piątek, 31 marca 2006

Dobry Brat. Burze są nijakie

Opowieści z Dobrego Bratu

Wędkarze mówią, że nad całym jeziorem Kałębie leżało tych węgorzy około 3 tony. Tylko tu, na Dobrym Barcie - około 300 kilogramów.
- A wystarczyło wezwać wojsko, rzucić kilka lasek dynamitu - denerwuje sie przechodzący wędkarz. - Pewnie, że część by ogłuszyło, ale reszta miałaby czym oddychać... Albo dlaczego wygoniono tych, którzy chcieli rąbać przeręble? To jak z tej przypowiastki o psie ogrodnika... Jak to było...?

- Straszna śmierć, panie - mówi inny. - Pod lodem rozgrywała się tragedia. Węgorze wgryzały się przy brzegu w ziemię, żeby wyjść na brzeg, ale ziemia twarda.

Kłusownicy

Wędkarze z domków wczasowych sporo wiedzą. Nie tylko Iwicki. Opowiadają o kłusownictwie, o polowaniach prądem, o niebezpieczeństwie, choć przyznają, że od roku już tego nie ma.
Ale wcześniej to tylko agregaty chodziły.
Po chwili płynie opowieść o słynnym panu K., który kłusował za komuny. Nasadzali się na niego, nasadzali - Milicja Obywatelska i Państwowe Gospodarstwa Rybackie - i w końcu go namierzyli. W nocy, na jeziorze osaczyli go reflektorami z różnych stron. Stał w łódce. Zaczęli krzyczeć z radości, bo K. nie umiał pływać. A K. skacze do wody, piorun jeden! Wolał śmierć niż wstyd... MO z PGR-em zaczęli się zastanawiać, kto ma pójść zawiadomić rodzinę. Jeden poszedł. Puka, wchodzi skrępowany do chałupy, a K. ...leży pod pierzyną i udaje greka.
Opowiada o tym jeden z wędkarzy.
- Znałem go dobrze - dodaje na zakończenie. - Nie wytrzymałem i pytam: "K., umiesz ty w końcu pływać, czy nie umiesz?". "Nie umiem, ale wiem, którędy chodzić. Bo Kałębie, wbrew temu co piszą w folderach, jest płytkie".
Iwicki kiedyś badał tę głębokość. Wyszło mu w najgłębszym miejscu 5 metrów z haczykiem. Tak więc K. rzeczywiście mógł dojść do brzegu, jeżeli znał świetnie miejsca.

Opowieści

W sezonie jak to w sezonie - ktoś zapala lampkę, mieszkańcy domków schodzą się jak ćmy. Przychodzą też tutejsi. Jest nastrój. Krążą opowieści stare i nowe, poważne i głupstewka - choćby o tym, że w jednym z kibelków wisiał sobie czajnik i wszyscy musieli cichutko.... Bo w czajniku na jajkach siedział ptaszek. Albo opowiastki o szczurach piżmowych i kurkach wodnych. W tych opowieściach do niedawana prym wodził Jan Wedeł - senior, człek, co przeżył co nieco. Zmarł rok temu, w sierpniu, w wieku 82 lat. Z jego śmiercią umarło wiele historii. Przychodzi teraz Wedeł - junior, ale jego opowieści są już z drugiej reki. Na przykład ta o nazwie Dobry Brat.

W Osieku żył zły, tu dobry. Ten zły zabił dobrego i utopił w głęboczku (okrąglaku, jeziorku).
Ile w tym prawdy, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że nad głęboczkiem straszy, a na dnie jeziorka leżą potężne obrobione pniaki. Skąd się tam wzięły? Nie wiadomo. Tajemnica ciągnie tajemnicę za ogon.

Wedel nie Wedeł

Zachodzimy do okazałego domostwa. Obok, przy chałupinie ze źle wypalonej cegły, stoi mężczyzna. Wedeł junior - Zygmunt (54 l.) zaprasza do nowego domu. Tu niespodzianka - Zygmunt Wedeł, a nie Wedel.
- Ojciec mówił: "Żebyś pisał się Wedel".
Pan Zygmunt sprawdzał w dokumentach, inni też - faktycznie jest Wedel, jak ci warszawiacy. Ale został przy Wedeł.
- To niemieckie nazwisko, spod Hamburga - wyjaśnia gospodarz. - Jakaś "rózga" tej rodziny zaplątała się w te strony i mieszka od pokoleń. Na Dobrym Bracie osiadł mój pradziadek. Kupił tu 3,5 hektara lasu, wykarczował i postawił chatę.
Spaliła się podczas wojny.

