środa, 1 stycznia 2003

"Podobno żyjemy na wyspach..."

27 lutego mieszkańcy Skórcza i okolicy mieli okazję spotkać się na wieczorku autorskim z Grzegorzem Piotrowskim. Autor wydał dotychczas dwie książki. Pierwsza, zatytułowana "Dla Iwony" (ukazała się w 1998 r.), to zbiór wierszy. Druga, zatytułowana "Historii pełno" (wydana w 1999 r.), to opowiadania historyczne, których akcja rozgrywa się w wiekach średnich na Pomorzu.
Tym razem poeta przedstawił nowe, nie wydane jeszcze wiersze. W gościnnych progach biblioteki poezję swojego polonisty recytowali uczniowie starszych klas LO z Zespołu Szkół Agrobiznesu. Znaczący wpływ na kształt całości spotkania miała pani Iza Bąber, również polonista z tejże szkoły.

Mała salka bibilioteki wypełniona została szczelnie przez licznie przybyłą młodzież i dorosłych ze sporą reprezentacją nauczycieli z okolicznych szkół. Spotkanie rozpoczął autor, który wprowadził nas w klimat i tematykę swojej poezji, którą chciał się podzielić tego wieczoru.

"Podobno żyjemy na wyspach - oddaleni, samotni, nie widzimy i nie słyszymy innych ludzi. Ale przecież życie na wyspach to egzotyka bliskiego krajobrazu, niespodziewane olsnienia i wciąż nowe fascynacje. porozrzucani jak wysepki na wielkiej rzece naszego życia widzimy, że tworzymy archipelagi kultury.

Na naszych samotnych często lądach mieszka razem z nami wrażliwość na słowo, obraz, dźwięk, magiczny zapach i kształt. Za życie na wysepkach płacimy niezwykłą monetą - czasem. Harmonijny awers niech reprezentują "Pory roku" Józefa Haydyna, stanowiące tło muzyczne spotkania. Rewers to bolesna świadomość przemijania; tutaj biegnący czas kaleczy, doskwiera jak ostatni grosz - wywołuje bolesne uczucie utraty, Dzisiaj rewersy są rzeźby Piotra Tyborskiego, znanego w Europie artysty".

Pan Tyborski wybrał na ten wieczór trzy swoje prace poświęcone przemijaniu świetnie korespondujące z prezentowaną poezją. Sam autor tłumaczy symbolikę tych trzech kompozycji w ten sposób.

"Wszystkie mają kształt klepsydry, symbolizujący przemijanie. Górna, szklana część oddaje kruchość docesności. W pierwszym przypadku doczesność, gwałtownie przerwana, opiera sie na tym, co z niej zostało - kościach. Jest to swoisty pomnik pamięci poległych w Oświęcimiu, wśród których był dziadek artysty. Druga klepsydra, ze szkła i popiołu, przypomina, ze "z prochu jesteś i w proch się obrucisz".

Postawa trzeciej to granit, symbol wieczności. Ten symbol scenografii uzupełniły rozwieszone w bibliotecznej sali jak świeże pranie wiersze i zdjęcia.

Wśród takiej dekoracji młodzież rozpoczęŁa prezentację poezji.
Kolejne deklmacje pozwalały przenieść się do krainy pełnej obrazów, dźwięków, a nawet zapachów - "malowanych" słowem, zmieniających się wraz z przemijającymi porami roku.

Przeszła zima wróżąca z opłatka zgaszoną bielą, wiosna pełna światła. Zapachniało siano, kwitnący rzepak, a nawet letnia burza. W czerwcu słońce przekamarzało się z letnią mżawką, w lipcu siedzieliśmy nad spokojną taflą jeziora. Minęła jesień ze swą menacholią i znów grudzień posypał szarym zimnem. Kiedy skończył sie korowód pór roku, zabrzmiały słowa zmuszające do zadumy: "wciąż otrzymujemy dary i nie odgadniemy, kiedy wyschnięty nurt życia stanie się klepsydrą". W ostatnim wierszu poeta mówił o źródłach swoich inspiracji i natchnienia:

... nie dla mnie gotyki i baroki, Tycjany i Haendle...
Ja mogę szukać źródła swoich rymów
w płaczu deszczu, w graniu lasu, w nieli zaspy,
w słonecznym żarze i lunarnych błyskach,
nieraz znajduję je pod prastarym kamieniem,
w kleksie chmury albo nieteczce rzeki,
w kepie trawy i na dziurawym moście...

Dla mnie to spotkanie z poezją Piotrowskiego było - zgodnie z nadzieją twórcy wyrażona na zakończenie - okazją do przeżycia czegoś niezwykłego.
Szkoda tylko, ze dane to było tak ograniczonej grupie osób. Cóż biblioteka i tak więcej by nas nie pomieściła. Pozostaje czekać na nowy tomik, który poeta obiecuje wydać jesienią. Wtedy "widownia" nie będzie ograniczona ani miejscem, ani czasem.
Janina Marciniak

Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr10 (20) a dn.7.03.2002 r

Klaniny. Wielka mała historia

Jechał wozak przez Bory z drewnem. W miejscu, o którym piszemy w tym reportażu, przeklinał, bo było grząsko. Przeklinał i stąd wzięła się nazwa wsi - Klaniny. I do tego jak łajno do buta przylepiło się jakieś przekleństwo historii

Klaniny a rzeka historii

Teoretycznie Klaniny powinny leżeć od wielkiej historii niezmiernie daleko. Nie powinien tu wdepnąć żaden bucior agresora, paść pocisk, w miejscowej szkółce nie powinna zawisnąć gęba Hitlera, Stalina czy innego satrapy. Bo Klaniny leżą w borach i nawet dzisiaj nie ma tu bite drogi.



W praktyce jednak wielka historia jeździła sobie po Klaninach jak walec drogowy po ślimaku. Jeździła już za Napoleona, w połowie XVII wieku. Jeszcze przed wojną Połom powtarzał za pradziadami: "Kaśka, maryśka, wyłaźcie z dziury, bo już Szwedów diabli wzięli".
Z dziury, czyli z bunkra wykopanego w tamtejszej Chojnej Górze.
Wtedy zostało tu w ziemi trzech Francuzów.

Tną się drogi jak wściekłe

Sołtys Klanin Jerzy Zieliński (37 rocznik) nie uważa, by wieś leżała na peryferiach świata. Prawda, w Borach, ale tu drogi tną się jak wściekłe: ta z Osiecznej, ta z Huty Kalnej, ta z Osówka, Szlachty, ta na Czarne, ta z Zimnymi Zdrojami na Czubek, a w szerszej perspektywie - do Łęga, do Ocypla, do Czarnej Wody, do Lubichowa, do Osiecznej. Ba, raz powstała nawet droga strategiczna. Wybili ją na Łobodzie Rosjanie. Szła sobie od osieckiej szosy obok Klanin na Gdynię. Po tej drodze, mówi Kazimierz Szmagliński (rocznik 36), nawet dosyć się jechało. Rosjanie przesiekę zrobili, zrównali teren i położyli deski, zrobione w Łobodzie i Szlachcie, jedna po drugiej.

Drewno i deski - odwieczny motyw Klanin. Ludziska od wieków wozili je przez to miejsce do Szlachty i Łęga, a że akurat tu były bagna, to wozy grzęzły w drodze. Wozacy klęli, stąd nazwa - Klaniny.
Najstarszy dom w Klaninach ma ze 200 lat, ale kto to dokładnie wie? Pejzaż sołecki jest urozmaicony. Lasy, łąki, ale i 8,5-hektarowe Jezioro Klanińskie, jedno z południowo-zachodniego paciorka jezior: Żabno, Płocicz, Okóniewek, Sztuczno, Wole Oko. Kilometr z drugiej strony płynie Wda. Pod Czubkiem jest jeszcze jezioro Lutnia. Wodę z Płocicza można pić, taka czysta.

Angedojcze w Klaninach

Wydawałoby się, że Niemcy w czasie okupacji powinni sobie darować z Klaninami, ale gdzie tam. Przyjechali i kazali się określić mieszkańcom 53 gospodarstw kim są. Część Polaków, jak Jan Krzyżyński, miała to gdzieś i od razu poszła budować berlinkę. - Był rejchsdojcz - rychtyk Niemiec, folksdojcz - Niemiec, ale taki, co to w Polsce mieszkał w mieszanym małżeństwie, angedojcz - Polak, który chce się zniemczyć - wymienia sołtys. - Część dla spokoju zapisywała się do angedojczów. Nie mieli szans nauczyciele, jak Beim. Ci mieli zapisaną kulkę.

Leśne mogiły

Angedojczom Niemcy mieli dać spokój, ale później wciągnęli ich do Wehrmachtu i wysyłali na front. Chłopcy wracali z frontu na urlop i szli do partyzantki. I zaczęły się dramaty. Raz Niemcy żonę Mariana Wróblewskiego (była w ciąży) rozciągnęli na stole i zakatowali. Jedni mówią, że Marian stał wtedy za szafą z granatami, inni, że był schowany w kominie. Żołądkiewiczów stracili, bo pomagali partyzantom. A prawda była taka, że jeden z żołnierzy angedojczów poprosił ich o rower, żeby dojechać do wojska. Potem rower znaleziono w lesie.

Rodzinę leśnego Donarskiego zamordowali, bo zabił na czarno świnię i prawdopodobnie dał ją partyzantom. Donarskich nie zdążyli nawet dowieźć na komisariat w Osiecznej. Zakatowali ich po drodze. Leżą w lesie jak się jedzie do Ocypla. Potem przyjechali i zabili ich 15-letnia córkę Gabrysię. Grób jest za wioską. Syn Hoppego - tutejsi mówili na niego Hapa - miał w Zimnych Zdrojach sklep, ale tutaj zakopał towar. Ktoś wydał, wystarczyło. Mogiła Hapy stoi koło szosy.

Partyzantów najwięcej było z Czarnego. Stąd należeli Kaszubowscy i Zielińscy, Dąbki chyba też. Z jakiego ugrupowania? - A czy to dzisiaj kogo obchodzi, czy należeli do AK, czy apartne byli? - odpowiada pytaniem na pytanie sołtys. - Po prostu partyzanci. W książce "Dziewięciu z nieba" o nich pisali. Tych dziewięciu to też - niby byli tu spuszczone Rosjanie, ale i przecież miejscowe też.

Strzelali jak diabli

Działania wyzwoleńcze przyniosły kolejne ofiary. Krwawa jatka była tu ze względu na trudna do sforsowania rzekę. - Siedzieliśmy w chlewie - opowiada Szmagliński. - Miloszka (Miloch - on miał Konrad na imię) była z dziećmi. Raz zaglądali Rosjanie i pytali: "german czy Poliak?". Po chwili Niemcy: "Iwan czy Polen?". I tak kilka razy. Niemcy nie dowierzali i raz puścili moździerz.

Miloszka miała na ręku córeczkę. Dziecko od razu skosiło, a ona dostałą ułamkiem w plecy. Strasznie cierpiała... Walki tutaj trwały czternaście dni. Myśmy musieli uciekać do Krówien.
- A my, jak ta wojna była - dopowiada sołtys - siedzieliśmy w sklepie u Krzyżyńskich. Pół wioski tam siedziało. Raz, jak ze schronu do schronu przelatywali, jakiś szrapnel nadszedł z Huty Kalnej i poharatał. Z wieży kościelnej z Huty nas obserwowali. Ruskie, jak już zdobyli wioskę, mówili: "Uciekać, bo tu jeszcze będą walki". Nie mogli przejść przez rzekę.

Co zbudowali most, to Niemcy rozwalali. I jeszcze robili błąd. Pierwsza linia wpadała, zdobywała i od razu w sklepie sobie ucztowali. Potem Niemcy podchodzili i podpalali. Ogólnie strzelali jak diabli. Siedzieliśmy raz w kopcu pierzyny na głowach, aż tu dziadek mówi, że musi iść napoić konie. Bał się, bo tylko gwizd. Rusek do niego: "Nie bój się, to góra idzie". Na to dziadek: "Ale na dół spada".

