy o gwarze, hafcie kociewskim, o regionalnych potrawach, obyczajach. Chodzi nam o to, żeby dzieci znały swój region. Nauczyliśmy je nawet pieśni o Piecach. Niektóre lekcje poświęcone edukacji regionalnej odbywają się na zewnątrz. To trudne. Dzieci na przykład pytały dorosłych mieszkańców Pieców, co wiedzą na temat miejscowości. To nie bardzo wyszło. Ludzie najczęściej odpowiadali, że nie mają czasu.

Szkoła na przystanku?

Pisząc o KGW w Piecach nadmieniliśmy, że tu jest trochę jak kiedyś w Bobowie - nauczyciele są z zewnątrz. W Bobowie symbolizował to przystanek PKS - nauczyciele wysiadali z autobusu i czym prędzej wsiadali...
- To prawda, że wszyscy nauczycie dojeżdżają. Z Czarnej Wody, Kalisk czy Iwiczna. Ale są zajęcia pozalekcyjne. Mamy Uczniowski Klub Sportowy Skrzat. Założył go Andrzej Sroka, trenuje Sebastian Jędrzejewski. Jest tenis stołowy, piłka nożna. Nie ma pieniędzy, ale nauczyciele traktują te godziny na zasadzie, że powinni prowadzić coś ponad swoje lekcje. Jest też harcerstwo. Zajmuje się nim Ewa Węsierska z Czarnej Wody. Są też zuchy. Działa świetlica terapeutyczna. W soboty odbywają się próby chóru, które prowadzi Daniela Ebertowska. Przyjeżdża ze Starogardu... Drzwi szkoły nie są zamknięte.

Każdy może tu coś robić

Mówią, że pobiera pani opłaty za wynajem sali gimnastycznej.
- To prawda. Wynajem sali gimnastycznej kosztuje 20 złotych za godzinę, ale młodzież do 18 lat korzysta bezpłatnie. Oczywiście pod warunkiem, że będzie odpowiedzialny opiekun. Czy w mieście jest inaczej? Wszyscy mogą korzystać z sal gimnastycznych bezpłatnie?

Oczywiście, że nie... W szkole jest piękna salka z komputerami. Można się zgłosić i prowadzić jakieś kółko?
- W tej pracowni komputerowej mamy stałe łącze internetowe. W czasie ferii współpracujemy z Radą Sołecka i organizujemy zajęcia dla dzieci i młodzieży... Kółko, na przykład komputerowe, można prowadzić, ale na to nie ma pieniędzy.
A gratis?
- Jak najbardziej! Mamy nauczycielkę, która gratis prowadzi zajęcia sportowe. Nauczyciele są otwarci dla społeczeństwa, ale nie mogą poświęcać dzieciom i młodzieży całego swojego czasu. Przecież mają jeszcze życie rodzinne. Inna sprawa, że z tymi zajęciami pozalekcyjnymi bywa różnie. Mieliśmy lekcje języka angielskiego dla dzieci i dorosłych. Na początku, owszem, przychodzili. Potem było coraz mniej i mniej, w końcu zajęcia wygasły. Każdy może tu coś robić, jest wspaniała baza.
Tadeusz Majewski, Dorota Skolimowska

1. Pani dyrektor pokazuje prace reklamujące szkołę. Fot. Tadeusz Majewski
2. Maleńka dziewczynka z Pieców zaraz połączy się z olbrzymim światem. Fot. Tadeusz Majewski
3. - Prowadziłam ten teatrzyk - mówi Barbara Mania. - Na radzie pedagogicznej dowiedziałam się, że prowadzi ktoś inny. Repr. Dorota Skolimowska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Skórcz na starych pocztówkach

Otwieramy nową podstronę - Skórcz rerto. Zamieszczamy tu zdjęcia (najczęściej pocztówki) starego Skórcza. Te pochodzą ze zbiorów Marka Tymińskiego. Serdecznie dziękujemy panu Markowi za ich udostępnienie.















Osiek, Osie, Osieczna

Osiek, Osie i Osieczna - trzy miejscowości o podobnej nazwie leżą blisko siebie w Borach Tucholskich. Blisko i... bardzo daleko.
Tak blisko, tak daleko

Osie, Osiek i Osieczną poza podobną nazwą sporo łączy. Leżą na Kociewiu, w Borach Tucholskich, w promieniu zaledwie 30 kilometrów od siebie. Co dzieli? Osiek i Osieczna znajdują się w tym samym powiecie i są stolicami gmin powiatu starogardzkiego w województwie pomorskim. Osie leży już w województwie kujawsko-pomorskim. Sporo łączy, ale jeszcze więcej dzieli - nie ma otóż od jednej do drugiej i trzeciej miejscowości dogodnego dojazdu.
Mylą się
- Mamy skrzyżowanie ze Skórcza do Osieka - mówi wójt Janusz Kaczyński. - Stoi tam też kierunkowskaz z napisem Osie. Zdarza się, że kierowcy jadą na to Osie (przez Skrzynię, Łuby - przyp. red.), myśląc, że zdążają do Osieka.

Jadą - dodajmy - i wpadają w pułapkę. W Łubach kończy się asfalt, zaczyna gehenna - z 10 kilometrów wielkich kocich łbów. Do tego jak pojada dalej, "wylądują" w Osiu, nie Osieku.

Kilka słów o nazwach

Nazwy mogą się mylić, bo brzmią podobnie. Na dodatek są bardzo popularne w całej Polsce. Józef Milewski w książce "Dzieje powiatu starogardzkiego" informuje, że nazwa tych miejscowości pochodzi od słowa "zasieka", to znaczy przeszkoda, zapora na drodze leśnej względnie na granicy. Mogła też oznaczać osadę ufortyfikowaną (zastępującą gród), zabezpieczoną od strony okolicznych lasów zasiekami.

Natomiast wybitny językoznawca Bogusław Kreja w "Nazwy miejscowe Kociewia i okolicy" wyjaśnia: " … nazwa Osie wygląda pozornie dość tajemniczo, lecz jej struktura jest dość przejrzysta. Jest to nazwa topograficzna utworzona od nazwy drzewa "osa" (osika) za pomocą przyrostka - e o funkcji kolektywnej; porównaj takie nazwy miejscowe, jak Bucze (od buk), Brzezie (od brzoza).

Zatem Osie to pierwotnie tyle co "miejsce, gdzie rosną osy, osiki". W XVI wieku efemerycznie pojawiła się forma Osie. Osiek - nazwa równa wyrazowi pospolitemu osiek - tj. palisada z pni zbudowana w celach obronnych."
Osieczna - jest to nazwa utworzona przyrostkiem - no (-na) od wyrazu pospolitego osiek.
Najbardziej pospolitą nazwą z tych trzech jest Osiek, np. w WUNM jest zapisana dla z górą 60 miejscowości. Poza tym występuje jeden rodzaj w formie żeńskiej Osieka (woj. olsztyńskie) i 10 rodzajów w formie liczby mnogiej Osieki.

Osiek, Osieczna - bardzo podobne

Większość ludzi, którzy znają Kociewie, widzi wielkie podobieństwo Osieka i Osiecznej.
- To porównywalne wsie. Tu gmina i tam gmina, tu kościół i tam kościół. Tam żyją ludzie z dnia na dzień i tu też. Brak pracy, młodzież ucieka. Kiedyś Osieczna miała połączenie kolejowe, to było lepiej, ale teraz, tak jak i w Osieku jest tylko autobus. No, Osiek ma jeziora, w Osiecznie ich nie ma, dopiero są koło Klanin i Zdrójna - mówi mieszkaniec Kasparusa Jan Smeja, który ma 12 kilometrów zarówno do Osieka jak i do Osiecznej.

Adeli Mazur podobają się obie miejscowości, bo leżą w lesie, a zatem dookoła pełno grzybów. Ładne kościoły, sporo sklepów, dużo nowych, ładnych domów. - Wioski są porównywalne, ale nad Osiek nie da, przecież to matka nasza. Wieś pięknieje. Szkoda tylko, że tak się starzeje, mało tu młodzieży, bo nie ma żadnego zakładu pracy.

Z każdej strony las

Dużo wspólnego między obiema wioskami zauważa też anonimowy mieszkaniec Skórcza, choć Osiecznej przypisuje większy spokój, wyjątkową ciszę i malowniczość.
- Z którejkolwiek strony spojrzeć, widać las. A te drewniane chaty i przed nimi urokliwe malwy w słońcu… Wokół przepiękne widoki. Dużo ścieżek leśnych, które zapraszają do wycieczek rowerowych. Moi znajomi, mieszczuchy, wybrali na stałe miejsce zamieszkania właśnie Osieczną i czują się tam bardzo dobrze. Atrakcje większe w Osieku, bo dochodzą jeziora. Osiek jest bardziej współczesny poprzez kontakt z turystami - mówi.

Z czego mogą być dumne

Jerzy Mykowski ze Skórcza jest dumny, że w Osiecznej ma kolegę, także wuefistę Stasika, który jest kolegą Korzeniowskiego i zajmuje się chodem. Organizuje we wsi imprezę "Chód w Osiecznej".
- No, może Osieczna poza tą imprezą słynie jeszcze z "Kapel". Atrakcją jest też samolot przed szkołą. Szkoda, że Osieczna leży mocno na uboczu.

Może dlatego tak mało o niej wiemy. Osiek ma ładne położenie nad jeziorami. To sympatyczna wioska. Organizowana jest corocznie wielka impreza kulturalna "Gospel", słynny też jest od wieków odpust osiecki, sprowadzone są do wyremontowanego kościoła relikwie św. Rocha. Niedaleko Osieka jest leśnictwo Kałębnica, a tam azyl dla zwierząt. Nad Kałębiem inne ciekawe miejscowości - Radogoszcz, Okarpiec, Wycinki.

Grzybne miejsca pod Tuszynkiem i Cisową Górą. Dużo ciekawych ludzi napłynęło do Osieka i okolicy. Kilku poznałem osobiście - wylicza walory obu wsi pan Jurek.

Osie - bez porównania

- Osiecznej nie znam, Osie tak. Osiek nie ma z nim porównania. Tam są stolarnie, masarnie, nie mówiąc o wielkiej masarni Gzelli. Są kamieniarze, firmy budowlane … Ludzie mają pracę. A Osiek co? W tym Osieku nic nie ma - mówi właścicielka skórzeckiej cukierni pani Małgosia.
- Jak tylko wjeżdża się do Osia, to widać bogatą miejscowość - dodaje Elżbieta Barabach. - Tam jest dużo zakładów pracy. Na uwagę zasługuje przedsiębiorczość tych ludzi. To jest na tej zasadzie, że skoro sąsiadowi się udało, to dlaczego ma mnie się nie udać.

W Osieku takich ludzi z inicjatywą, z pomysłami brakuje. Może boją się ryzyka? Skoro ludzie mają pracę, to mają pieniądze, stąd w Osiu rozbudowane są usługi, jest dużo sklepów, bo ma kto z nich korzystać. Samych kwiaciarni jest trzy. Grażyna Torłop zauważa, że większość firm w Osiu są firmami rodzinnymi, pokoleniowymi, co ułatwia ich prowadzenie.

Z Osieka jadą do Osia

- Osie a Osiek? - ciagnie pani Grażyna. - Sporo mieszkańców z Osieka znalazło zatrudnienie w Osiu. Tam młodzież zostaje, stąd ucieka. Tam budują się miejscowi, tutaj ludzie z zewnątrz, wielu tak zwanych polskich Niemców. Społeczeństwo osieckie się starzeje, jest wiele wdów, samotnych kobiet, rencistek.

A co za rentę można zrobić? Na taką biedę, trudności życiowe to i tak jest dobrze. Ludzie mogą szczycić się swoją zaradnością. Ładne są przydomowe ogródki, sami chodzą schludnie ubrani. Dbają o swoje domy, o obejścia i o siebie. Jak przyjeżdżają do nas ludzie z Osia, to zachwalają ładne położenie wsi i jej estetykę.

- Osie to małe miasteczko. Trochę przemysłu, więcej handlu i sporo mieszkańców. Nie wiem, czy nie mieszka tam więcej ludzi niż w Skórczu - zastanawia się Jerzy Mykowski. (Gmina liczy 5330 mieszkańców przyp. red.)

Trakt napoleoński - łączy czy dzieli?

Jerzy Mykowski ma w Osiu kolegę Jacka Dąbrowskiego. Chcąc go odwiedzić, musi jechać przez Osiek, Lipinki. Krótsza droga, stary trakt napoleoński Skórcz - Skrzynia - Łuby - Osie, jest omijana ze względu odcinek z wielkich kocich łbów od Łubów do Osia. Bruk fatalny dla samochodów. Dziś ten odcinek drogi znają tylko nieliczni. Trasa przez Łuby jest omijana. Nikt nie będzie zarzynał pojazdów ze względów historycznych, bo droga ma taka wartość.

Kiedyś ta droga pełniła ważną rolę. To dawny trakt napoleoński i póki nie pobudowano odcinka autostrady od Warlubia do skrzyżowania Osie - Osiek - Skórcz, jako jedyna łączyła Starogard z Toruniem.

Jak kiedyś jeździli

- Stosik, który już nie żyje, a był przewoźnikiem u niejakiego Stencla - wspomina Mykowski - opowiadał mi, że woził wraz z innymi przewoźnikami wozami konnymi mąkę z młynów ze Skórcza, Starogardu i Pelplina do Torunia. Co 20 kilometrów wyprzęgano konie i odpoczywano. Ale bardziej atrakcyjna była droga powrotna. Wracali nocą. Wtedy sprzęgano wszystkie konie i wozy razem, typowano jednego woźnicę, który pełnił niejako swoisty dyżur, reszta popijała gorzałkę.

W ten sposób umilano sobie wielogodzinną monotonną podróż. Odnośnie tej drogi wiem jeszcze, że jak wybuchła II wojna światowa, ludzie w panice uciekali nią z naszych terenów, chcąc dostać się do centralnej Polski. Moja matka też uciekała… rowerem. Jak nam opowiadała, za Łubami nastąpiło takie zblokowanie konnych pojazdów, że musiała zawrócić. Była świadkiem, jak Niemcy ostrzeliwali tę drogę. Po krótkiej chwili zobaczyć można było masakrę - wiele nieżywych koni i o zgrozo, ludzi. To było przerażające.

Nie ma co łączyć

Według pana Jerzego wyasfaltowanie tej szosy nie jest bardzo potrzebne, bo Skórcz nie ma żadnych powiązań ani gospodarczych, ani kulturalnych z Osiem. - Trochę jeżdżą po mięso, ale poza tym nic. Może dla mieszkańców Łubów czy Skrzyni byłoby to wygodne? - zastanawia się pan Jurek.

Zapytaliśmy. Mieszkańcy tych turystycznych wsi, mający tu domy wczasowe przerobione ze starych chat, wolą, by w tej sprawie milczeć. Asfalt położony na kocich łbach może im tylko zakłócić święty spokój. Podobnie mieszkańcy Kasparusa, skąd można by pociągnąć drogę
Teresa Wódkowska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Głos Starogardzki - prasa w PRL-u

Dedykujemy ten tekst tym, którzy mniemają, że dzisiejsze media są zniewolone

Chcesz mieć gazetę? Wymyśl sobie tytuł, zarejestruj w Bibliotece Narodowej (ISSN), wybierz drukarnię i wydawaj. Resztę zweryfikuje rynek, czyli potencjalni czytelnicy. Jak ci nie wyjdzie (nie sprzedaż nawet nędznych 150 egzemplarzy), zawsze możesz powiedzieć, że ludziska nie chcą dzisiaj czytać.

No i stracisz trochę pieniędzy. Generalnie jednak wydanie jakiegoś tytułu jest bardzo proste. Jeżeli sądzisz, że jest inaczej, to przeczytaj pismo do Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk datowane - "Starogard Gd., dnia 1,X,1954 r." (a toż przecież była po śmierci Stalina odwilż, więc czemu nie pobrykać? - przyp. red.).

Warszawa
ul. Bracka 7/8
Kolegium redakcyjne Wielonakładówki w Starogardzie Gd. W składzie: Antoni Gerigk, Zbigniew Gabryszak, Antoni Łupinowicz, Edmund Falkowski i Zenon Kurcaba prosi o zezwolenie na wydawanie czasopisma powiatowego. wychodzącego raz w tygodniu jako organu Powiatowego Frontu Narodowego pod nazwą "Głos Starogardzki".
Powiat starogardzki liczy około 70 tysięcy mieszkańców, jest wybitnie uprzemysłowiony, w związku z czym wydawanie gazety powiatowej jest koniecznością gospodarczą i polityczną.
W imieniu Komitetu Redakcyjnego
Zbigniew Gabryszak i Antoni Gerigk



Wersja wariantowa

Pod tym pismem, napisanym na maszynie, jest wariant drugi aplikacji, napisany odręcznie.

Z upoważnienia Powiatowego Komitetu Frontu Narodowego w Starogardzie Gdańskim kolegium redakcyjne wielonakładówki w/w Komitetu "Głosu Starogardzkiego" w składzie..... zwraca się o zezwolenie na wydawanie czasopisma powiatowego, które by wychodziło dwa razy w tygodniu ("tygodniu" przekreślone) w miesiącu w ilości 4000 egzemplarzy. Jako uzasadnienie nadmieniamy, iż powiat starogardzki liczy 70 tysięcy mieszkańców i przed wojną w powiecie tym były wydawane 2 gazety o łącznym nakładzie 6000 egzemplarzy. Obecnie istnieją warunki na to, aby taka gazeta wychodziła. 1/ jest zorganizowana Redakcja, która wypuściła już jeden egzemplarz (w załączeniu) i drugi numer jest już w druku. 2/ Na miejscu istnieje drukarnia, która przy lepszym zaopatrzeniu w czcionki może drukować (obecnie drukujemy w Gdańsku z braku czcionek, po które zwrócono się do odpowiednich czynników). Biorąc to pod uwagę prosimy o uwzględnienie naszej prośby.

Protokół z tajnego zebrania?

Nie myślcie jednak, że w tamtych czasach wystarczyło klepnięcie cenzury i błogosławieństwo jedynie słusznej wtedy Partii. Podobnie jak i dzisiaj, robiło się biznes plany. Oto on, o dziwo dotyczy innego tytułu, który ma wyjść 1.X.1954. Czyżby walczyły z sobą dwie redakcyjne frakcje? Skądże. Pisma pochodzą z jednego źródła. Pierwszy szkic pisma, które miało być wysłane do cenzury, informuje, że pismo "Głos Starogardzki" - już wyszło (tzw. numer zerowy). Drugi tekst, zamieszczony niżej, to prawdopodobnie tajne notatki z jakiegoś zebrania w sprawie powołania pisma pt. "Tygodnik Starogardzki" (wyszedł w końcu "Głos"). Jak wynika z tekstu, ktoś z góry wszystko określił. Nie znalazł tylko dwudziestej osoby do składu zespołu redakcyjnego, chociaż wiedział, że ta osoba będzie z Z.M.P.



Projektowane założenia organizacyjne wydawnictwa gazety "Tygodnika Starogardzkiego"
I.Nazwa gazety - "Tygodnik Starogardzki"
II.Organ - Powiatowego Komitetu Frontu Narodowego.
III.Wydawnictwo - Wydawany będzie raz w tygodniu w sobotę, aby ludzie pracy miasta i wsi mogli go w niedziele przeczytać.
IV.Nakład - Proponuje się wydawać tygodnik w ilości 5000 egzemplarzy (ludności powiat liczy 65 000). (W tym samym okresie ludność zmniejszyła się o 5 tysięcy! - przyp. red.)
V.Cena - Proponuje się cenę jednego egzemplarza 30 gr.
VI.Kolportaż (w oryginale jest przez rz - przyp. red.) - Rozprowadzanie gazety przez P.P.K. "Ruch" i Poczta.
VII. Wykonanie techniczne - 1. W drukarni miejscowej - składanie ręczne (jak za Gutenberga, czcionka do czcionki - przyp. red.) - załoga wyraziła zgodę. 2. Sprowadzić w ramach przemysłu terenowego z Elblaga linotyp. (do miejscowej drukarni). 3. Zwrócić się do R.S.W "Prasa" w Gdańsku o wydrukowanie.
VIII. Format - B-3, czterostronicowy.
IX.Środki finansowe - 1. Ze sprzedaży tygodnika około 1500 zł (tygodniowo). 2. Z imprez kulturalno-oświatowych (koncerty, zabawy itp.). 3. pewien % z udziału i zysku spółdzielni pracy spożywców (rozliczenia). Ewentualne dotacje z K.F.N. - K.W.
X.Wydatki główne - 1. Opłata za wykonanie przez drukarnię około 850 zł (tygodniowo). 2. sekretarka techniczna w redakcji - zatrudniona od 16.00 do 20.00 około 350 zł. 3. P.P.K. "Ruch" i Poczta. 4. telefon - światło. 5. przybory kancelaryjne. 6. Fotografia - Gdańsk.
XI.Papier do druku - Zapotrzebowanie nasze będzie wynosić około 250 kg papieru miesięcznie (obecnie na ulotki idzie co miesiąc około 150 kg).
XII. Lokal redakcji - Lokal Komitetu Powiatowego Frontu Narodowego (proponujemy w Domu Kultury dwa pomieszczenia).
XIII. Korespondenci - K.F.N. I przy pomocy K.P.K.M. - K.G. Zorganizują sieć korespondentów na zakładach, P.G.H. Spółdzielniach i gromadach indywidualnych w liczbie na razie 100. (Stu korespondentów! - przyp. red.)
XIV. Materiał do druku - 1. Opracowany materiał na podstawie nadesłanej korespondencji od korespondentów. 2. Artykuły działaczy partyjnych społecznych, gospodarczych i administracyjnych.
XV. Korekta - 1. Odpowiedzialny członek redakcji. 2. Sekretarz K.P. 3. Urząd kontroli prasy.
XVI. Działy w redakcji - Ekonomiczny - rolny K.O. , sportowy, młodzieżowy, oświatowy, skarg i zażalenia i różne.
XVII. Problemy do druku - 1. W sprawach ekonomicznych - współzawodnictwo w pracy, nowatorstwo, popularyzacja przodujących ludzi i metod pracy, pomoc polityczna i gospodarcza klasy robotniczej dla wsi - ekipy praca z robotnikami zamieszkałymi na wsi, praca związkowa, szkolenia, zawodowe, sprawy K.O., sprawy handlu. 2. W kwestii rolnej przebudowa wsi, popularyzacja osiągnięć na tym odcinku - o spółdzielczości i zbytowej, zespoły w prasie, łąkarskie itp., zagadnienie P.G.B. - osiągnięcia produkcyjne, kulturalne współzawodnictwo itp., rolnictwo indywidualne, popularyzacja mistrzostw urodzaju i ich metod. Realizacja obowiązkowych dostaw i wszystkie zadania wynikające z uchwał Partii i Rządu. 3. Młodzieżowe - o pracy koła Z.M.P. - o pracy organizacji Harcerskiej L.P.Ż.towskiej, nabory na szkoły, sylwetki młodych przodowników. 4. Oświatowe - o pracy nauczycieli i szkół, komitetach rodzicielskich, współpracy szkoły ze środowiskiem, o pracy szkoły nad przebudową wsi itp. 5. Sportowe - by obejmowały migawki z imprez, reportaże o pracy kół sportowych i L.Z.S., sprawy S.P.O., sylwetki przodujących w sporcie i pracy. 6. W sprawach K.O. Przeważałyby takie sprawy, jak prace świetlic wiejskich, o rozwoju czytelnictwa, literatury pięknej i fachowej, praca bibliotek, zespoły dobrego czytania, praca zespołów świetlic zakładowych. 7. Praca Komitetu Frontu Narodowego, zakładowych i gminnych i T.P.P.R. 8. Wystąpienia działaczy partyjnych, gospodarczych, administracyjnych i społecznych. 9. W sprawach rocznych wydarzenia powiatowe - uroczystości - narady - konferencje itp. 10. Artykuł problemowy - problem tygodnia aktualny dla naszego miasta lub powiatu - jako wskazanie do działania wszystkim organom. 11. Fotografie - ludzi - uroczystości itp.
XVIII. Redakcja. Redagowałoby kolegium redakcyjne w oparciu o planowanie pracy.
XIX. S k ł a d R e d a k c j i p r o p o n o w a n y: 1. Gerikt (błąd - powinno być Gerigk) - P.Z.P.R, 2. Łapinowicz - bez partyjny, 3. Gabryszak - Z.M.P, 4. Rogoża - Z.S.L, Sumczyński - P.Z.P.R, 5. Falkowski - bezaprtyjny, 7. Lidkiewicz - P.Z.P.R., 8. Łukaszewska - Z.M.P., 9. Prus - P.Z.P.R. 10. Tosza - P.Z.P.R. 11. Podolski G. - P.Z.P.R. 12. Karcaba - P.Z.P.R., 13. Kiciński - P.Z.P.R., 14. Tomajer - bezpartyjny, 15. Szczepiński - P.Z.P.R. 16. Janikowski - bezpartyjny, 17. Ałtyn - P.Z.P.R, 18. Milewski - P.Z.P.R, 19. Prabucki - P.Z.P.R. 20.......................Z.M.P.
XX. Proponowany termin wydania 1.X.1954

W sumie na 20 członków kolegium 12 jest z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, 3 z ZMP - przybudówki Jedynej Partii, jeden - z ZSL. Ciekawi są ci "bezpartyjni".
Oprac. Kamila Sowińska

Zdjęcia

1.Szkic listu do cenzury. Repr. Kamila Sowińska
2.Gazet w Starogardzie w okresie PRL-u wyszło niewiele.W takich realiach nie dało się ich robić. Na tle artykułów o produkcji najlepiej wypadali gawędziarze piszący gwarą kociewską. Oni czekali na gazetę jak na tlen. Oto rysunki, które miały te gawędy ilustrować. Repr. Kamila Sowińska

Szkoła jeszcze wróci?

Wda w połowie mara tego roku wygląda jak uśpiona. Na brzegach rzeki Wdy widać jeszcze grube nawisy śniegu. Z koninów smętnie unoszą się dymy. Na ulicy nikogo nie ma. Od czasu do czasu przejeżdża jakiś samochód, w ciągu godziny od strony Wielkiego Bukowca dwa ciężarowe, wyładowane pniakami drzew. Od strony Wielkiego Bukowica, szczególnie podłego odcinka szosy. Dziury, kamyki, nierówności.


Budynek jak nowy

W budynku poszkolnym firma skończyła już dzisiaj robotę. Ale można wejść, obejrzeć. Okna powymieniane, pomieszczenia jasne i odnowione (zmieniono też dach - blacha zamiast eternitu). U góry dwaj mężczyźni szlifują sufit. Jeden z nich będzie miał tu mieszkanie. To znaczy już ma, ale przeniesie się z poddasza na piętro. Reszta tego stosunkowo nowego budynku będzie przeznaczona na... no właśnie, na co? Wieś dostała ogromne pieniądze na jego przebudowę w ramach Programu Odnowy Wsi, ale mężczyzna nie bardzo potrafi odpowiedzieć, jaką funkcję będzie pełnił.




Wywiad środowiskowy Erwina Kwaśniewskiego

Sołtys Erwin Kwaśniewski przyjmuje nas jak zwykle, czyli bardzo gościnnie. Mówi, że Wda w Programie Odnowy Wsi brała udział po raz pierwszy, ale od razu odniosła sukces.jako jedyna wieś w gminie otrzymała wielkie pieniądze, bo ponad 200 tysięcy złotych. Tu Kwaśniewski nas zaskakuje. Nie powstała żadna grupa liderów, nie opracowano wspólnie strategii wsi i rocznych planów zadań, co się przecież w tym programie robi. Tu wyglądało to prościej. Sołtys zrobił we wsi wywiad środowiskowy. Pytał ludzi, czego by chcieli.

Prawie jak hotel

Dominował jeden pomysł - wyremontować świetlicę, która znajduje się właśnie w budynku poszkolnym. A że sprawy poszły dalej? Może dlatego, że wniosek o sfinansowanie już konkretnego projektu pomógł wypełnić sekretarz urzędu gminy Sławomir Bieliński? Szło w nim - ogólnie mówiąc - o urządzenie wiejskiej bazy turystycznej. Znajdą się w nim eleganckie, prawie hotelowe miejsca noclegowe (około 20). Będą z nich korzystać uczestnicy spływów kajakowych i grupy z innych szkół, co umożliwi młodzieżową wymianę. Oczywiście w obiekcie zostanie świetlica.

Być może powstanie pracownia internetowa, ale ta sprawa na razie przycichła. Budynek ma być też zabezpieczeniem w razie jakiegoś, odpukać, kataklizmu. Tak mówiono na sesji Rady Gminy. Przy budynku jest też boisko do siatkówki i piłki ręcznej. Ogólnie - dzięki modernizacji budynku Wda może się rozwinąć jako miejscowość turystyczna. Na razie ma pole namiotowe przy moście, kajakarze przystają, nocują i tylko tyle, więcej wieś nie może im dać. A ruch na rzece z roku na rok rośnie.

Droga - syzyfowa praca

Podczas jego środowiskowego wywiadu ludzie nie mieli za dużo pomysłów. Na drugim miejscu stawiali sprawę drogi. Ale ona do programu wejść nie mogła, bo to rzecz powiatu. Ale temat należy nagłośnić. Nagłaśniamy. Szosa Ocypel - Wielki Bukowiec znajduje się w stanie krytycznym i powinna otrzymać miano Najgorszej Drogi Powiatowej. Jej nieudolny remont to syzyfowa praca. Erwin Kwaśniewski pracował w tej branży i wie, co mówi. Nie można otóż wlać smoły wodnej w dziury, zasypać gryzem, przyklepać i na tym koniec.

Jedyny plus z tą drogą to to, że jeździ nią mniej ciężarowych wozów. Była to do niedawna zmora Wdy. Od ciężkich wozów drgała ziemia, od drgań pękały domy. Ale ciężki transport pomimo zakazu jeździ. I będzie jeździł, jeżeli znak informujący o nośności mostu 20 ton stoi 300 metrów od skrzyżowania od strony Skórcza. Ciężarówa wjedzie, kierowca po 300 metrach zobaczy i gdzie tam, na tak wąskiej drodze zawróci? Niemniej już tyle, co jeździło, nie jeździ. Do końca sprawa zostanie załatwiona, gdy uruchomią autostradę od miejscowości Nowe Marzy do Gdańska. Dopiero wtedy 30- i 40-tonowce zapomną o skrócie przez Wdę.

Przez zimę napękły lipy

Czego jeszcze chcieliby tu ludzie? Nie bardzo było z tymi pomysłami. Najwięcej miał ich radny Stanisław Szweda i on, sołtys. Pytamy o inne inwestycje. Kwaśniewski mówi o budowie poboczy przy szosie od strony Drewniaczek. Robił to Starogard. Robił fatalnie. I tam, gdzie miał zrobić, nie zrobił. Dojechali pod dom radnego i skończyli. Kwaśniewski przestrzegał Szwedę, że ludzie go powieszą, bo jak to wygląda?

Radny interweniował, na razie tylko mu obiecali. Ruszą, jak dostaną pieniądze z Urzędu Marszałkowskiego. Robiono też prace pielęgnacyjne. Ścięto na przykład lipę. I dobrze, bo przez tę zimę lipy napękły i rozsadzał je mróz. Skwer przy początku ulicy Szkolnej będzie robiony w ramach Programu Odnowy Wsi.

Jak urodzi się dużo dzieci

Tak, tylko sołtys i Szweda mieli pomysły. I coś z tego obiektu będzie. Kwaśniewski tajemniczo się uśmiecha. Wychodzi, że ciągle ma nadzieję, że we Wdzie kiedyś jednak będzie reaktywowana szkoła. I ten gruntowny remont budynku bardzo mu pasuje. Kiedy wróci szkoła? Jak we Wdzie urodzi się dużo dzieci.

Wtedy szkołę się uruchomi przy żadnych nakładach. A co do tych wyliczeń, które przemawiały za jej likwidacją i dowożeniem uczniów do Zelgoszczy iLubichowa, to - tak ciągle uważa Kwaśniewski - wprowadzono ich w błąd. Koszta po likwidacji się zwiększyły... Jak urodzi się więcej dzieci... Ale w świetle danych demograficznych ta wiara sołtysa nie jest wiele warta. W zeszłym roku we Wdzie było tylko 6 urodzeń, a zgonów 8 albo 9.

Jest nowy proboszcz

Przy okazji Eriwin Kwaśniewski informuje, że od jesieni we Wdzie jest nowy proboszcz. Działa. Uporządkował cmentarz, ma zamiar zrobić kruchtę i zmienić dach. Zajął się też młodzieżą. Pojechał z nią grać w piłkę, a z młodszymi pojechał na basen. Poprzedni proboszcz Fąfara był bardziej skierowany ku sprawom duchowym. Mieszka w domu obok plebanii.

Odwiedzamy księdza Fąfarę. Rozmawialiśmy z nim dwa lata temu. Już wówczas narzekał na stan zdrowia. Ale kazania nam pożycza. Ludzie z Ocypla mówili, że są bardzo piękne i mądre. Ksiądz skromnie zauważa, że to nie do końca jego - ot, takie przemyślenia różnych mądrych ludzi połączone w jedno. Ale nad takim tekstem, który trzeba powiedzieć raz na tydzień wszystkim, jednak myśli się ładnych parę dni. Bo to ni jest tekst zwyczajny - ma wszak pokazać, którędy do Nieba.

Do tego wspaniałego materiału jeszcze wrócimy w osobnym artykule.
Opuszczamy Wdę. Niedawno mówiliśmy w Gdańsku o tej wsi. Nie rozumieli, o czym mówimy. Co za Wda, przecież to rzeka? - pytali. Ano jest Wda - rzeka, i jest Wda - miejscowość - wyjaśnialiśmy cierpliwie.
Jest Wda i Wda. Jedna od drugiej nie może się odwracać plecami, jedna musi żyć z drugiej. Może zmieni to wdecki hotelowiec?
Tadeusz Majewski, Dorota Skolimowska

Zdjęcia
1. Na brzegach Wdy widać jeszcze grube nawisy śniegu. Fot. Dorota Skolimowska
2. Stare i nowe we Wdzie. W głebi gruntownie przebudowywany budynek byłej szkoły. Fot. Dorota Skolimowska
3. Eriwn Kwaśniewski wierzy w powrót szkoły. Fot. Tadeusz Majewski
4. Ksiądz Fąfara odpoczywa po latach służby Panu Bogu. Fot. Tadeusz Majewski

Z magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Stado Ogierów - historia

1.Ewolucja układu przestrzennego
a)dane historyczne
nazwy dawne: Landgestud Pr. Stargard
Państwowe Stado Ogierów w Starogardzie Gdańskim
nazwa obecna: Stado Ogierów Skarbu państwa w Starogardzie Gd. W końcu XVIII w. Obszar obecnego założenia należał do Nadleśnictwa w Nowem w rewirze starogardzkim (mapa nr 1, Schrotter 1796 t. - 1802 r.).
Przypuszczalnie już na przełomie XVIII / XIX w. Wytyczono ok. 25-hektarowy obszar leśny przy drodze do Tczewa, który został przekazny administracji rządowej.



Tu odbywały się najprawdopodobniej ćwiczenia wojskowej kawalerii konnej. Materiały kartograficzne i katastralne z lat 1804, 1810, czy 1903 nie obejmują terenów leśnych poza miastem, zatem brak materiałów źródłowych nie pozwala na jednoznaczne określenie daty powstania założenia.

W Archiwum Państwowym w Gdańsku zachowała się tylko notatka o tym, że istniał zespół akt pt. Stadnina koni wojskowych w Kwidzynie i Starogardzie Gdańskim - 1788 r. (Die Landgestutte zu Marienwerder Pr. Stargard - 1788, GAP"175), ale nie przejęto archiwaliów i nieznane jest miejsce ich przechowywania. Można założyć, że już w końcu XVIII wieku rozpoczęto pierwsze prace terenowe, bowiem najstarsze drzewa alejowe datowane są na przełom XVIII/XIX wieku.

Koniec XIX wieku dla Starogardu Gdańskiego to okres rozwoju gospodarczego miasta. Zaborca inwestował na terenach, które uznał za politycznie stabilne. W mieście powstało wiele fabryk, domów użyteczności publicznej i innych budowli dla potrzeb mieszkańców. Koszary wojskowe wybudowane jeszcze w końcu XVIII wieku wraz ze stajniami dla koni nie wystarczyły już na potrzeby wojska.

Początkowo ogiery zgrupowane były w stajniach koszarowych w centrum miasta, z czasem wybudowano ujeżdżalnię (naprzeciw zbrojowni). Zapotrzebowanie na konie w tym rejonie wzrastało i rząd pruski postanowił rozszerzyć hodowlę. Sprowadzono do Starogardu między innymi ogiery trakeńskie (z rejonu Prus Wschodnich, obecnie rejon kaliningradzki), wschodniopruskie i oldenburskie. W ostatnim dziesięcioleciu XIX w. rozpoczęto budowę dużego założenia dla hodowli ogierów na terenie odległym od centrum miasta o około 3 km, przy drodze do Tczewa.

W końcu XIX w. aż do końca I wojny światowej teren leśny wokół założenia należał do nadleśnictwa pelplińskiego w okręgu gdańskim (mapa nr 3 z 1912 r. - Oberfosterei Pelplin Regierungbezirik Danzig), a enklawa, która obejmowała Stado Ogierów, oznaczona została jako własność rządowa.

W okresie międzywoejennym lasy wokół założenia należały do Państwowego Nadleśnictwa Pelplin, Obręb Pelplin, Leśnictwo Kochanka (mapa nr 4 - mapy dotyczące terenów leśnych przedstawiały dokładnie granice enklaw prywatnych rządowych lub kościelnych, natomiast zabudowa wewnątrz założenia nie zawsze była zgodna z rzeczywistym układem).

Budowę założenia rozpoczęto w 1890 roku, a trwała przypuszczalnie do 1912 r. Brak materiałów archiwalnych nie pozwala na przedstawienie opisu poszczególnych etapów, należałoby zatem przedstawić przybliżony okres prac budowlanych. Opierając się na dostępnych materiałach archiwalnych - rysunkach inwentaryzacyjnych, większość projektów została zatwierdzona przez inspektora budowlanego 15 lutego 1903 r.

Zachowane rysunki zostały wykonane w dwóch egzemplarzach na papierze w kolorze, być może istniały rysunki robocze i większość budynków została wybudowana wcześniej niż w 1903 roku. Na planszy nr III znajduje się notatka, że 3 domy zostały wybudowane już w 1899 roku i nie różnią się w swojej konstrukcji i wymiarach od budynku przedstawionego na rysunku. Oznacza to, że pozostałe trzy domy powstały po 1903 roku.

W 1912 roku został zatwierdzony przez architekta Urzędu Budowlanego projekt budynku czterorodzinnego (obecnie nr 13 I, 13 J). Na mapie topograficznej z 1918 roku (mapa nr 4) nie został zaznaczony dom (obecnie nr 14), który przez mieszkańców uważany jest jako najstarszy - przypuszczalnie powstał błąd na mapie, mało prawdopodobne jest, żeby jakikolwiek budynek powstał po 1912 roku.

Wyjaśnienie problemu datowania poszczególnych budynków wymaga szczegółowych badań historyczno-architektonicznych.
Przez 50 lat od zakończenia budowy nie powstał żaden nowy obiekt. Od początku w niezmiennym stanie przetrwał cały układ zabudowy i komunikacyjny. Trzy domy mieszkalne z lat 50. nie naruszyły kompozycji całego terenu, usytuowane w zespole domów pracowniczych wtopiły się w krajobraz. W północno-wschodniej częsci w latach 50. rozpoczęto budowę domów dla pracowników. Powstało osiedle, które w większości zostało sprzedane mieszkańcom, a tym samym niepodlegające juz administracyjnie SOSP.

Stado ogierów w Starogardzie do 1920 roku - Landgestut Pr. Sargard, zarządzane było przez administrację pruską. Stanowisko dyrektora mógł objąć tylko wyższy rangą oficer wojskowy. Pracownikami byli mężczyźni, którzy ukończyli służbę wojskową o tradycjach kawaleryjskich. W okresie pruskim stado utrzymywało stan 140 ogierów.

W okresie międzywojennym sprawy hodowli koni w państwie należały do Departamentu Chowu Koni Ministerstwa Rolnictwa, stadninami państwowymi zajmował się Wydział Stadnin Państwowych, a prywatnymi Wydział Hodowli Koni. W Polsce do 1928 r. było 8 stad i liczyły łącznie 1410 ogierów, które odchowały w 1928 r. 69 037 klaczy prywatnych - "Ogiery te na wiosnę rozchodzą się po dworach i sejmikach i uzywane są jako reproduktory dla szerokich mas rolniczych. Po zakończonym sezonie koulacyjnym, to jest w lipcu, wracają do swych stad u stoją tu do roku następnego" cyt. Dziesięciolecie Polski Odrodzonej 1918-1929.

W 1920 roku Stado w Starogardzie Gdańskim przejęła Komisja z ramienia Tymczasowego Zarządu Stadnin Państwowych w składzie: Pułkownik A. Doniemirski, Sumieński, Wł. Rudowski. W okresie międzywojennym hodowano konie podobnie jak w okresie pruskim na potrzeby wojska.

Opinie o starogardzkim Stadzie Ogierów

Jolanta Tulisow w Tulisówce koło Fromborka prowadzi kwaterę agroturystyczną. Ma dwadzieścia koni. Gdyby nie takie stada, to jej działalność nie miałaby ekonomicznego sensu



To nie jest deptak

Jolanta akurat przyjechała do dyrektora Stada Ogierów w Starogardzie, by pochwalić dwa ogiery, jakie ma ze Stada Ogierów z Łącka. I żeby pokazać zdjęcia. Oczywiście nie tradycyjne fotki. Dzisiaj osoby w jej wieku są nowoczesne. Wyjmuje płyty CD i pyta, czy mamy odtwarzacz w laptopie.

Ujęcia bardzo romantyczne

Po chwili oglądamy. Ujęcia są rozmaite, ale wszystkie bardzo romantyczne. Rajdy, pogonie, pokazy mody w siodle, panie w zwiewnych strojach na koniach nawet w falach Zalewu Wiślanego. Brakuje jeszcze czegoś w rodzaju "Szału" Podkowińskiego. A szkoda - byłyby w tym zbiorze czymś oczywistym. Bo panie - opowiada Jolanta - lubią taki naturalizm, nago, na koniu, o zmierzchu. Lubią też porwania. Ba, nawet za to płacą. Interes jest podwójny - porwana płaci, porywacz też. Raz właścicielka kwatery niechcąco podsłuchała wymianę zdań. Ona przedstawiła się, że jest z banku z Warszawy i ma być branką, on, że ma grać rolę porywacza i jest z banku z... Warszawy.

Gdyby ogiery poszły w prywatne ręce

Na kwaterze Jolanta ma dwadzieścia klaczy gorącokrwistych, wierzchowych, które korzystają z "panów" ze Stada Ogierów w Łącku. Są też zaprzęgowe (nie mylić z pociągowymi, to nowoczesne konie zaprzęgowe, śląskie, bliżej wyczynowych). A ogiery? Po co trzymać swojego, jeżeli można dobrego wydzierżawić? Prywatyzacja stad ogierów położyłaby finansowo wiele kwater. Jej bardzo długo nie stać byłoby na kupno ogiera w cenie dobrego samochodu.

Poza tym taki zakup nie miałby ekonomicznego sensu - ogier nie zarobiłby na siebie. Po trzecim roku pojawiłoby się jego potomstwo, którego nie mógłby kryć. A tak dzierżawi na rok, potem znowu na rok, po trzech latach zmienia... Co jeszcze jest bardzo korzystne. Otóż ma informacje, po jakim ogierze posaida przychówek. Taka wiedza w hodowli jest niezwykle ważna. Nieraz stado ogierów proponuje takiego to a takiego ogiera, ponieważ krzyżówka jej klaczy z nim może dać niesamowity efekt hodowlany. I zcasami daje. W Niemczech tworzą nawet specjalny ranking ogierów. Te krzyżówki interesują stado, bo - wracamy do głównego motywu sąsiedniego tekstu - chodzi o bank genetyczny. Dlatego też stado ściśle współpracuje ze Związkami Hodowców Koni. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby ogiery poszły w ręce prywatne.

Ogier jak niezły samochód

Hmm... Ogier do krycia w cenie dobrego samochodu... Klacze i zwykłe konie robocze są znacznie tańsze. Na aukcjach, jakie odbywają się jesienią w Stadzie Ogierów w Starogardzie, kosztują od 8 do 20 tysięcy złotych. Ale takie do bryczki już tylko 3 tysiące. Samo utrzymanie konia rekreacyjnego jest rzeczywiście tanie. Jolanta wyliczyła, że miesięcznie kosztuje tyle, ile utrzymanie dużego psa, czyli od 200 do 250 złotych. Ze wszystkim, weterynarzem, sprzętem itd.

Dlatego miejsca, których ma w pensjonacie pięć, kosztują u niej 300 złotych. Dla porównania w Stadzie Ogierów Starogardzie miejsce kosztuje o 150 złotych więcej. Wolnych miejsc jest pięćdziesiąt. W Warszawie cena pensjonatu dochodzi do... 1500 złotych.

Nie umiemy korzystać z "produktu"

Według Jolanty w Polsce jest jeszcze za mało koni rekreacyjnych. Wynika to z tego, że goście takich kwater, taką ona prowadzi, nie są przyzwyczajeni do korzystania z "tego produktu". Co to znaczy? Otóż jeżeli przyjmiemy, że przeciętna rodzina równa się dwa plus dwa, to tylko jedno z nich (tata) jeździ konno.

A co wtedy robi mama i dzieci? Mogą oglądać popisy taty, ale prędko się wynudzą. Dlatego w jej w kwaterze proponuje się rozmaite atrakcje, na przykład małe zoo czy karczmę. I tatuś skacze sobie przez przeszkody, potem kłusuje, a mama i dzieci, a nawet babcia i wnuczki jadą bryczką do karczmy na obiadek. Można też, jak ktoś chce, drabiniastym wozem z muzyką.

Na razie taka agroturystyka w Polsce raczkuje, chociaż się o niej mówi od lat. Natomiast na Zachodzie jeden koń generuje trzy miejsca pracy. Tak - choć to dla nas brzmi niewiarygodne - to rpawda, trzy. Bo to nie tylko sama turystyka w siodle, ale i przecież firmy paszowe, służba weterynaryjna, trenerzy, usługi pensjonatowe itp.

Po co tu tłum?

Jolanta broni tej szczególnej ciszy informacyjnej wokół Stada Ogierów w Starogardzie. To stado to nie jej kwatera. Tu, pomijając kwestię doskonalenia genów, można robić duży sport. I na tym wystarczyło by poprzestać. A tłumy ludzi? U niej, owszem. Ona ma gospodarstwo ogólnodostępne, które przyciąga ludzi klasy średniej i niższej, gdzie nieraz przyjeżdża dwieście dzieciaków. Ale u pana Filipa nie może być deptaku, choć to owszem, miejsce dla każdego i miejse, gdzie zjeżdżają hodowcy. Niech zostanie ten orzełek na bramie, niech zostanie ochrona. Ogólnie mówiąc - to nie obiekt turystyczny.

Końska miłość?

Trochę trudno się pogodzić z nazewnictwem, stosowanym przez Jolantę. No bo jak można mówić na konia "produkt"? Poza tym tak sobie mówimy o ogierach, jakby były bezrozumnymi urządzeniami do kopulowania. A gdzie tu miejsce na przyjemność, romantyzm, ba, końską miłość? Okazuje się, że jest, na to pierwsze. Mówi o tym kawał, znany wśród koniarzy.

Jedzie hrabia z hrabiną bryczką, zaprzężone są ogier i klacz. "Janie, ten ogier ile razy dziennie kryje klacz?" - pyta hrabina kuczera. "Dwa, trzy razy dziennie". "Janie, powiedz o tym hrabiemu". Na to hrabia pyta Jana: "Janie, tę samą klacz czy różne?". "Różne, jaśnie panie". "Janie, powiedz o tym hrabinie, że różne".
A końska miłość? Nie przesadzajmy. Tu chodzi o genetyczny bank, a to jest biznes, proszę konia.
Tadeusz Majewski

Ten "produkt" można wykrorzystywać w różny sposób, na przykład prezentować piękno szat. repr. Kamila Sowińska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Szkoła. Zapadł już wyrok

Roman Dolewski to twardziel. Rok temu miał poważnie złamaną nogę, teraz już jest wszystko o.k. i może jeździć dużymi pojazdami. I jeździ, chociaż firmę - usługi asenizacyjne - prowadzi jego syn. Pan Roman, podobnie jak i jego żona, jest człowiekiem pogodnym (ludzie też się dobierają według usposobienia), więc patrzy pogodnym okiem na Ocypel. Pomimo, że są plusy i minusy.



Ocypel znowu na topie

Na początku wielki plus. Ocypel zdobył za ubiegły rok tytuł turystycznej stolicy Kociewia. Nie, nie dotyczy tylko powiatu starogardzkiego. Również i tczewskiego. Dyplom i 500 złotych wręczali starostowie Neumann i Modrzejewski, a było to podczas festynu 17 października 2006 roku. Ocypel otrzymał 1206 głosów, a Borówno Wielkie pod Skarszewami, drugie - ponad 600.

Głosowali czytelnicy gazety w sezonie turystycznym, a więc można powiedzieć, że ludzie z całej Polski. Wynika z tego, że Ocypel staje się znowu atrakcją. Sołtys mówi, że przez sezon przewija się tu około dwa tysiące gości, chociaż to szacunek bardzo ostrożny i na minus. A ruszyło się od dwóch lat. Oczywiście swoją rolę odgrywa dobra pogoda, ale również oferty, jaką przyjezdnym stwarzają miejscowi. Chodzi tu przede wszystkim o słynne ocypelskie festyny, jakie co roku organizują strażacy. W zeszłym roku wczasowicze chcieli, żeby odbywały się co tydzień.

Przeglądamy kalendarz imprez. Sporo tego. W okolicznych wioskach też się rusza. Na przykład w pobliskim Mermecie Dagmara Mazurek - Pierwsza Dama Kociewia - na 100-lecie odbudowy wsi organizuje 19 sierpnia Święto Mermeckiej Żurawiny.

Po pierwsze - pomost

Ta oferta w tym roku zostanie poszerzona. Straż i rada sołecka przygotowały już program i tych festynów będzie więcej. Natomiast ksiądz Adam Gadomski chce zagospodarować salki przy tutejszym kościele pod wezwaniem Matki Królowej Polski. Chce ściągnąć młodzież, żeby pograła na przykład w tenisa stołowego.

Ocypel ma też przygotowany plan rozwoju i będzie się ubiegał o środki z Programu Odnowy Wsi. Co jest w tym planie? Przede wszystkim budowa publicznego pomostu za Metrixem. Jeszcze niedawno tam stał, jest bardzo potrzebny. Koszt budowy raczej nie zmieści się w 50 tysiącach złotych, a więc trzeba szukać wsparcia z zewnątrz. Po drugie - duże boisko. Gmina kupiła nawet pod nie od osoby prywatnej działkę.

Po prostu nie ma przyrostu

A teraz o minusie. Demografia. Co prawda za nowego proboszcza jeszcze żaden człek tu nie umarł i liczba mieszkańców się zwiększyła (około 600 stałych), ale cóż z tego, jeżeli dzieciaków rodzi się jak na lekarstwo... Dolewski już nawet nie obawia się, że przyjdzie wyrok na tutejszą szkołę. On już wie, że będzie istniała najdłużej do trzech lat. Po prostu nie ma przyrostu. Jego wnuk Dominik (3 lata) ma jednego rówieśnika.



Za trzy - cztery lata będzie tylko jeden z rocznika. Trochę urodziło się w zeszłym roku, ale to nie uratuje sytuacji. Tak więc szkoła, w której uczy się wraz z dziećmi z Osowa Leśnego bez mała 30 dzieciaków, staje się już historią. Sołtys nie wierzy, by ten ponury demograficzny proces się odmienił. To nie czasy wielodzietnych rodzin, a nawet takich "średnich" jak ich, Dolewskich - mają sześcioro dzieci, jedenaścioro wnuków i dwóch prawnuków.

Z drugiej strony

Pan Roman już się pogodził z myślą, że we wsi nie będzie szkoły. Wobec tego patrzy teraz tym swoim pogodnym okiem na szkolny budynek. Jest piękny, z czerwonej cegły, zdrowy - zrobi się w nim porządną świetlicę. Dlatego też z dużym zainteresowaniem obserwuje sytuację w sąsiedniej Wdzie, gdzie na remont poszkolnego budynku dostali 245 tysięcy złotych. Och, gdybyż takie pieniądze dostał na tę szkołę Ocypel! Co można by w tym obiekcie zrobić? Mnóstwo rzeczy.



Również - podpowiadamy w tym tekście - wystawę o Ocyplu, bo ostatnio pojawiło się na temat wsi sporo materiałów zdjęciowych. Zapewne znalazłyby się też jakieś eksponaty rybackie, przecież wieś ma w tej dziedzinie wielkie tradycje. I koniecznie punkt informacji o miejscowości, gdzie można by się na przykład dowiedzieć, jak głębokie są otaczające Ocypel jeziora. Przecież to nie mogą być tylko pogłoski o ponoć 100 metrach głównego jeziora i jakichś tajemniczych kulach na dnie, o czym opowiadał nam Strażnik Ocypla. Sołtys jednak stwierdza, że to nie do końca są legendy. Od strony cukrowni jezioro ma 33 metry głębokości, a rów - 40 metrów. Właśnie tam trzyma się sielawa. Ale tak, tak, dokładne badania trzeba zrobić.
Tadeusz Majewski, Dorota Skolimowska

Zdjęcia
1.Ocypel podobnie jak Długie staje się wsią dla ludzi w starszym wieku. I kociewskim kurortem. Dlatego ważne jest zachowanie tradycji, również w zabudowie. Mieszkańcy Ocypla świetnie to rozumieją. Przykładowo zbudowali taką samą kapliczkę, jaka stała przed pierwszą i drugą wojną. Możemy porównać. Na pierwszym zdjęciu widać kapliczkę jeszcze w okresie zaborów. Ze zbiorów Stanisława Guza. Repr. Kamila Sowińska
2.Uwieczniliśmy na zdjęciach kapliczkę w budowie. Fot. Tadeusz Majewski
3.A oto jak wygląda dzisiaj. Fot. Kamila Sowińska

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Osiek, Osie, Osieczna

Osiek, Osie i Osieczna - trzy miejscowości o podobnej nazwie leżą blisko siebie w Borach Tucholskich. Blisko i... bardzo daleko.
Tak blisko, tak daleko

czwartek, 30 marca 2006

Skakali wzwyż ...

W czwartek 30 marca juz po raz 11 w Sali Gimnastycznej Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych odbył sie doroczny Mityng Skoku Wzwyż przy muzyce, który jest jednoczesnie nieoficjalnymi mistrzostwami Skórcza w tej konkurencji. Skórzeckie zawody przeradzają sie powoli w zawody powiatowe, ponieważ w konkursie brali udział zawodnicy z Bobowa, Pączewa, Wielkiego Bukowca, Mirotek oraz oczywiście Skórcza.

Konkurs odbył sie w czterech kategoriach wiekowych: szkoły podstawowe, młodzicy, juniorzy młodsi oraz OPEN. W konkursie brała rekordowa liczba zawodników na skoczni w Skórczu pojawiło sie aż 116 zawodników.

Najlepsi zawodnicy i zawodniczki w poszczególnych kategoriach wiekowych otrzymali nagrody rzeczowe, pamiatkowe medale oraz dyplomy. Dodatkowo najlepsi skoczkowie i skoczkinie w ogólnej klasyfikacji otrzymali Puchary Burmistrza Miasta Skórcz. Zawody odbyły się dzięki sponsorom, którymi byli: Bank Spółdzielczy w Skórczu, Wójt Gminy Skórcz oraz Burmistrz Miasta Skórcz.

Najlepsi juniorzy młodsi

foto: Iwona Drzewicka

Zawody te juz na stałe wpisały się do kalendarza imprez sportowych w Skórczu, a wszystko zacząło się włąsnie 11 lat temu, kiedy to w LKS Pomorzanka Skórcz powstała grupa skoczków prowadzona przez Wojciecha Światczyńskiego. Idea rywalizacji sportowej w połączeniu z muzyką szybko się przyjęła i juz od samego początku cieszyła się dużą popularnością . Rekordzistą Mityngu jest Marcin Hałas, który z roku 2001 skoczył 201 cm. Tym razem zawody zakończyły się na wysokości 190 cm, ponieważ poprzeczke na wysokości 195 trzykrotnie strącił zwycięzca zawodów - Marcin Hałas. To już 6 zwycięstwo Marcina na 11 Mityngów, w tym 4 z rzędu. Marcin ma juz 26 lat ... czyli nie jest juz najmłodszym zawodnikiem. Młodzi do pracy !!!

foto: Iwona Drzewicka


WYNIKI ZAWODÓW:

szkoła podstawowa dziewczęta:
1. Kamila Sulkowska 135 cm - Mirotki
2. Kamila Kłosińska 125 cm - Mirotki
3. Agata Negowska 120 cm - Wielki Bukowiec

szkoła podstawowa chłopcy:
1. Gracjan Flak 155 cm - Mirotki
2. Michał Grajewski 140 cm - Skórcz
3. Piotr Anders 135 cm - Wielki Bukowiec

młodziczki:
1. Aleksandra Orlikowska 145 cm - Skórcz
2. Daria Górecka 140 cm - Pączewo
3. Anna Falgowska 135 cm - Pączewo

młodzicy:
1. Piotr Krzyżanowski 165 cm - Skórcz
2. Robert Komor 160 cm - Pączewo
3. Bartosz Gąsiorek 155 cm - Pączewo

juniorki młodsze:
1. Małgorzata Anders 135 cm - Pączewo
2. Joana Bunikowska 135 cm - Skórcz
3. Maria Langowska 130 cm - Pączewo
3. Magdalena Feister 130 cm - Pączewo

juniorzy młodsi:
1. Dariusz Langowski 175 cm - Skórcz
2. Kamil Grudziński 165 cm - Skórcz
3. Patryk Deliński 165 cm - Skórcz

seniorki:
1. Monika Siwczak 135 cm - Skórcz
2. Paula Niewiadomska 135 cm - Skórcz
3. Ewa Raszeja 130 cm - Skórcz

seniorzy:
1. Marcin Hałas 190 cm - Skórcz
2. Michał Słota 180 cm - Skórcz
3. Roman Olszewski 170 cm - Skórcz

Zwycięzcy dotychczasowych Mityngów.

MĘŻCZYŹNI:

rok 1994/95 - Tomasz Pater- 185 cm
rok 1996 - Robert Dahm - 193 cm
rok 1997 - Krystian Kozłowski - 191 cm
rok 1998 - Krystian Kozłowski - 200 cm
rok 1999 - Marcin Hałas - 195 cm
rok 2000 - Krystian Kozłowski - 200 cm
rok 2001 - Marcin Hałas - 201 cm - Rekord Mityngu
rok 2003 - Marcin Hałas -197 cm
rok 2004 - Marcin Hałas -200 cm
rok 2005 - Marcin Hałas -185 cm
rok 2006 - Marcin Hałas -190 cm

KOBIETY:

rok 1994/95 - Anna Kukieła - 145 cm
rok 1996 - Dagmara Bielaszewska - 149 cm
rok 1997 - Sylwia Wróblewska - 155 cm
rok 1998 - Sylwia Wróblewska - 155 cm
rok 1999 - Marlena Gibas - 155 cm
rok 2000 - Marlena Gibas - 155 cm
rok 2001 - ??
rok 2003 - Marlena Gibas - 155 cm
rok 2004 - Marlena Gibas - 160 cm - Rekord Mityngu
rok 2005 - Izabela Chyła - 150 cm
rok 2006 - Aleksandra Orlikowska - 145 cm