Według pana Zygmunta prawdopodobnie jezioro Kałębie kiedyś należało do trzech rodzin - Milewskiego, Wedla i kogoś jeszcze. Przynosi dyplom. Czytamy, że Maksymilian Wedel, urodzony 14.10.1884 r. w Osieku, zdał 10.04.1948 r. egzamin na mistrza rybackiego.
Podpisy komisji i pieczątka świętego Piotra - patrona rybaków.
Maksymilian Wedel był dziadkiem Zygmunta. Cała rodzina rybaczyła tu z dziada pradziada, ale ta nić zawodowa niestety niedawno się urwała. Z różnych przyczyn. Choćby z tej, że pan Zygmunt ma dwie córki, Annę i Małgorzatę. Młodsza, Anna, jest podleśniczym i studiuje w Poznaniu, starsza mieszka w Warszawie, jest leśniczym i też studiuje w Poznaniu.

Pan Zygmunt jest dumny z córek. Ciągał je po lesie, nazywał ptaki i drzewa. Dzięki niemu poznały piękno przyrody. Młodsza za wyniki w nauce w Technikum Leśnym w Tucholi mogła pójść bez egzaminów do Bydgoszczy, ale pojechała zdawać do Poznania - tak bardzo chciała zostać leśnikiem. Charakterna dziewczyna. Jest też myśliwym. Kiedyś na swoje urodziny postanowiła ustrzelić dzika, wsiadła o ósmej rano na rower, o dziewiątej wróciła i zameldowała, że ustrzeliła. "A gdzie on jest ?" - zapytał tata. "Tato.. toż on wielki jak szafa!".

Spoglądamy na drobniutką pannę Annę, która akurat przyniosła kawę.
Panna Anna ma też ładne zbiory. W gablocie opatrzonej napisem ZBIÓR ENTOMOLOGICZNY siedzą rusałka żałobnik i inne motyle, i rozmaite żuki, niektóre z okropnie długimi wąsami.
- Ale pazia królowej nie ma!
- A bo pod ochroną - odcina się Anna.

Ojciec partyzant

Jan Wedel, ojciec Zygmunta, był postacią nieprzeciętną. Przed wojną rzecz jasna był rybakiem. Miał ojcowiznę na Dobrym Bracie, ale przy drodze, a nie - jak Zygmunt - nad samym jeziorem.
Wojnę w lesie starsi ludzie wspominają, jakby toczyła się wczoraj. Jan często o niej opowiadał, teraz mówi o niej Zygmunt.
- 1939 rok - wrzesień. Jan dostał się do niewoli pod Łowiczem. Niemcy puścili go do domu, w polskim mundurze. Wracał z Dolnym z Leśnej Jani.

Wysiedli na stacji w Skórczu i w tych mundurach postanowili pójść na spacer po miasteczku. "O, wy polskie bandyty !" - zakrzyknął na ich widok syn aptekarza Muller. Wyjął pistolet i prowadzi do lasu, by ich tam zastrzelić. Koło poczty nagle pokazał się SS-man Durau - właściciel młyna w Szladze. - "Wi haizen zi?" - pyta Muller Duraua. "Wedel, Dolny...". Durau: "Możesz tych ludzi puścić".
Potem już nie szli szosą, a polami, łąkami, lasami. Przyszli do domu po ciemku.

Okupacja w Osieku

Były dwie możliwości, albo - albo. Albo Stuthof - albo Wehrmacht. W osieckich stronach to "albo albo" wyglądało bardzo konkretnie.
- Demska była w ciąży. Jej mąż siedział akurat w stodole. Miał karabin. Zajechali Niemcy, pytają, gdzie mąż. Zakatowali ją na jego oczach. Chciał strzelić, ale cóż z tego...

Kałębiem zarządzał w imieniu III Rzeszy Niemiec Girka. Wziął wszystkich młodych do pracy. Jan łowił ryby, podeszło kilku SS-manów zachciało im się ryb. "Idźcie do Girki. To ryby Girki". I znowu, po raz drugi, pistolet przy skroni. Próba nerwów. Girka potem powie: "Spróbowali by to zrobić". To powiedzenie przeszło do rodzinnych opowieści Wedlów jako niezły czarny dowcip.

Partyzanci

- SS-mani jeździli za partyzantami - opowiada Zygmunt. - W partyzantce walczyli szwagry Jana. Mój wujek Jan Redzimski też. Walczył w wielkiej bitwie Armii Krajowej pod Dębią Górą, gdzie stoją jeszcze drzewa ze ściętymi wtedy poprzez pociski wierzchołkami. SS-mani tropili partyzantów, aż wytropili ich siedzibę. Bobkowskiego syn wystrzelił pierwszy i strzelił wysokiego rangą SS-mana z Gdańska.