Jaka może być czarniejsza godzina?

Wolność dla niektórych źle się zaczęła. Grupa mieszkańców Klanin, która schroniła się w Krównach w 1945 roku, nie wróciła w całości, gdyż prawie wszystkich mężczyzn zabrali Rosjanie. Żabiński i Puczyński wrócili w ramach repatriacji. Nie wrócili dwaj bracia Gełdonowie i Władysław Zieliński. Zostali na Syberii.
Nastał niepokój. Kto był w AK, wiadomo - bandyta. Wieś częściowo spalona. - Spalili obejścia Chabowskich, Węsierskich, Reszków i Ćwiklińskich - wymienia sołtys. - Z osiem zabudowań poszło. A nasze zostało tutaj samo.

Ludzie zaczęli wracać z wojska i z ucieczki, też z Krówien. Ale niektórzy znowu cierpieli. Gospodarze wzięli się za odbudowę. Największy z nich, Michał Połom, miał 100 hektarów lasu, ale spalony chlew i stodołę. - Przyszedł raz do ojca - opowiada Szmagliński - poradzić się, jak to odbudować. Ojciec na to: "Ano sprzedaj kawałek lasu". A on na to: "Wiesz, Władku, ojciec mi to zostawił na czarna godzinę". A ojciec: "A jaka ona może być czarniejsza, skoro już są stodoła i chlew spalone?".

Dał się trochę namówić - zaczął wycinać te drzewa co razem rosły albo co były pochylone. Zawsze dbał o swój las, żeby chronić od zarazy i wszystkiego złego, i zostawić jak najwięcej dla dzieci, a tu wchodzi ustawa o nacjonalizacji. Kto miał ponad 100 hektarów, musiał zdawać. Połoma chcieli sposobem. Dawali przynętę w jego lesie, żeby w korę wchodziło robactwo.

Potem wycinali chore drzewa. A Połom te wycięte zwoził do siebie jako swoje. Potem puścili robotników w tej jego, a raczej już nie jego las. Do wyrębu. Ze wsi nie chcieli iść, to wzięli robotników z Czubka pod dowództwem leśnego Sarnowskiego. Potem też dołączyli nasi. Poszli zrębem - 100 metrów szerokim, kilometr długim. Może i dobrze, że Połom tego nie widział, bo go wcześniej uznali za opornego kułaka i wzięli do więzienia.

Wrócił po trzech miesiącach w czerwonych butach. Jak ktoś go pytał, skąd ma takie cudaczne buty, odpowiadał: "Nie wiesz, że w tym raju w takich się wychodzi?". Jego syn Waluś był wzięty do kopalni do wojska, jak dziecko obszarnika. Potem Połom sie wyprowadził do Białachowa. Tak z tym lasem nie musiało się stać. W Lubikach Górnowicze i w Czarnym Zielińscy byli sprytniejsi - podzielili swój areał na dzieci, żeby nie było tych przeklętych 100 hektarów. Ale czy dziwić się Połomowi? Nie mógł pewnie uwierzyć, że tak można brać czyjąś własność.

Odstawy

Maleńkie Klaniny, Klaninki właściwie, a i tu przyjeżdżali namawiać do spółdzielni produkcyjnej. Z facetem z UB, który wykładał broń na stół. Namówili Chłopów z Osiecznej, w Klaninach nie dali się namówić. Ale chłopi i tak musieli obowiązkowo odstawiać zboże, ziemniaki, żywiec i mleko. A ci, co mieli konie, musieli wozić do tartaku w Szlachcie drewno. Za psi grosz. A pilnował aktyw wiejski.

Wallenrod zamiast Timura

- Mieliśmy po 16, 17 lat i założyliśmy organizacje młodzieżową - opowiada Szmagliński. - Pomysł był sołtysa, należeli oprócz nas Gerard Łepek, Jan Mloch, Bronisław Ciepliński, Edziek Krzyżyński, Janek Włochów (Włoch), później Fryderyk Cherek i inni. W szczytowym okresie było nas osiemnastu.

Sołtys: - Jak zmarł Stalin, to ja byłem w VII klasie w Hucie. Syreny, a ja w śmiech. Na szczęście wyrzucili mnie tylko z klasy. Stalin zmarł w marcu, a my rozpoczęliśmy działać w lecie. Prądu jeszcze nie było (przyszedł w 1960), ale mieliśmy Pioniera na baterię. Opracowaliśmy program. Chodziło o to, by pomóc przejąć władzę, jak przyjdą Amerykanie. I żeby przeciwdziałać aresztowaniom, organizowaniu spółdzielni, obowiązkowym odstawom.

Mówiliśmy rodzicom, bo nie szło bezpośrednio o tym gadać, że komunizm to wspólne jedzenie i kobiety. Potem chodziliśmy na ćwiczenia strzeleckie. Broń znajdowało się w lesie. Amunicji było pod każdym drzewem. Strzelaliśmy nad rzeką, bo tam była duża skarpa. Albo chodziliśmy do Długiego Błota, albo do Sarniego Błota, żeby kogoś nie poranić i żeby też nie było słychać. Ktoś musiał mnie podkablować, ale niedokładnie.

Na szczęście wujek Edmunda Krzyżyńskiego był policjantem w Osiecznej i oni to kryli. A już mi sznurowadła rozwiązali, pasek brali. Trzy bite lata to trwało, te nasze ćwiczenia, nasz konspiracja. Dopiero jak w 1956 roku zobaczyliśmy, że na te wypadki w Poznaniu nikt z Zachodu nie przyjeżdża, to się rozwiązaliśmy.

Obiecali, że przyjdą w styczniu, może w grudniu, może jutro po południu. Zamiast ideałów patriotycznych daliśmy się na pozytywistyczne prace. Każdy poszedł do wojska i każdy już o czym innym zaczął myśleć. Czy to była głupota? W Elblągu za podobną działalność aresztowali na 8-9 lat.
Szmagliński: Ze szkoły z Owidza przywoziłem Mickiewicza - Konrada Wallenroda, Słowackiego - Kordiana, bo tu w szkole był tylko Timur i jego drużyna.

Krówki w Klaninach

Dziś... Sołtys uważa, że wioska ma przyszłość turystyczną. A rolnictwo? Tu zawsze był gospodarz, co miał jednego konika, krówkę, może kilka krów. Rolników było wielu, a teraz mało zostało.
- Za rolnika trzeba liczyć takiego, który posiada krowę - ustala klanińską definicję rolnika sołtys. - A jest nas pięciu. Jerzy Łepek, Franciszek Ebertowski, Zimnoch nie ma już krowy, Józef (Juzin) Krzyżyński - miał cztery krowy, teraz dwie, miał konia ze źrebakiem, teraz nie ma. Na wybudowaniach - Zimne Zdroje - Zygmunt Giełdon ma osiem krów. Połczyński sprzedał gospodarkę Holendrowi.

Dzisiaj są tu z zabudowaniami 54 stałe numery, ale wczasowicze mają jeszcze raz tyle. Ja to widze tak w mojej wiosce - innego wyjścia nie ma, jak nastawić się na agroturystów. Miejscowi działki sprzedali i już nie ma więcej. Idą na grzyby, na kurki. Mogliby jeszcze świeże jajka, twaróg, warzywa sprzedawać. I truskawki - też na piachu rosną. Innego wyjścia jak agroturystyka nie ma. Tym bardziej, że rośnie średnia wieku. Marii Ebertowskiej leci 90 lat, Klara Machajewska ma 90 lat.

W średnim wieku, koło 50 lat, jest najwięcej. Kiedyś z młodych część zostawała, bo stąd blisko mieli do Zakładów Płyt Pilśniowych. Teraz nie mają powodów, by tu mieszkać. Ciekawe, że zaraz po wojnie, jak nie było Zakładów Płyt Pilśniowych, to ludzie się tej ziemi trzymali. Dzisiaj - widać - się nie da. Ziemia niewiele znaczy. Wtedy, po wojnie, wracali do niej i nikt nie dał jej do kołchozu, a teraz oddają. Ot, całe Klaniny...
Tadeusz Majewski
Tygodnik Kociewski 2003