Niemcy ściągnęli posiłki i okrążyli bunkry. Partyzanci znaleźli słabe miejsca w pierścieniu i tam uderzyli. Wujka ojciec miał celne oko. Co się wychylał, trafiał. Wychylał się i trafiał, wychylał się i trafiał, wychylił się i dostał w same czoło. Partyzanci poszli w końcu na białą broń. Co było Niemców pozabijane! Leżeli w nadleśnictwie w Błędnie i w szkole w Osieku.

W Danii

Jan Wedel krótko był w Wehrmachcie w Danii. Pewnego razu duński ruch oporu podjechał pod bramę obozu, wycelował karabin maszynowy w wartownika, bramę otwarto. Jan wyszedł w pełnym uzbrojeniu, w mundurze, wsiadł do samochodu i odjechał. Tak formalnie został partyzantem w Danii, elegancko bez zgrzytów. Walnie przyczynił sie do wysadzenia okrętu wojennego. Podszedł sobie w porcie, popatrzył, gdzie co i jak. Wymierzyli w niego - po raz trzeci w tej wojnie. Dzięki informacjom, jakie zebrał, Duńczycy wiedzieli, gdzie założyć ładunek wybuchowy. Założyli - okręt co prawda nie zatonął, ale na morze już nigdy nie wypłynął.

Dwa lata po drugiej wojnie Jan Wedel siedział w Danii i czekał na trzecią. Szukał rodzinę przez Czerwony Krzyż.
- W 1945 roku miałem 4 lata, siostra Barbara urodziła się w maju 1945 roku. Pamiętam front na Dobrym Bracie.
Spoglądamy na pana Zygmunta podejrzliwie. Cztery lata i pamięta? Może? Intensywne przeżycia.

- A pamiętam. Siedzieliśmy w bunkrze na terenie dzisiejszego ośrodka. Tam, gdzie dziś stoi przystanek PKS, postawili działo, Ostrzeliwało las w kierunku zachodnim. Potem przyszedł Rosjanin i kazał uciekać z Osieka, bo "będzie za duży grób". Tak tłumaczył, ale bunkier był dobrze zrobiony. Myślę, że sami chcieli się w nim schować. Wujek Józef Guz niósł mnie na rękach do Osieka nocą brzegiem. Siedzieliśmy u Milewskiegow stajni. Michał Trzoska doił krowę i dawał mleko.
Pan Zygmunt przynosi fotografię Jana, wykonaną w Danii. Z tyłu napis ołówkiem. "Zygmuśku, to jest Twój tata".
- Tata nigdy do żadnego związku kombatanckiego nie należał - kończy o ojcu pan Zygmunt.

Jeden człowiek ile może narobić

Tak mówi o Hitlerze Wedeł. Na Dobrym Bracie jest sześciu gospodarzy.
- Pipiórka Stanisław, Grabowski Józef, Lica Adam, Demski Andrzej, Wedel Agnieszka - moja matka - wymienia Zygmunt. - Wszystko jakby jedna rodzina. W czasie okupacji ludzi nie było więcej, może mniej, a na tym niewielkim skrawku bogu ducha winnej ziemi jest siedem mogił. W jednej nawet Rusek z Niemcem leżą.

Prawdopodobnie Lica ich zakopał. W innej dwóch Niemców, co ranni leżeli w chałupie. Chałupa zaczęła się palić, wyczołgać się nie mogli... Jeden człowiek ile skłócił świata - stwierdza filozoficznie - ... Jako dzieci dbaliśmy o mogiły i dziś też dbają.

Jest gorzej?

Starsi ludzie przeważnie mówią, że jest gorzej niż było. Jakby nie było wojny, a potem czasu PGR-ów. Pan Zygmunt nie jest "starszy", ale też tak mówi.
- Jest gorzej, bo sporo ginie. Na przykład pełno żurawin rosło, a dzisiaj nic. Grzybów? Już nigdy nie będzie tyle, jak kiedyś. Burze są nijakie, takiego suma - 75-kilogramowego, co to na dwóch skrzyniach rybackich leżał, a ogon mu jeszcze po podłodze się ciągnął (złowionego w Jeziorze Czarnym), już nikt nie złapie.

To jest też złe, że w takiej perle przyrody postawili kotłownię, co dymy wypuszcza.
Ogólnie można się zgodzić - tym bardziej, że większość tak mówi. Wychylamy się przez okno z wysokiego pietra, skąd lepiej widać postawione po wojnie przez Jana Wedla gospodarstwo pod strzechą i na tuż przy nas posadowione na elektrycznym słupie bocianie gniazdo. Bociek siedzi na wyciągnięcie reki. Patrzymy oko w oko, dziób w dziób. Nie jest jednak tak źle, Maćku.
Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz