sobota, 21 września 2002

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="zblewo.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="gminastarogard.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="gminastarogard.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="starogard.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="starogard.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="smetowo.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="smetowo.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="gminaskorcz.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="gminaskorcz.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="skorcz.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="skorcz.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="skarszewy.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="skarszewy.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="osiek.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="osiek.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="osieczna.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="osieczna.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

KOCIEWIE W OBRAZACH

{kl_php} Include("includes_custom/archiv_img_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="lubichowo.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="lubichowo.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="kaliska.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php}$sr_name="kaliska.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_lister.php");{/kl_php}

PRZEGLĄDARKA ARCHIWUM

{kl_php} $sr_name="bobowo.kociewiacy.pl";include("../../main/includes_custom/archiv_art_reader.php"); {/kl_php}

środa, 21 sierpnia 2002

poniedziałek, 5 sierpnia 2002

czwartek, 20 czerwca 2002

piątek, 24 maja 2002

"Podobno żyjemy na wyspach"

27 lutego mieszkańcy Skórcza i okolicy mieli okazję spotkać się na wieczorku autorskim z Grzegorzem Piotrowskim. Autor wydał dotychczas dwie książki. Pierwsza, zatytułowana "Dla Iwony" (ukazała się w 1998 r.), to zbiór wierszy. Druga, zatytułowana "Historii pełno" (wydana w 1999 r.), to opowiadania historyczne, których akcja rozgrywa się w wiekach średnich na Pomorzu.
Tym razem poeta przedstawił nowe, nie wydane jeszcze wiersze. W gościnnych progach biblioteki poezję swojego polonisty recytowali uczniowie starszych klas LO z Zespołu Szkół Agrobiznesu. Znaczący wpływ na kształt całości spotkania miała pani Iza Bąber, również polonista z tejże szkoły.

Mała salka bibilioteki wypełniona została szczelnie przez licznie przybyłą młodzież i dorosłych ze sporą reprezentacją nauczycieli z okolicznych szkół. Spotkanie rozpoczął autor, który wprowadził nas w klimat i tematykę swojej poezji, którą chciał się podzielić tego wieczoru.

"Podobno żyjemy na wyspach - oddaleni, samotni, nie widzimy i nie słyszymy innych ludzi. Ale przecież życie na wyspach to egzotyka bliskiego krajobrazu, niespodziewane olsnienia i wciąż nowe fascynacje. porozrzucani jak wysepki na wielkiej rzece naszego życia widzimy, że tworzymy archipelagi kultury.

Na naszych samotnych często lądach mieszka razem z nami wrażliwość na słowo, obraz, dźwięk, magiczny zapach i kształt. Za życie na wysepkach płacimy niezwykłą monetą - czasem. Harmonijny awers niech reprezentują "Pory roku" Józefa Haydyna, stanowiące tło muzyczne spotkania. Rewers to bolesna świadomość przemijania; tutaj biegnący czas kaleczy, doskwiera jak ostatni grosz - wywołuje bolesne uczucie utraty, Dzisiaj rewersy są rzeźby Piotra Tyborskiego, znanego w Europie artysty".

Pan Tyborski wybrał na ten wieczór trzy swoje prace poświęcone przemijaniu świetnie korespondujące z prezentowaną poezją. Sam autor tłumaczy symbolikę tych trzech kompozycji w ten sposób.

"Wszystkie mają kształt klepsydry, symbolizujący przemijanie. Górna, szklana część oddaje kruchość docesności. W pierwszym przypadku doczesność, gwałtownie przerwana, opiera sie na tym, co z niej zostało - kościach. Jest to swoisty pomnik pamięci poległych w Oświęcimiu, wśród których był dziadek artysty. Druga klepsydra, ze szkła i popiołu, przypomina, ze "z prochu jesteś i w proch się obrucisz".

Postawa trzeciej to granit, symbol wieczności. Ten symbol scenografii uzupełniły rozwieszone w bibliotecznej sali jak świeże pranie wiersze i zdjęcia.

Wśród takiej dekoracji młodzież rozpoczęŁa prezentację poezji.
Kolejne deklmacje pozwalały przenieść się do krainy pełnej obrazów, dźwięków, a nawet zapachów - "malowanych" słowem, zmieniających się wraz z przemijającymi porami roku.

Przeszła zima wróżąca z opłatka zgaszoną bielą, wiosna pełna światła. Zapachniało siano, kwitnący rzepak, a nawet letnia burza. W czerwcu słońce przekamarzało się z letnią mżawką, w lipcu siedzieliśmy nad spokojną taflą jeziora. Minęła jesień ze swą menacholią i znów grudzień posypał szarym zimnem. Kiedy skończył sie korowód pór roku, zabrzmiały słowa zmuszające do zadumy: "wciąż otrzymujemy dary i nie odgadniemy, kiedy wyschnięty nurt życia stanie się klepsydrą". W ostatnim wierszu poeta mówił o źródłach swoich inspiracji i natchnienia:

... nie dla mnie gotyki i baroki, Tycjany i Haendle...
Ja mogę szukać źródła swoich rymów
w płaczu deszczu, w graniu lasu, w nieli zaspy,
w słonecznym żarze i lunarnych błyskach,
nieraz znajduję je pod prastarym kamieniem,
w kleksie chmury albo nieteczce rzeki,
w kepie trawy i na dziurawym moście...

Dla mnie to spotkanie z poezją Piotrowskiego było - zgodnie z nadzieją twórcy wyrażona na zakończenie - okazją do przeżycia czegoś niezwykłego.
Szkoda tylko, ze dane to było tak ograniczonej grupie osób. Cóż biblioteka i tak więcej by nas nie pomieściła. Pozostaje czekać na nowy tomik, który poeta obiecuje wydać jesienią. Wtedy "widownia" nie będzie ograniczona ani miejscem, ani czasem.
Janina Marciniak

Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr10 (20) a dn.7.03.2002 r.

czwartek, 23 maja 2002

Skórzeccy gołębiarze

Sport drogi i czasochłonny. Z tego się nie ma żadnych pieniędzy. Jest tylko ogromna satysfakcja, szczególnie, kiedy gołębie powracają z lotów (Krzysztof Solecki i Piotr Fierka).


Tworzą własną sekcję, której przewodzi wzorowy hodowca Stanisław Kostka. W czołówce obok niego znajduje sie Zbyszek Borowski i Piotr Fierka. Wszyscy skórzeccy hodowcy gołębi należą do oddziału Lubichowo, który zrzesza 60 członków, a jego prezesem jest Kazimierz Dering.

Członkowie opłacaja składki, które przeznaczone są na dyplomy i puchary dla najlepszych.
Na spotkaniach gołebiarze dzielą się swoimi uwagami odnośnie hodowli, wymieniają doświadczenia i rywalizują ze sobą, ale - jak podkreśla Krzysztof Solecki,młody hodowca - walczą honorowo i uprzejmie. Co niedziele organizowane są zawody gołebi dorosłych.

Krzysztof hodowlą zajmuje sie 5 lat. Swoje zainteresowania przejął po ojcu, tylko że ten hodował zwykłe gołąbki, a nie pocztowe. Teraz ojciec pomaga Krzysztofowi:
- Gdyby nie ojciec , nie mógłbym się tym zajmować. Hodowla gołębi to drogie hobby, a przy tym pochłania bardzo dużo czasu, np. sprzątanie, obrączkowanie - mówi. Krzysztof zaczynał od jednej pary, dziś ma 90 gołębi.

W lotach gołębi dorosłych, tak zwanych dalekich, od 100 do 1000 kilomertrów , Krzysztof Solceki bierze udział co roku.
- Ja najdalej byłem w Hamburgu, ale inni hodowcy bywają w Belgii i Hoilanadii - dodaje.

Dlatego do końca nie jest zadowolony, cały czas próbuje dojść do dobrych gołębi, a to jest trudne i drogie. "Trzeba kupować i lotować".
Ostatnio Krzysztof Kupił gołębie od byłego mistrza sekcji - Piotra Fierki, którego uważa za uczciwego sprzedawcę. Korzystając z okazji tą drogą składa mu serdeczne podziękowania. Do tej pory nie spotkał rzetelnego handlarza.
- Jeszcze nie stać mnie finansowo na dobre gołębie. Za 3 lata powinienem dorównać tej trzyosobowej czołówce wymienionej na poczatku - kończy Krzysztof.

Piotr Fierka gołębie hodował od wczesnego dzieciństwa. Przez to wpadł w konflikt ze swoim ojcem.
- Jak ojciec mi zabił gołąbki, bo zaniedbywałem przez nie naukę, to wyhandlowałem od kolegów inne i tak w kółko. Po pewnym czasie tato zrozumiał, że nie da rady, niczym mi nie obrzydzi mojego zapału i dał spokój - wspomina.

Kiedy w 1973 roku ożenił się i przeniósł się z rodzinnego Żukowa do Wolentala, hodował nadal zwykłe gołębie, a od roku 1983 pocztowe.
I tak jak w dzieciństwie ojciec zarzucał Piotrowi, że przez gołąbki zaniedbuje naukę, tak teraż żonie poświęcał mało czasu. Do dziś wspólnie nigdzie nie wyjeżdżają, bo gołębie na to nie pozwalają.

- Skąd pomysł na gołębie pocztowe ?
Otóż spotkałem się ze Stanisławem Kostką i wspólnie wymieniliśmy się. Dokupiłem teraz dobre gołębie od Stolarka z Pelplina i Kozłowskiego z Tczewa - mówi.
Piotr Fierka już w 1996 roku został wicemistrzem oddziału, a w 1997 - mistrzem sekcji i oddziału. Aktualnie posiadaja 21 pucharów, a dyplomów nie da sie zliczyć.
Ale ciagle pnie sie w górę. Chce, aby jego gołębie osiągnęły jak najlepsze wyniki.

- Z Belgii wypuscili gołębie o 6.00, to już o godz. 18.00 były u mnie. W locie z Holandii w 2000 roku moje cztery najlepsze gołębie doleciały najszybciej. Najlepsze są nasze gołębie, żadne niemieckie się nie liczą - podkreśla.
Obecnie Piotr Fierka hoduje 85 gołębi, a do lotów przeznacza 46. Ogrmna przyjemnośc sprawia mu karmienie swoich podopiecznych. Pociechy obsiadają swojego opiekuna wszędzie, gdzie tylko się da - na ramionach, głowie... Ale najbardziej cieszy się Fierka, tak jak każdy hodowca, kiedy pupile wrcają z lotu i do tego osiągnęły dobry czas.

- Tak jak w każdym trzeba umieć wygrywać, ale i przegrywać. Tutaj z gołąbkami trzeba mieć też dużo szczęścia. Czasem chocbyś posmarował gołębiom tyłki, to i tak nic z tego...
Zresztą... gdyby weszła pani ze mną do gołębnika, to mógłbym o gołębiach bez końca opowiadać - kończy p. Piotr.
Teresa Wódkowska
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 23, z 6.06.2001 r.

poniedziałek, 1 kwietnia 2002

Spłacili Balcerowicza

Wyleczeni

Starostami tegorocznych dożynek będą dwa małżeństwa - Wanda i Janusz Gniewkowscy oraz Irena i Tadeusz Homowie z Laików. "Tygodnik" odwiedził pierwszych. Pana Janusza dosłownie "ściągnęliśmy" z pola, w gospodarstwie Gniewkowskich jeszcze trwają żniwa, ale nie ma się co dziwić, skoro gospodarują na 102 hektarach - 79 własnych, resztę dzierżawią.
Duże gospodarstwo. Niestety - jak w całym rolnictwie - nie oznacza to, że gospodarzom jest łatwo. Dopiero w kwietniu tego roku udało im się spłacić ostatnie raty "balcerowiczowskich" kredytów. Może spłaciliby je wcześniej, lecz specjalnie nie było z czego.

- Balcerowicz wyleczył nas całkowicie z kredytów — mówi pani Wanda. - Dopiero odbijamy się od dna, dlatego już nigdy żadnego kredytu nie weźmiemy.
Obecnie pp. Gniewkowscy nastawili się na produkcję roślinną. Z powodu zbyt niskich cen całkowicie zrezygnowali z hodowli, a rocznie odstawiali i 500 tuczników. Teraz okrąglaki stoją puste, lecz ambitni rolnicy myślą o powrocie do hodowli. Uczynią tak tylko wtedy, gdy będą mieli na to własne pieniądze, a hodowla będzie się opłacała. Premier Balcerowicz rzeczywiście całkowicie wyleczył ich z kredytów.

Dla siebie

Nawet w produkcji roślinnej musieli się przestawić. Kiedyś byli potentatami w produkcji ziemniaków, obsiewając nimi nawet 16 hektarów. To także przestało się opłacać. Taka rzeczywistość. Pani Wanda coś tam hoduje, chociaż tylko na swoje potrzeby. W rodzinie szczególnie lubią jeść drób, stąd zdarza im się trzymać po 120 sztuk kurcząt, rocznie około 240.

- Nie lubimy tłustego mięsa - zdradza pani Wanda. - hodujemy tylko dla siebie, dziewczyny w mieście też lubią kurczaki.

Trzy córki, Ksymena, Joanna i Patrycja wyprowadziły się do miasta. Troszeczkę nawet z przymusu, Patrycja jest uczulona na pyły zbożowe. Co zaskakujące, pan Janusz również, ale jakoś sobie z tym radzi.
Gniewkowscy jeszcze wierzą, że dla rolników nadejdą lepsze czasy. Inaczej nie dokupywaliby stale ziemi, a zaczynali tylko z 21 hektarami po dziadkach pana Janusza. Lecz jest im trudno. Pan Janusz nawet mówi, że nie oczekuje, by któreś z dzieci przejęło po nich gospodarkę.
- Zrobiłbym mu krzywdę...

Słabe efekty

Tak do końca na obecną sytuację w rolnictwie nie narzekają, kiedy tylko przypomną sobie dawne czasy. Pan Janusz - zanim został wyłącznie rolnikiem - pracował 6 lat jako kolejarz. Ówczesny naczelnik gminy nie chciał nawet dać mu talonu na ciągnik, dopóki nie zrezygnuje z pracy na kolei.
- Ale naprawdę dzisiaj można się zaorać i nie widać efektów pracy - lekko żali się pan Janusz. - Miesiąc temu skończyłem 50 lat, więc mam doświadczenie. Dlatego nie chcę, by któreś z dzieci przejęło gospodarkę. Jakoś sobie radzimy, gdyż mamy maszyny. Ale gdybyśmy mieli dzisiaj kupić nowe, nie byłoby nas stać. Bizon kosztuje 2 miliardy, mój jest warty 500 min zł. Gdzie jest reszta? Gdzie się podziało 1,5 miliarda? Skąd wziąć pieniądze na nowy sprzęt? Za naszą pracę przecież nikt nam nie płaci.
- Jakoś staramy się jednak przeżyć — dodaje pani Wanda, która jest również radną gminną. - Chcę dla tej swojej wsi coś zrobić.

Szczególnie marzy jej się budowa drogi. Chce coś zrobić również z jakością wody. Oni mają własną studnię głębinową, ale we wsi ludzie korzystają z wodociągu, tymczasem jakość wody nie jest najlepsza.

- Chciałbym także salkę w szkole wykorzystać na świetlicę wiejską. I chciałabym, żeby ludzie byli troszeczkę bardziej aktywni w poszukiwaniu pracy. Nie wolno tylko narzekać i liczyć na pomoc społeczną. Co prawda u nas pracę daje tylko Beton-Bruk, lecz można jej szukać w innych miejscowościach.

Na wsi żyje się ciężko. Zapewne więc gospodarstwo — jeżeli w rolnictwie nie nastąpi wyraźna poprawa - zostanie równo podzielone między czworo dzieci, dzisiaj już dorosłych. Z rodzicami mieszka tylko najmłodszy, 17-letni syn Andrzej. Jeszcze się uczy w Technikum Żywienia, ale on także nie wykazuje zainteresowania prze-jęciem gospodarki. Pan Janusz nie byłby nawet zły, gdyby dzieci sprzedały ziemię. Takie czasy.

Podział

W rolniczej rodzinie Gniewkowskich podział ról jest bardzo czytelny. Pani Wanda w polu nie pracuje, jej domeną jest dom i otoczenie. Szczególnie lubi pracę w ogrodzie. Z satysfakcją pokazuje wyhodowane przez siebie kwiaty.
- W domu zawsze jest co robić, zaczynając od przygotowania chłopakom śniadania - mówi z uśmiechem pani Wanda.

Tak ma w zwyczaju mówić o mężu i synu, a oni wcale nie protestują. I na wsi się nie nudzą. PP. Gniewkowscy, jeżeli tylko przyjdzie im na to ochota, potrafią i o godzinie 22.00 pojechać w gościnę do brata, który mieszka 40 km od nich.

- Posiedzimy dwie godziny, porozmawiamy, wypijemy kawę i wracamy. Co za problem? — mówią zgodnie. -Dzisiaj na wsi żyje się tak samo, jak w mieście.

Dożynki

3 września na dożynkach powiatowo - gminnych pp. Gniewkowscy będą nieśli chleb - symbol efektów rolniczej pracy. Państwo Homowie zapewne wieniec. Honorami trzeba się także umieć podzielić. Pan Janusz ubierze garnitur, lubi w nim chodzić, pani Wanda również się wystroi, chociaż na co dzień woli chodzić na sportowo, ale to będzie przecież ich święto. Zresztą wszystkich rolników.

(jac)

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2002 r.

poniedziałek, 25 lutego 2002

Przekrój życia, przekrój pieca

Życiorysy niebanalne
Jestem zdunem, syna kształciłem za zduna, jednak zdecydowanie chwalę sobie centralne - mówi zdun w Skórczu. Klemens Piórek. - Ale pan stron zapisał - dodaje. - Ano zapisałem, bo to już historia, ale panie Klemensie historia taka niedawna. Przecież centralne tak na dobre zapanowało e latach osiemdziesiątych.


Lata

Klemenas Piórek przyszedł na świat 4 października 1913 roku w Leśnej Jani.
- W sobotę miałem 48 lat...
Chwila konsternacji. Klemens Piórek śmieje się. - No bo Niemcy mówią "Fijer achcyś" - cyfry na odwrót. Gdyby sprawa wieku wiązała się tylko z przestawianiem cyferek... Z drugiej strony Klemens ma pogodne usposobienie - właśnie ma 48 lat, a nie 84.

Rodzinny motyw muzyczny

Klemens Piórek urodził się w rodzinie małorolnej (2 hektary i trochę), ale bynajmniej nie biednej. Jego ojciec Bernard, żonaty z Teklą z domu Wasiak, umiał sobie radzić, pomimo tak śmiesznej liczby hektarów. Jak nie pracował na swoim, to brał instrumenty i hajda: grać na weselach i innych imprezach. Musiał być nie lada muzykiem, jeżeli grał - jak rzecze Klemens Piórek - na kontrabasie, na trąbce, na skrzypcach i na nerwach (to tak żartem - pan Klemens). Był też "akordium" - wszystkie te instrumenty na stanie rodzinnego majątku (spróbujmy dzisiaj zgromadzić takie instrumentarium muzyczne).

- Instrumenty przepadły w 1945 roku, kiedy Leśną Janię oswobodziła armia radziecka - wspomina pan Klemns - "Akordium" wzięli Rosjanie do naprawy i nie przysyłają do tej pory. I trąbkę i skrzypce też.... Ojciec schował w specjalnym schowku w hałdzie drewna, ale wyniuchał "Akordium", flet boczny, kontrabas.

Skąd u ojca takie muzyczne talenty? - pan Klemens nie wie. W każdym razie w rodzinie ojca nie było. Może dlatego, że kiedy był kawalerem, pracował w Berlinie i spodobała mu się muzyka? Tylko z kontrabasem było inaczej niż z pozostałymi instrumentami. Później przyszedł jakiś inny, "niemiecki" Rosjanin i po prostu go potłukł.

Glina

Do muzyki jeszcze wrócimy. Teraz o piecach.
Klemens miał 16 lat, kiedy w domu Piórków stawiał piece. Zdun szeptał do ojca: "Dajcie tego chłopaka na zduna uczyć, bo pomagał i urabiał dobrą glinę".
- Umiałem urabiać, bo w Leśnej Jani była cegielnia (spłonęła przed wojną) i jako chłopiec tam pracowałem, na przykład nosiłem uformowaną cegłę (pacę) do suszenia. Potem wędrowała do pieca, choć zdarzało się, że domy budowano też i z pacy. Praca była sezonowa. Człowiek się cieszył, bo 3 złote się zarabiało, choć trzeba było pracować 10 - 12 godzin. A za 6 złotych można było kupić robocze buty (niedzielne były droższe).
To nieprawda, że przed wojną nie było pracy. Kto nie chciał, to jej nie miał.

Drogi

W 1935 roku - po 3 latach nauki u mistrza Bąkowskiego w Gniewie - Klemens Piórek zdawał egzamin czeladniczy w Grudziądzu. Ale o tym za chwilę.
- Przed zdobyciem zawodu różne prace się wykonywało. Nad szosą kamienie tłukłem. Mistrz Bąkowski zaznaczył w umowie, że jak nie będzie zimą pracy (a zdun zimą nie pracuje), to wyśle nas do domu i zimą tłukliśmy kamienie, na przykład przy drodze Mirotki - Starogard. Szosa była sypana.

Tak zwane "kocie łby" ? Nie. Kamienie układało się na drodze, zasypywało żwirem, potem na mokro wałowało dużym walcem zaprzężonym w sześć koni. Był specjalny, drogowy, co zasypywał, a potem naprawiał uszkodzenia. Taka droga ze Skórcza do Starogardu była jeszcze długo po wojnie. Kostka dopiero była od Jabłowa do Starogardu.

Ojciec mówił: "jak ja byłem młody, to też tłukłem nad szosą kamienie". Tłukliśmy na przykład przy tarasie Kopytkowo - Jaszczerek - ja i brat, czasami ojciec przyszedł i pomógł. Przynosił też maty, co od wiatru zasłaniały. Pieniądz z tego był całkiem niezły, gdyż za 1 m3 płacili 5 złotych i 80 groszy. Zarabialiśmy nieraz kilkanaście złotych dziennie. To było dużo pieniędzy. Mówimy o latach 1930-33. Betonówka - prosta jak strzelił szosa, która miała łączyć Warszawę z Gdynią - na odcinku Warelubie - Osiek, powstawała w latach 1934 - 35.

Ja mogę powiedzieć, że się w życiu napracowałem. W lesie żeśmy wykopywali pnie. Nie tak jak teraz, żeby zgniły. Wykopywaliśmy je na opał. Teraz się tego nie praktykuje - pnie gniją w ziemi.

Cygaro

- W 1935 roku zostałem czeladnikiem. Ten okrąg należał do Izby Rzemieślniczej w Grudziądzu. Zdawałem egzamin. Tradycja była: skrzynka, dwie świece zapalone, starszy cechu poczęstował po zdaniu egzaminu cygarem. Przedtem nie można było: jakby kogoś złapali na ulicy z papierosem, musiałby się uczyć ćwierć roku dłużej. Ale i tak po latach się paliło.

Mówili: zdun - garncarz jedno. Ja stawiałem piece, ale Kleina w Nowem wyrabiał też ręcznie kafle. Każdy zdun mógł po praktyce to robić. W Skórczu była duża kaflarnia Pawłowskich.. W czasie okupacji i tuż po wojnie pracowało w niej około 50 osób. Kaflarnia stała w dzisiejszym miejscu firmy LAS. Potem braci Pawłowskich wywłaszczyli. Maszyny sprzedawali do Skarszew. Przez jakiś czas po wywłaszczeniu Augustyn Pawłowski pracował jako znający się na fachu, ale zarządcy był nijaki Damrath z Partii - w biurze siedział, na niczym się nie znał.

Takie były czasy. Jasne, że powinna być reprywatyzacja... Potem Pawłowski sobie piec elektryczny zrobił i z córką wypalał, ale i to się skończyło.

Wrócimy do czasów przedwojennych

Klemens po zdobyciu fachu długo się nie napracował. Do wojska poszedł do Starogardu, do 2 pułku szwoleżerów.
- No bo dawniej jak chłopak nie był w wojsku, to go dziewczyny omijały.

Za mundurem panny sznurem, wiadomo. Ale czy panu, takiemu majstrowi, wojsko się podobało?
- Pierwszy rok był najgorszy. Trzeba było o konia, rząd koński, a w trzeciej kolejności o siebie dbać.
W drugim roku było łatwiej, bo Klemens był na funkcji, to znaczy był furażowym, czyli zaopatrzeniowcem - siano, owies wydawał.
- W 1937 roku wyszedłem z wojska, ale popracować nie popracowałem wiele, bo stale powoływali - a to Hitler zajął Austrię, a to Czechy, a to coś innego i ogłaszano mobilizację. Kiedy wkroczył do Czech - "Oj Czechu, zabrał cię Niemiec na miechu" - żartowaliśmy. A oni: "Oj Polaku, Polaku, będzie i to z wami". I było.

Mówimy o historii pozywistycznej

Po wojnie Klemens Piórek pracował w Tczewie. Wtedy jedynym systemem ogrzewania mieszkań był piec i czasami do tego jeszcze trzony kuchenne. W piecu był i piekarnik na chleb - bratnik (piec chlebowy).
- W niejednych piecach dawałem framugi (ci z kongresówki mówili duchówka). Obiad podgrzany trzymać.

Chyba duchówka

Rzeczywiście, mówili też duchówka. Ciekawe, jaka to krewność wyrazu, czy to od ducha, duszy, czy duchoty.
- Robiłem framugi. W swoim piecu również. Przyszli chłopcy z łyżew i buch - mokre buty do framugi. Potem szewc mówił, że naprawiać nie będzie, bo buty nadpalone i nie jego wina. Jak wymieniłem piec, to zlikwidowałem framugę. Nie będę butów palić..
Nastawiłem tysiące pieców. Nieraz było niebezpiecznie - policja wzywała kominiarza i zduna, bo na przykład kobieta w Zblewie leżała w łóżku martwa. Za prędko zamknęła szyber, węgiel jeszcze był czarny. Śledztwo prowadzono, kto winien - zdun, czy kominiarz, a nikt nie był winien. Po prostu każdy chciał szyber, ale na swoją odpowiedzialność?

Rysujemy przekrój pieca. Palenisko, wężownica - czyli kanały grzewcze, rura łącząca piec z kominem. W tej rurze chcieli szyber, żeby zasuwać. Proste - zasuwa się prędzej, to piec dłużej ciepło potrzyma. Ale nie może odprowadzić gazów i niebezpieczny jest.

Fragmenty historii ogrzewania

- Pracowałem do lat 80. Stawiałem piece. Tysiące pieców postawiłem, ale w miejscowościach do 5 tysięcy mieszkańców. Pinczyn, Zblewo, Kościelna Jania. Kociewie. Do 5 tysięcy, bo miałem kartę podatkową, a w Starogardzie już było na zasadach ogólnych, na rachunek. Najlepszy był piec, który jesienią sam od siebie wysechł latem, a nie przez palenie. To tak jak z dotarciem samochodu. Wymyślali różne systemy. Był krótki czas ogrzewania etażowego... Westalka z wężownicą w kuchni - miała ogrzewać kuchnię, dwa pokoje i łazienkę.

I ogrzewała?
- Gdzie tam ogrzewała? Można by całą historię sposobów ogrzewania ułożyć. Pamiętam jeszcze piece ceglane. W domu, w którym rozmawiamy, było 6 pieców (rozmawiamy w domu pp. Piórków w Skórczu. - T.M./ Gdzie indziej stawiano czasami piec na dwa pokoje, ale wtedy dużo ciepła szło w ścianę. W szkołach piece tak ustawiano, żeby drzwiczki wychodziły na korytarz - a to po to, żeby nie nabrudzić w klasie.

Potem już nastało centralne ogrzewanie, ale w historii to takie były zwroty, że nawet je likwidowali. Centralne ogrzewanie jest wygodniejsze, ogrzewa równomiernie. Kiedyś była taka zima, że wszystkie piece nagrzane, a w kuchni woda zamarzła.
- A Skórcz ze zdunów słynął, bo była kaflarnia (w Skórczu jest pierwszorzędna glina). Był Józef Pawłowski, Józef Pakmur. Walkowski z Kranka, Sztanger z Barłożna, Budnarowski z Kierwałdu, Brzózka z Kraszanka.
Piec kosztował jak średnia pensja. Dużo droższy był z białych kafli. O połowę więcej się za pracę brało, bo trzeba było bardzo dokładnie.

Nagrody i odznaczenia

- Mam z cechu odznaczenia. Mam order Zasłużony Ziemi Gdańskiej. 40 lat grałem w orkiestrze strażackiej. Aż żal, że dzisiaj mają taką okazję, instrumenty za darmo, ale nie ma chętnych, tylko szarpidruty.
- No bo ty jesteś człowiek starej daty - wtrąca się żona. Berta.

Pytam, jak się żyło robotnikom w socjalizmie.

- Były ciężkie czasy. W lutym domiaru mi dali 3,5 tysiąca złotych. Prosiłem o rozłożenie na raty. Ludzie w Skórczu wtedy się wieszali, "dilrium" dostawali. "Ciekawe czy z tego zapłacisz raty" - mówili. A ja z Osieka przez Starą Janię, Mirotki dłużycę woziłem, żeby spłacić. Pan C., którego nazwali kułakiem, nie chciał zboża dać (miał 100 ha ziemi i jednego konia jak mógł dowozić), Musiał po Starogardzie chodzić z tabliczką z napisem "Kułak, nie chce zboża dać!". Takie były czasy.

Młodzi dziś mówią "Wujek", co tam mnie obchodzi, co było 50 lat temu, a przecież historia ważna... Orkiestra w Skórczu powstała w 1956 roku. Jestem jednym z pierwszych, którzy ją zakładali. Za Gomułki to myśmy już grali całą parą. Ale też nie obeszło się bez polityki. W latach 1965 - 70 wydzwaniał dyrektor Polmosu - Niedźwiecki - prezes OSP i ważny aparatczyk partyjny - i mówił, żeby orkiestra broń boże nie grała na Boże Ciało. Żeby instrumentów nie wydawać. Ale nic z tego. W Zelgoszczy był Anastazy Klin - hobbysta od instrumentów (na naszym weselu grał). Miał komplet na mała orkiestrę dętą: dwa basy, tenory, klarnety, bęben - swojskiej roboty i nam je pożyczył.

Zakończenie

I dochodzimy do końcowego wniosku. Z pozytywistycznej historii o pracy ostatniego zduna na Kociewiu wynika, że praca piękna jest, a wojny i polityka to jakby zgrzyty. I na co komu one?
Tadeusz Majewski

niedziela, 24 lutego 2002

Jolanta Ciechowska

Jedna z osób nominowanych do nagrody starosty w dziedzinie kultury była dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury. Pani Jolanta Ciechowska otrzymała swą nominację za 35 lat pracy przy upowszechnianiu i krzewieniu kultury

Urodziła się w Gdańsku Oliwie. Później trafiła do Skórcza. Kiedy dorosła i ukończyła 4 lata pedagogiki, rozpoczęła pracę w kulturze.
Pani Jolanta dyrektorem w Skórczu jest juz 15 lat. Wcześniej dyrektorowała w Lubichowie - przez 13 lat dojeżdżała do Lubichowa autobusem, a przecież praca w kulturze to nie praca od 8 do 16. Czasami nie było jej w domu do późna w nocy.

- Mój syn Klaudiusz najczęściej był sam w tym czasie, kiedy ja zajmowałam się cudzymi dziećmi - mówi pani Jola. - Całe szczęście, że bardzo pomagali mi rodzice, póki jeszcze żyli.
O sobie pani Jola mówi z oporami, za to wychwala pod niebiosa pracowników, którzy wraz z nią pracują z dziećmi w MOK-u.

- Mam naprawdę wspaniałą kadrę. Pani Barbara Pawłowska opiekuje się dziećmi od strony plastycznej. Ma naprawdę rewelacyjne pomysły. Ostatnio wraz z dziećmi zrobiła wystawę pod tytułem "Światło w szkle". Każde z dzieci przyniosło z domu ciekawy szklany pojemniczek, ozdobiono go farbami do malowania na szkle, do środka wstawiliśmy malutka świeczkę. Jakie piękne prace wyszły!

Wiem, oglądałam. Wprawdzie tylko te, które nie powędrowały do domów swoich twórców, ale wszystko było rzeczywiście interesujące.
A ile pięknych wystaw pani Barbara jeszcze przygotowała. Teraz wraz z dziećmi przygotowują spektakl teatralny: "Marzanną do Europy", do którego sama napisała teksty gwarą kociewską. Mój drugi pracownik, pani Iwonka Kleina, również ma tysiące wspaniałych pomysłów. Tacy ludzie to po prostu skarb.

Dzięki ich bogatemu wnętrzu wiele można zmienić, wiele zrobić - niewielkim nakładem finansowym. Pomysłem pani Iwonki jest tradycyjne już coroczne wypiekanie wielkanocnych drożdżowych koszyczków. Ile to daje radości dziciom, kiedy same plotą warkocze, układają je na denko koszyka, po czym wiozą do piekarni na wypiek. Później oczywiście organizujemy wystawę stroików w tych właśnie koszyczkach.

Każda impreza jest oczywiście uwieczniona na zdjęciach. Pani Jola wyciąga z szafy cztery grubaśne albumu zdjęć i opisów imprez zorganizowanych przez MOK. Choć od niektórych minęło już 15 lat, bezbłędnie rozpoznaje twarzyczki, kojarzy nazwiska.

- Przez tyle lat człowiek zapamiętuje twarze - uśmiecha się pani dyrektor. Dzieci mają wolny wstęp na wszystkie niemal imprezy, więc jest ich zawsze pełno czy to na ognisku, czy na wspólnym pieczeniu gofrów, które ma miejsce w prawie wszystkie piątki, czy też na przedstawieniach i koncertach, w MOK-u działa grupa tańca towarzyskiego, która zajmuje dosyć wysokie miejsca w konkursach, dwa zespoły muzyczne "The Tree" i "Małolaty". Latem organizujemy zieloną świetlicę Akcji Lato.

Ta praca wymaga od nas poświęcenia. Tu nie można zamknąć biura i wyjechać. Z młodymi trzeba umieć się dogadać, oni też mają swoje problemy, humory. Ja staram się żyć ze wszystkimi w zgodzie, by w ogóle móc egzystować. Nawet nie zdążyłam wyjść za mąż - żartuje - bo mąż wymagałby od mnie, bym poświęciła mu swój czas, a kiedy?

Wszystko jeszcze przede mną, choć kiedyś już niewiele brakowało, jednak nie czułam się dobrze w Niemczech i wróciłam do Polski. Praca w kulturze jest jak narkotyk - kiedy coś nowego przygotowujesz, jesteś tak podekscytowany, że spać po nocach nie możesz.

Opowiadając o tym pani Janina również jest podekscytowana. Zaangażowała się w ten Dom Kultury całym serce - to widać. Przez cały czas, gdy siedzimy w biurze, na zewnątrz coś się dzieje. Krążą ludzie, chłopcy grają w pingponga. Ktoś rozwiesza dekoracje z okazji Walentynek. Normalny dzień w MOK-u.

- Po południu nie ma tu w mieście innego miejsca, gdzie można by się czymś zająć - mówi uśmiechając się Jola.
Uśmiecha się zresztą przez cały czas. Jest taka pogodna, że nie znać po niej wieku. Nie chce mi się wierzyć, gdy w końcu podaje swój wiek.
To chyba ta praca z dziećmi tak działa, że człowiek się nie starzeje. Ja mam pewnie taką misję do spełnienia, żeby pracować w tej kulturze. By być potrzebna dzieciom. Trzeba dać im wiele serca, by praca przyniosła efekty.

Tak było z WOŚP. W Skórczu imprezy z tej okazji przygotowywał Zespół Szkół Agrobiznesu, choć MOK miał zawsze swój niemały udział. W tym roku organizację całości wzięła pod swoje skrzydła Jolanta Ciechowska i Miejski Ośrodek Kultury. I kwestujących i imprezy towarzyszące. W takim małym Skórczu trwały one do godziny 13.00. Podczas gdy na przykład w Starogardzie do 17.00. Pani Jola pojechała do Gdańska po skarbonki, a później woziła tam pieniądze z kwesty. Ma z Gdańska mnóstwo zdjęć. Między innymi torty w kształcie serca, inny w kształcie uniesionych rąk.

Jednak myślę, że w przyszłym roku zrobimy XI Finał WOŚP wspólnie z Zespołem Agrobiznesu. W koncercie wzięły udział oba nasze zespoły, które prowadzi Piotr Chrapkowski. Wielu z naszych przyjaciół poznałam jeszcze bardzo dawno temu, kiedy sama śpiewałam w kawiarni w Czarnymlesie na koncertach, weselach i dancingach wraz z Józkiem Olszynką i Piotrem Chrapkowskim. Wielu odwiedza nasz Dom Kultury w ramach wymiany. Impreza nazywa się "Z wizytą u Was", przyjeżdżają ludzie z Kalisk, Lubichowa i innych miejscowości. Pokazują to, co mają najlepszego. Dzieki temu i my wiemy, czego potrzeba naszym dzieciom. Być może będą się nawet uczyć Break-dance.
35 lat przetrwałam w kulturze, a przecież różnie bywało.
Jednak o tych gorszych chwilach pani Jola nie wspomina ani razu.
Barbara Skrobisz
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 8(88) z 21.02.2002 r.

poniedziałek, 18 lutego 2002

Pałac kupuje się raz w życiu

Konrad Ber: Od dwóch lat szukałem pałacu. Widziałem i ładniejsze, i tańsze, i bez ludzi, ale o tym, że kupiłem ten w Sucuminie, zadecydowała kwestia lokalizacji. Dzięki temu ten pałac zarobi na swoje utrzymanie. Ale motywem zakupu Bera nie były bynajmniej pieniądze. - Jestem zaangażowany w sposób emocjonalny w uratowanie tego zabytku - zdradza w rozmowie

Kociewski wyrzut sumienia

Pałac w Sucuminie stał do niedawna niczym wyrzut sumienia kociewskiej historii i kociewskiej indolencji. Pory bezlistne obnażały jego niszczejące piękno, latem litościwie zasłaniały go drzewa i samosiejki. Znany łódzki antykwariusz Konrad Ber (54 l.), od maja tego roku właściciel pałacu, pierwsze co zrobił, to uporządkował park ("niestety resztóweczkę"). Pozostawił zdrowe 100- 150-letnie lipy, dęby, kasztanowce i około lOO-letni modrzew, chore wyciął ("drzewa też umierają"). Wyciął też z czterdzieści 30-letnich topoli, które nasadzone równolegle do szosy, zasłaniały obiekt i stanowiły zagrożenie dla ruchu.

- Dzięki temu odsłonił się widok na kociewskie pagórki i jezioro. Ba, widać nawet kościółek w Suminie - zauważa Ber.

Mówi już "kociewskie", choć jeszcze w maju, kiedy kupował pałac, o Kociewiu nic nie słyszał.

Czystka w parku odsłoniła też i pałac. W miejscu, gdzie istniała niedawno wiejska kaplica, Ber urządził filię swojego łódzkiego antykwariatu. Na razie eksponatów ma niewiele, sprowadził je z Łodzi, ale tutejsi już znoszą starocie (w trakcie naszej rozmowy też przynieśli: dwa dzwonki i angielską lampę naftową).

Kim jest Ber

Jest kolekcjonerem od wczesnych lat. Zaczynał od filatelistyki, numizmatyki, potem zainteresował się antykami. Na 25-lecie Ogólnopolskiego Ruchu Kolekcjonerskiego otrzymał wyróżnienie, z czego jest dumny. Natomiast z wykształcenia jest chemikiem i wiele lat pracował w tej branży w Łodzi.
- Zamiłowanie do antyków to jest choroba - żartuje Ber. - Każde kolekcjonerstwo to jest uzależnienie - jak papierosy i tak dalej. A pałac? Cóż, to taki trochę większy antyk. Kupiłem pałac, raz w życiu.. Chociaż pałacami pewnie też można handlować. Od dwóch lat rozglądałem się za jakimś zabytkowym obiektem do zagospodarowania. Obejrzałem około trzydzieści na terenie całej Polski, w różnej cenie, w różnym stanie, niektóre z lokatorami, niektóre puste. Zdecydowałem się na ten z racji niewątpliwej urody architektonicznej i bardzo dobrego położenia przy znaczącej drodze, która przebiega bezpośrednio przy parku. Przeczytałem o nim anons w Rzeczpospolitej. Pewnego dnia wsiadłem w samochód i przyjechałem obejrzeć. Nigdy nie słyszałem o Kociewiu. Wiem, że jeszcze niedawno właścicielem pałacu były zakłady mięsne z Gdańska, które rozpadły się 8 lat temu, a potem obowiązki właścicielskie przejęła gmina Starogard, która od 4 lat próbowała go sprzedać. No i wreszcie sprzedała.

Za ile pałac?

No właśnie. Mniej więcej wiemy, ile kosztuje domek, metr kwadratowy bloku, ale pałac?

Ostatnia cena wywoławcza wyniosła 700 tyś. zł, ale przy zobowiązaniu gminy, że potem w ciągu roku zapewni wszystkim mieszkańcom pałacu i rządcówki (inwentarski budynek obok, dawna siedziba rządcy) mieszkania.

- Chcieli dostać pieniądze najpierw, za obietnicę, że wyprowadzą ludzi. Ale taka sytuacja jest niepewna - komentuje to Ber.

Skorzystał z innej formy zbycia - wziął obiekt łącznie z lokatorami. Po zastosowaniu ustawowej zniżki i zwolnieniu gminy z obowiązku zapewnienia 16 rodzinom mieszkania zapłacił 200 tyś. zł. W sumie pałac-1570 m2 i budynki przyległe: rządówka ze stajniami -z 1500 m2,owczarnia - z 1000, stara świniarnia - z 600 metrów. I dwie chlewnie z lat 70., o czym napiszemy niżej. Jakby tak policzyć bez współczesnych chlewni z 5 tyś. m2.
Ber: Mój przyjaciel kupił XVII-wieczny zamek od rządu niemieckiego za l markę, pod warunkiem, że będzie dbał o ten obiekt. I otrzymał 1,2 mlnDM na remont. Niemcy wiedzą, że właściciel nie zabiera pałacu do grobu, że w pewnym sensie taki pałac jest dobrem narodowym. U nas owszem, można się ubiegać o dotację, ale to droga przez mękę. Więc próbuję zagospodarować ten obiekt własnymi funduszami. U nas jest ciężko z gotówką, dlatego tak długo ten pałac był sprzedawany.

5 tyś. metrów kwadratowych za 200 tyś. złotych. Przy takiej skali obiektów i ich charakterze nie jest ważne, ile to kosztowało, ale ile trzeba będzie w to włożyć.

- Sam pałac wymaga dużych nakładów finansowych. Pokój hotelowy też można zrobić za kilka tysięcy złotych, ale można i za kilkadziesiąt. Są to znaczne sumy. A ogrodzenie? A pozostałe budynki, które nadają się już tylko do rozbiórki? A zapewnienie lokatorom mieszkań? Bo na mnie spoczywa ten obowiązek. Podjąłem takie zobowiązanie wobec gminy. Jeżeli będę potrzebował więcej miejsca, to zapewnię ludziom mieszkania do wynajęcia nie gorsze od tych, w których mieszkają. Ewentualnie w grę wchodzą jakieś refundacje finansowe. Na spotkaniu z nimi okazało się, że wszyscy chcą pozostać w Sucuminie.

Obiekt musi na siebie zarabiać

Można sobie zadać pytanie, dlaczego ludzie kupują pałace.

- Ze względów prestiżowych, snobistycznych, niektórzy robią jakiś hotelik - wymienia Ber. -Odrestaurowują środkami pochodzącymi z innych źródeł. Ja zamierzam odnowić ten pałac przede wszystkim na potrzeby własne. Filia mojego łódzkiego antykwariatu już tu funkcjonuje. To ma być siedziba, która jednocześnie ma przynosić dochód. Z racji lokalizacji to miejsce ma zarobić. Oczywiście poprzez zmiany historyczne to miejsce jako ewentualny folwark straciło bezpowrotnie ekonomiczny sens. Poprzedni właściciel miał tutaj 360 ha ziemi, gorzelnię, młyn i to wszystko pracowało. Dochód uzyskiwany z tej działalności był między innymi kierowany na utrzymywanie pałacu, parku i resztówki podworskiej, dziś w większości wykorzystywanej jako dom mieszkalny - mam 15 rodzin. A tej ziemi już nie ma. Ja chcę uruchomić tutaj miejsca noclegowe, hotel, restaurację i to ma dać pieniądze na utrzymanie pałacu. Po 5 latach obiekt powinien sam na siebie już pracować. Nie będę dopłacał, bo nie jestem Rotszyldem, chociaż wcale bym się nie zmartwił, gdybym do tej rodziny należał.

Style

Marzycielstwo hobbysty czy chłodny realizm? A może i jedno, i drugie, co ponoć daje najlepsze wyniki.
- Handluję antykami, żyję wśród antyków - mówi "pan na Sucuminie". I się zapala. - Tu widać gdańską robotę.

Z wielkim znawstwem opowiada o ornamentach drzwi, witrażach, schodach, jakże skromnych pozostałościach.

A sam pałac?

- Sytuacja trochę mieszana. Jest część starsza, z 1860 r., w stylu neoklasycystycznym, dość czysta w formie. Ale to nie jest najstarsza data. Jak to często bywało z pałacami, na jednym miejscu, na starych fundamentach, kiedy dwór ulegał technicznemu zniszczeniu albo przestawał być modny, budowano nowy dwór, częściowo wyburzając stary lub burząc całkowicie. I tu tak jest. Dwór stoi na fundamentach... gotyckich, więc można powiedzieć, że przez ostanie 600 -700 lat zawsze był tu jakiś budynek, być może i sakralny. Zachowała się jedna piwnica gotycka z oryginalnym oknem gotyckim o grubości ściany powyżej 1,5 m. Fundamenty są zbudowane z nie-ociosanych głazów polnych i cegły. Na tym do istniejącego starego dworu dobudowano być może w XVIII w. pałac neoklasycystyczny na podmurówce z ciosanych głazów. W tamtej zachodniej części z interesujących wnętrz zachowała się lustrzana sala balowa (tylko luster brak), reszta została zdewastowana. Nie ma wyposażenia ruchomego. Nie chodzi jedynie o meble. Jeszcze w rejestrze z 1977 r. w sali balowej wisiał żyrandol brązowy. Wsiąkł. Tutaj, gdzie rozmawiamy, w przedwojennej bibliotece, też był. Wszystko co pan widzi, przywiozłem z Łodzi. A przekazano mi to, co było wpisane - dwa żyrandole.
Jedną część pałacu opisaliśmy. Teraz ta wschodnia, z wieżą. Ok. 1890 roku wyburzono stary dwór - XVIII - wieczny(?) i na to miejsce zbudowano reprezentacyjny pałac (pałac to już nie jest dwór), zawierający elementy eklektyczne i wczesnej secesji niemieckiej. Eklektyczne, czyli taka powtórka z historii. Na budynku są ozdobniki z Ludwika XVI, formy barokowe, klasycy-styczne, ale najwięcej jest form oryginalnych secesyjnych (koniec XIX w. i pocz. XX w.). To wszystko się znajduje na starych gotyckich murach. Piwnice są bardzo wysokie. Są tu już tak duże nawarstwienia, przeróbki, że nie jestem w stanie wyrokować, co i kiedy. W dokumentach nie ma o tym wzmianki, chociaż prowadzono badania, jaki był charakter tej budowli. Najprawdopodobniej obronny, a po przebudowie ozdobny.
Jeśli idzie o przynależność - od XV w. do drugiej połowy XIX właścicielami obiektu były rodziny

polskie. W drugiej połowie XIX wieku przeszedł w ręce niemieckie na zasadzie sprzedaży.

Co się zachowało?

Z wystroju wnętrza do dzisiaj dość dobrze zachował się wystrój sali balowej (lustrzanej), są sztukaterie. Niestety podłoga jest współczesna. Zerwano starą nieudolnie położono współczesną klepkę słabej jakości. Zachowała się ciekawa secesyjna klatka schodowa łącznie z werandą. Schody zdewastowane, brakuje tralek. Jedna sala, klatka schodowa w pierwotnej formie, reszta - ruina. I pomieszczenia w nowszym skrzydle - dawna biblioteka i jadalnia ze snycerką neobarokową secesyjny łącznik z czytelnią miejscem, gdzie siedzimy, w kształcie litery omegi i uchylne drzwi na zawiasach, takie jak w saloon barach. Kominek - oprócz blach tandetna, I przykra niespodzianka - ukradzione okna. Z zewnątrz była opuszczona stara żaluzja, a od wewnątrz stał ołtarz i przed kupnem nic nie było widać. Po odsunięciu ołtarza okazało się, że otwory okienne są częściowo zabite deskami, za które wciśnięto słomę. Sześć par okien do zrobienia, które stolarz musi zrobić według starych wzorów! Z ciekawostek na plus - odkryłem drzwi, dotąd zablokowane współczesną boazerią. Prowadzą po kręconych schodach, do pańskiej piwnicy. Stąd więc było zejście do piwnicy, z piwnicy nie-krępujące wejście do ogrodu i, również po kręconych schodach wewnętrznych, wejście do sypialni na piętrze. Ogrzewanie -pozostały tylko dwa stare kaloryfery. W piwnicy odkryłem nawet resztki starych malowideł na suficie.

Spustoszenia

- Obiekty pozbawione dozoru stają się w ciągu miesiąca -dwóch ruinami - zauważa Ber.

Zwiedzając liczne dwory i pałace w Polsce napatrzył się na te dewastacje. Wyrwane okna, drzwi, piece, bezsensownie porobione dziury w ścianach. Napatrzył się na ruiny. Według niego w części tego narodu jest jakiś demon zła i zniszczenia.

Próbuję oponować. W okresie socrealizmu zabito w nas zmysł estetyczny - mówię. Poza tym to lokowanie PGR-ów do pałaców... A jak z tą dewastacją było w Sucuminie? Kiedy najwięcej stracił?
Ber: Najbardziej dostał w radosnych latach Gierka, kiedy powstawały współczesne obiekty przemysłowe (hodowla świń -15 tyś. ton), zbudowane przez Zakład Hodowlano-Produkcyjny - filia Zakładów Mięsnych w Gdańsku. Powstały betonowe silosy o tajemniczym przeznaczeniu, no bo dlaczego fundamenty mają O,5 m szerokości i są zakotwione? Mam podejrzenie nie do udowodnienia, że docelowo te silosy były przeznaczone na jakieś hangary pod ciężki sprzęt, a dopiero później zrodził się pomysł na hodowlę.

Jakby mu było mało metrażu, to jeszcze dostał takie dwie nowoczesne świniarnie - silosy, bo w ten sposób podzielili grunt. Mało tego, konserwator nie chce dać mu zezwolenia na oddanie tych silosów sąsiadującej obok firmie Bat Forum.

- Ja wziąłem obiekt zabytkowy, a nie współczesne bunkry. Chętnie się ich pozbędę. Nie będę ich rozbijał, bo to ogromne koszty. Samo wywiezienie gruzu to kilkaset ciężarówek.

Spacerujemy po starych, XIX-wiecznych zabudowaniach gospodarczych. Określamy stan dewastacji: owczarnia, chlewnia, rządcówka połączona ze stajniami. Wszystko w opłakanym stanie. Z racji nieprzeprowadzania remontu i z racji braku dozoru nawet zaczęli wycinać ze stajni belki połaci dachowej. Wybili szyby. W stajni, gdzie widać nawet kafelki, leżą popękane poidła. Ktoś chciał wyrwać jedno, zniszczył dwadzieścia. W końcu i te dwudzieste pierwsze też zniszczył. Strasznie się napracował i nic z tego nie miał. Widziałem obiekt pod Kępnem z 1700 r. (zachował się kamienny portal z herbami i datą). Chcieli za niego 30 tyś. zł. Tam był PGR. Ludzie, jak dostali mieszkania, wszystko dewastowali. Nawet drzwiczki i metalowe części z pieców powyrywali i rzucili w pokrzywy. Na dodatek ten eternit - wiadomo, z azbestem

i będą problemy z demontażem. Dzwonnica - dzisiaj transformator. Dzwon jeszcze jest (nie ukradli, bo był pod prądem o bardzo wysokim napięciu).

- Wyremontowanie 1000 m-kosztuje x pieniędzy, natomiast ile kosztuje wyremontowanie budynku, gdzie jest zdewastowane pokrycie dachowe, betonowe podłoża i ceramiczne poidła zostały po niszczone, szyby powybijane? - wzdycha Ber. - Tylko zachował się ten pałac, bo mieszkali w nim ludzie.

tekst Tadusz Majewski

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

niedziela, 17 lutego 2002

Mogę zbudować 1/10 Chufu

Piszemy o tym jako pierwsi na świecie: komórki nie działają w piramidach

Zduny. Kilka wiejskich bloków zamyka przestrzeń placu zabaw, na którym grupa młodzieży gra w siatkówkę, w dodatku przez siatkę. Sympatyczny widok. Na ławce przed sklepikiem siedzą starsi. Piją piwo. Pogodny wieczór.
Blokowe mieszkanie Andrzeja Odziemkowskiego wygląda zwyczajnie -meblościanka, wersalka, kwiaty. Pies też jak pies. Pozory jednak mylą, jak się okazuje po kilkunastu minutach rozmowy.

Atlanci


- Od dziecka interesuję się parapsychologią - mówi pan Andrzej. - To pierwsza sprawa, która w konsekwencji spowodowała, że dzisiaj zajmuję się radiestezją.
Druga sprawa... Miałem wypadek w pracy - przecięło mi gałkę oka. Oku-listka stwierdziła, że w najlepszym wypadku będę musiał nosić bardzo silne okulary. Poszedłem do Krystyny Ledwożyw i powiedziałem, że potrzebuję jej pomocy. Krystyna sprawiła, że widzę normalnie.

Od tego czasu Odziemkowski cały czas się uczy, rozwija. A jest czego się uczyć. Bo radiestezja to ogromna wiedza, bardzo stara nauka, wywodząca się ze starożytnego Egiptu.
Przecież najstarsze różdżki i wahadła zostały znalezione w piramidach egipskich. Takie są fakty i koniec. Odziemkowski jest zafascynowany Egiptem, ma odpowiedni księgozbiór na ten temat, odpowiednie czasopisma też.

- A piramidy kto postawił? - nacieram.

Zdaniem pana Andrzeja - ale i najnowsze badania to potwierdzają - piramidy są o wiele, wiele starsze niż mówi o tym oficjalna nauka.
Kto zbudował? Czy ludzie? Atlanci zbudowali. Nie wiadomo, skąd pochodzili Atlanci, nie wiadomo, co się z nimi stało.

W każdym razie to oni postawili pierwsze, monumentalne, największe trzy piramidy, Tę Chufu też. Sfinksa też postawili. Oficjalna nauka... Odziemkowski mówi ironicznie... Oficjalna nauka mówi, że piramidy powstały w granicach 4000 - 5000 lat przed naszą erą, tymczasem wykopaliska dowodzą, że mają co najmniej 9 tysięcy lat. Nauka oficjalna nie chce tego przyznać, szczególnie Egipcjanie, którzy upierają się, że postawili je ich przodkowie.

A najnowsze badania mówią, że na piramidach są ślady deszczów tropikalnych. I co na to oficjalna nauka? Piramidy dla Odziemkowskiego są Tajemnicą, czymś niezmiernie fascynującym.
Na palcu nosi pierścień ich budowniczych - tak zwany Pierścień Atlantów, Ze srebra, z tajemniczą inskrypcją. Zresztą nie tylko on.

Większość bioenergoterapeutów nosi. Pierścień to niezwyczajny - amulet, chroniący przed złymi energiami, przed wampiryzmem energetycznym.
Wampiry są wśród nas
- Wampiryzmem energetycznym? - pytam zdumiony. - A jest coś takiego?

- Jak najbardziej jest. Wampiry są wśród nas, to nie żart. Wampiry to ludzie, którzy dla swojego dobrego samopoczucia pobierają, ściągają z innych energię biowitalną.

- Większość z tych wampirów nawet sobie nie zdaje sprawy z tego, że są wampirami - wyjaśnia pan Andrzej. - Pobierają z innych energię życiową. Kiedyś określało się to słowem "zauroczyć" albo zwrotem "rzucić urok".
Teraz padają szybkie pytania i odpowiedzi.
- Czy ja jestem wampirem energetycznym?
- Nie.- Tak od razu pan to wie?

- Od razu się wyczuwa. Kiedy spotyka się wampira energetycznego, od razu ogarnia człowieka poczucie zimna, ból głowy, niewyjaśniona depresja, uczucie lęku. To podświadomość sygnalizuje w ten sposób, żeby pan nie miał z nim kontaktu. Podświadomość ostrzega. A zdarza się czasami, że on koło pana przejdzie i sobie pociągnie...
- Co pociągnie?
- Tej energii biowitalnej... Może doprowadzić nawet do śmierci.

Leczenie przez zdjęcie

Generalnie Odziemkowski pracuje z wahadłem. Pracuje dla przyjaciół. Są też i inne przyrządy. Na stoliku na przykład stoi nikram. Coś w rodzaju piramidy z kawałkiem wystającego drutu, Przy nikramie na podstawce i koło niej kilkanaście zdjęć znajomych pana Andrzeja.

Twarzą ku instrumentowi. Nikram - dopromiennik, komasujący w mieszkaniu energię kosmiczną; która likwiduje wszystkie szkodliwe dla człowieka promieniowania żył wodnych i tak dalej. Inaczej - zamienia się szkodliwą energię żył wodnych na pozytywną energię wypełniającą organizm.
Można powiedzieć, że mieszkanie Odziemkowskich jest z tych złych sił wysterylizowane. Do tego tę kosmiczną energię można przekazywać poprzez ŚWIADKA, to znaczy zdjęcie, kosmyk włosów, paznokcie, jakieś rzeczy osobiste.

Stąd właśnie zdjęcia przy nikramie. Przez te zdjęcia energia wchodzi do ludzi na odległość. W domu też lepiej przy nikramie. Na żyłach bez odpromiennika zachorowalność na raka sięga ponad 90 procent. To udowodnione. A tutaj jest czysto. Mówią o tym kwiaty. Sprowadzona yucca była nędzna, teraz powoli dochodzi do siebie. Inne kwiaty mają soczystozielone liście. Proszę, tak działają skomasowane siły kosmiczne.
Energia kosmiczna otacza nas wszędzie i my z niej korzystamy.
- Czy to energia Pana Boga?
Odziemkowski na chwilę się zamyśla. Czy to jest energia Boska.... Bóg na wszystko ma wpływ, więc i na to też.Czym były piramidy

Starożytne piramidy wcale nie były grobowcami faraonów. Czym były? Swoistymi kondensatorami energii kosmicznej. Stąd przeróżne ich właściwości. Przebywając w piramidach, otrzymujemy zastrzyk tej energii. Podobnie dzieje się w konstrukcjach o dokładnie oddanych proporcjach i idealnym zorientowaniu wobec stron świata.

Odziemkowski w maju tego roku postawił w Zabagnie prawie czterometrową piramidę, o której wzmiankowo pisałem w poprzednim numerze. Właściwie nie miał zamiaru stawiać piramidy, a altankę. Potem postanowił postawić altankę w kształcie piramidy. Wyszła piramida. Jakie proporcje, wymiary?

- Dane zastrzeżone - śmieje się żona pana Andrzeja.
- Dzieląc całkowitą powierzchnię piramidy przez powierzchnie czterech boków otrzymujemy wartość 1,618 -zaczyna Odziemkowski... A po chwili: - Dwa lata szukałem za wymiarami...

To niech sobie inni też dwa lata szukają - jakby chciał dodać. I ma rację. Za wiedzę powinno się płacić. Tymczasem ludzie chcą na skróty - jeden to nawet wlazł (a przecież to teren prywatny) i bezczelnie zaczął mierzyć. Trzeba TO koniecznie ogrodzić.

W środku piramidy Odziemkowskiego jest stolik, krzesła, nie ma prądu; wieczorem zapala się lampę naftową. Przychodzą przyjaciele, znajomi. Nic za pieniądze. Są nawet ogniska dla przyjaciół. Piramida działa też na zewnątrz - w promieniu 500 metrów. Można powiedzieć, że część Zabagna jest odpromieniowana.

Moc już przebadana

Piramida ma moc. To już przebadane. Najprostsze doświadczenia dały pozytywne rezultaty. Kolega Odziemkowskiego przyniósł słoik mleka. Specjalnie zabezpieczył zakrętkę, żeby nie było wątpliwości. Po kilkunastu dniach po otwarciu słoika okazało się, że mleko się nie zmieniło, to znaczy nie skwaśniało. Podobnie z mięsem - nie zepsuło się, a wyschło. Były też inne zdarzenia Zgłosił się inny kolega, chory na cukrzycę. Lekarz nie chciał podpisać zaświadczenia o zdolności do pracy, tym bardziej, że był kierowcą.
Co dwa dni musiał robić analizy krwi i moczu. Teraz raz na tydzień przyjeżdża, posiedzi pół godziny w piramidzie i... 4,8 do 5,2 -cukier w normie. Lekarz nie chciał wierzyć. Jak czują się ludzie w piramidzie i po wyjściu z niej? Ano różnie.
Niektórzy czują zimno, inni gorąco. Ktoś po wyjściu poczuł zawroty głowy. Generalnie ludzie czują się wspaniale. Piramida wyrównuje w nich przepływ energii. Co jeszcze... Cień. Na zdjęciach cień wychodzi szary, bo cienie - jakby tak się przyjrzeć - są szare. Odziemkowski robił zdjęcia piramidy i ...kiedy byli w niej ludzie, zacienione płaszczyzny wychodziły... błękitne. Ciekawe, co? Albo pionowe, czerwone smugi, widoczne na zdjęciach pokazujących etapy wznoszenia konstrukcji.
Na początku pan Andrzej myślał, że to wada filmu, chciał nawet reklamować, ale okazało się, że film był OK.
Po prostu siła kosmiczna w kolorze wyszła, lak, tak W ogóle na zdjęciach sporo można zobaczyć. Czasami, kiedy robi się komuś zdjęcie, wokół niego wychodzi biała otoczka - aura śmierci, znak, że człowiek umiera. Albo jak się robi zdjęcia pogrzebów.
Czasami wychodzą zadymienia koło trumny, nad trumną, zwłaszcza na cmentarzu. Wychodzą komuś, kto jest sprawny energetycznie. Ale najciekawsze, czego nie opisywała literatura, to to, że w piramidzie nie odbiera komórka. Brak zasięgu. Sprawdzone bankowo. Piszemy o tym jako pierwsi na świecie.

Będzie większa

Odziemkowski myśli już o budowie następnej konstrukcji. Większej.
- A jakby panu ktoś zaproponował budowę?
- Od razu.
Marzy mu się dwa razy większa. Na ponad 6 metrów wysoka. Albo... Jakby tak w Starogardzie znalazł się inwestor, to zbudowałby o wysokości 14,6 metra, to jest l/ 10 oryginału Chufu. Taka to zasięgiem energetycznym objęłaby cały Starogard i okoliczne przysiółki.
I byłaby wspaniałą atrakcją turystyczną- myślę sobie.

Tadeusz Majewski

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

Własny kąt

Własny kąt był tematem sesji Rady Gminy Skórcz - 12.12. W obecnym lokalu jest niezmiernie ciasno i do tego nie jest on własny. Źle pracuje się pracownikom, wójtowi i mieszkańcom gminy załatwiającym swoje sprawy w urzędzie. - Lokum dzierżawimy od miasta, płacimy dużo i pracujemy w strasznej ciasnocie - informuje wójt gminy Erwin Makiła. -

Ale jest nadzieja, że to się skończy. Oto wójt, po otrzymaniu pełnomocnictwa rady, rozpoczął negocjacje z właścicielem budynku, byłej siedziby Banku Spółdzielczego. Ponieważ prezydium jest władne, by podjąć decyzję o wydzierżawieniu budynku i taką decyzję podejmie, od 1.01.2003 r. gmina Skórcz może budynek wydzierżawić do czasu Walnego Zgromadzenia, które nieruchomość sprzeda.

Wychodząc naprzeciw gminie, bank oferuje wliczenie opłaty dzierżawnej w poczet ceny kupna, a nadto udziela zgody na rozpoczęcie niezbędnych prac remontowych celem adaptacji pomieszczeń na potrzeby urzędu. Jakby tego było mało, bank wyraził zgodę na sfinansowanie prac adaptacyjnych.

Wstępny koszt zakupu budynku - 120 tyś. zł z możliwością spłaty w rocznych ratach, bez odsetek, na 4 lata. Do tego teren wokół budynku przestronny, porządny parking, atrakcyjne położenie. Dla banku budynek ten nie jest potrzebny, za to gminie bardzo. To dobry interes dla obu stron, choć myślę, że gospodarskiego zmysłu należy pogratulować wójtowi.

Staraniem wójta E. Makiły, SAPARD przyznał gminie środki w wysokości 500 tyś. zł na wodociąg w Kranku, Zajączku i Boroszewie, więc na przyszły rok robota jest.
Ponieważ oczyszczalnia już ruszyła, a gmina w 1/3 jest jej właścicielem, wójt ostro myśli o kanalizacji gminy. Przewiduje 3 etapy tej inwestycji. W przyszłym roku gmina przystąpi do opracowywania dokumentacji i wystąpi do SAPARD-u o środki na jej kanalizację: I etap
- Wielbrandowo, Barłożno, II etap - Mirotki, Miryce, Ryzowie, Mieliczki, III etap
- Wolental, Pączewo, Czarnylas, Bukowiec.

Rada bardzo dobrze przygotowana była do sesji. Pracowała sprawnie i zgodnie. Na tyle zgodnie, że nie udało się "wyłuskać" choćby jednego radnego, który byłby przeciwny wójtowi. Jeśli jest tak rzeczywiście, z pewnością dobrze wróży to przyszłości tej gminy.

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2002 r.

sobota, 16 lutego 2002

Tury drugiej tury

W gminie Skórcz zdecydowanie wygrał Erwin Makiła. W obwodzie, w którym mieszka, zmiażdżył swojego rywala Lecha Kolaskę

Wjechał na dywanikach

Wójt gminy Skórcz Erwin Makiła miał w minionej kadencji najtrudniejszy (naszym zdaniem) problem do rozwiązania spośród wszystkich włodarzy samorządowych naszego powiatu. Przypomnijmy w dwóch zdaniach. W Barłożnie obok publicznej powstała nielegalna szkoła społeczna, a wokół niej cały ruch społeczny. Wójt bardzo konkretnie i stanowczo, ale i z wielką kulturą znosił ataki oświatowych rebeliantów. I dopiął swego. Szkoły społecznej dzisiaj nie ma. Tamte decyzje wójta musiały się na
nim zemścić, jeżeli idzie o popularność, przynajmniej w Barłożnie.
.

Potem obserwowaliśmy - Erwin Makiła konsekwentnie budował sobie wizerunek dobrego gospodarza gminy, koncentrując swoją działalność zwłaszcza na dwóch tematach inwestycyjnych - wodociągi i asfaltowe dywaniki. Do walki o wójtowy fotel —jakby wietrząc, że rebelia barłożniańska osłabiła wójta - zgłosiło się aż siedmiu chętnych. Po I turze kilku z nich zapewne pożałowało swojej decyzji. Okazało się, że E. Makiła, pomimo wyżej wspomnianej rebelii, cieszy się sporą popularnością.
Zebrał najwięcej głosów, ale nie na tyle, by wygrać raz a dobrze. W II turze zwycięstwo nad Lechem Kolaską ze Stowarzyszenia Kociewskiego było już przygniatającego 1011 do 571. Ciekawie rozkładały się głosy w poszczególnych obwodach. Otóż w obwodzie nr l (Barłożno, Mirotki, Miryce) nieznacznie wygrał L. Kolaska - 238 do 230, w obwodzie nr 2 (Wybudowanie Wielbrandowskie: Wielbrandowo, Kranek, Mieliczki) też wygrał Kolaska - 181 do 162. W pozostałych dwóch obwodach głosowano jednak zdecydowanie na wójta. W obwodzie nr 3 (Pączewo, Wolental) E. Makiła wygrał w stosunku 281 do 103, a w obwodzie nr 4 (m.in. Wielki Bukowiec, gdzie mieszka wójt) 338 do 49. Życzymy panu Erwinowi w nowej kadencji udanego skanalizowania gminy i jeszcze więcej asfaltowych dywaników. Jak widać, na nich można dobrze wjechać do następnej kadencji, (t)



W gminie Zblewo po zaciętej walce Andrzej Gajewski pokonał dotychczasowego wójta Krzysztofa Trawickiego. Zadecydowali o tym przede wszystkim mieszkańcy Zblewa

Wygrał, bo wierzył

W Zblewie zawsze jest ciekawie, tak też było w czasie kampanii samorządowej. Wójt Krzysztof Trawicki miał poważnych rywali w walce o stołek. Tuż przed pierwszą turą już było wiadomo, że najgroźniejszym będzie były wójt Andrzej Gajewski. Obie strony bardzo się "pilnowały". Po pierwszej turze, wygranej minimalnie przez Gajewskiego, kandydaci zdecydowali się na prowadzenie publicznych dyskusji (piszemy o tym w środku) w kilku miejscowościach. Były one ciekawe, ale już nie wpłynęły raczej na wynik głosowania. Tak się stało zapewne dlatego, że w debatach uczestniczyli głównie mieszkańcy, którzy już mieli określony wyraźnie "punkt widzenia". Drugą turę Andrzej Gajewski wygrał po równie zaciętej rywalizacji. Zdobył 1952 głosy, gdy Krzysztof Trawicki 1782. Tylko 170 głosów zadecydowało o zmianie na stanowisku wójta w gminie Zblewo. A zadecydowali o tym przede wszystkim zblewiacy. W stolicy gminy A Gajewski otrzymał aż 651 głosów (1/3 wszystkich oddanych na niego), a K. Trawicki - 355. Tutaj różnica wyniosła prawie 300 głosów. Nowy wójt wygrał też w okręgu obejmującym m.in. Kleszczewo(306 do 276),Pinczynie i przy-ległych miejscowościach (535 do 408). Minimalne zwycięstwo odniósł jeszcze w Białachowie, Mira-dowie (236 206). W pozostałych dwóch okręgach bardzo wyraźnie wygrał dotychczasowy wójt. K. Trawicki rozgromił przeciwnika w swojej miejscowości. W Bytoni otrzymał aż 262 glosy, gdy A. Gajewski tylko 56. Także Borzechowo opowiedziało się za tym, by nie było zmiany. Za K. Trawickim głosowało tam 275 wyborców, za A. Gajewskim -168. Życzymy panu Andrzejowi powodzenia w zarządzaniu tą trudną gminą. Zwycięstwo w wyborach pokazuje już, że jest świetnym organizatorem.


Rolnik na swoim

W gminie Smętowo powrót wójta. Jerzy Zieliński po 4 latach "odpoczynku" na swoim gospodarstwie rolnym powrócił na stanowisko w imponującym stylu. W drugiej turze pokonał w wielkim stylu znaną działaczkę społeczną Zofię Kirszenstein
Tylko wójt gminy Smętowo Teodor Kalinowski nie bronił swojej pozycji. Chciał zostać ponownie radnym powiatowym, lecz nie został. W tej sytuacji od początku było wiadome, że o jego fotel rywalizować będą dwie osoby — były wójt Jerzy Zieliński, rolnik z krwi i kości, oraz Zofia Kirszenstein — kierująca od lat Gminnym Ośrodkiem Pomocy Społecznej, ale znana też z realizacja wielu inicjatyw dla dzieci niepełnosprawnych. Organizowała koncerty w ekskluzywnych, gdyńskich hotelach, z Maciej Płażyńskim założyło nawet specjalną fundację. Kojarzona jednak była dotąd z SLD, wystąpiła z partii latem, ale etykietka pozostała. Na wsi nie zawsze to pomaga, a Zieliński jest człowiekiem niezależnym, chyba trochę bliższy mieszkańcom gminy rolniczej.
Wyszło to w drugiej turze, którą Jerzy Zieliński wygrał zdecydowanie, zdobywając 1046 z 1771 głosów, co oznacza poparcie na poziomie 59%. Z. Kirszenstein zdobyła 725 głosów (41%). Nowy wójt wygrał zdecydowanie w Smętowie (345 do 224), Kościelnej Jani (141 do 115), Lalkowach (132 do 72) oraz w Smętówku, Bobrowcu i sołectwie Luchowo, gdzie zdobył 160 głosów, a jego konkurentka 95. Najwyższe zwycięstwo odniósł jednak w Kamionce. Tam panią Zofie poparło tylko 45 mieszkańców, a pana Jerzego aż 126.
Z. Kirszenstein wygrała tylko w jednym okręgu - w Kopytkowie. Tutaj pokonała wójta 174 do 142, lecz jest to dla niej tylko osłoda porażki.

Tak więc ponownie rolnik będzie zarządzał rolniczą gminą, ale już jako wójt udowodnił, że wszystkie sprawy gminy samu bliskie i żadne środowisko nie musi się go obawiać.


W Starogardzie bez emocji

Stary zostaje

Nie ma co dużo pisać o wynikach drugiej tury wyborów prezydenckich w Starogardzie. Wystarczy przejrzeć tabelę. Stanisław Karbowski wygrywał ze Stefanem Milewskim wyraźnie i to we wszystkich obwodach głosowania. W sumie otrzymał 6241 głosów (59,8%), gdy jego

konkurent tylko 4200 (40,2%). Stefan Milewski i tak zdobył o ponad 400 głosów więcej niże w pierwszej turze, lecz potwierdziła się stara prawda—lewica jest zwarta, ale nie potrafi pozyskiwać dodatkowych głosów. Karbowski bez specjalnych zabiegów przejąć głosy prawicowe, zdobywając prawie o 3000 głosów więcej niż w pierwszej turze. Stary prezydent więc zostaje.


Nasze Miasto

Tak jak tytuł tego tekstu, nazywało się ugrupowanie, z które-go startował Tadeusz Zieliński. Od tej niedzieli nowy burmistrz Skórcza. W drugiej turze pokonał Bolesława

Okołowicza, popieranego przez prawicową Samorządność. Tadeusz Zieliński mniej oficjalnie obnosił się ze swoją przynależnością do SLD. Kto wie, czy na zwycięstwo nowego bur-mistrza wpływu nie miało udzielnie mu poparcia przez trzeciego w pierwszej turze - niezależnego Bogdana Romanowskiego.

T. Zieliński wygrał pewnie, zdobywając 492 głosy. Bolesława Oko-łowicza poprało 364 mieszkańców miasteczka, w którym były dwa obwody głosowania.

W obu wygrał nowy burmistrz. W obwodzie nr l (przy szkole podstawowej) zdobył 492 głosy, gdy Bolesław Okołowicz 364, a w obwodzie nr 2 (Miejski Dom Kultury) wynik był następujący: 399 do 280. W sumie na Tadeusza Zielińskiego głosowało 891 mieszkańców Skórcza - 58%, a jego rywala poparły 644 osoby- 42%. Nowemu burmistrzowi życzymy powodzenia.


W Skarszewach potwierdziły się wyniki z pierwsze tury i Dariusz Skalski zastąpił Stefana Trokę

Nauczyciel za nauczyciela

W Skarszewach przewidywaliśmy, że druga tura w wyborach na burmistrza może być zacięta. W pierwszej kandydat SLD — UP Dariusz Skalski uzyskał pewną przewagę nad burmistrzem Stefanem Troką (Stowarzyszenie Kociewskie), ale czas zdawał się pracować dla tego drugiego, jak to miało miejsce chociażby w Staro-gardzie. Tymczasem Dariuszowi Skalskiemu udało się utrzymać nad rywalem niewielką przewagę. W drugiej turze w gminie Skarszewy głosowało 3715 wyborców z 9 600 uprawnionych. Frekwencja wyniosła więc 38,7%. Kandydata lewicy poparło 1967 wyborców (52,94%), a dotychczasowego burmistrza 1708 47,06%).
W niektórych okręgach rywalizacja była jeszcze bardziej zacięta. D. Skalski wygrał w dwóch okręgach w Skarszewach - nr l i 2 (odpowiednio -542 do 418oraz 444 do 373), ale przegrał w trzecim 203 do 233. Najwyższą przewagę kandydat lewicy osiągnął w Bolesławowie (162 do 87), wygrał ponadto w Godziszewie (131 do 122), Pogódkach (197 do 162) oraz w Więckowach (138 do 136). Popierany przez Stowarzyszenie Kociewskie StefanTroka wygrał jeszcze tylko w Bączku (80 do 53). Natomiast w Szczodrowie remis - 97 do 97.
W Skarszewach mamy więc zmianę na stanowisku burmistrza. I tak zmiana to niewielka, bo jeden nauczyciel zastąpił drugiego nauczyciela wu-efu. Życzymy mu powodzenia, a Stefanowi Troce udanego powrotu do pracy w szkole, chyba że panowie postanowią się tylko wymienić stanowiskami, Stefan Troka zajmie to opuszczone przez nowego burmistrza.

Na podstawie Tygodnika Kocviewiak 2000 r.

czwartek, 14 lutego 2002

Praosada w Barłożnie

Podczas prac związanych z budową autostrady w Barłożnie (gmina Skórcz) natrafiono na elementy ceramiki i krzemienia sprzed naszej ery


Najstarsi rolnicy na Kociewiu (tytuł prasowy)

Przy szczegółowych badaniach grupa archeologów natrafiła na osadę sprzed około 4 tysięcy lat przed naszą erą. Prace wykonywane są pod okiem specjalistów z Gdańskiego Muzeom Archeologicznego, Mariana Kochanowskiego (kierownika prac), Olgierda Felczaka (specjalista od neolitów) i Zdzisława Ratajczaka. W badaniach na dwóch stanowiskach udział bierze 62 osób, głównie mieszkańców Barłożna, oraz liczna grupa studentów.

Na pierwszym stanowisku, nadzorowanym przez studenta archeologii Grzegorza Sowińskiego, zebrano rewelacyjne materiały. Na ich podstawie ustalono, że była tu osada z epoki wczesnego żelaza. Znaleziono między innymi piec do wytopu żelaza lub ceramiki. Znaleziony piec ku naszemu zaskoczeniu - wyglądał bardzo ale to bardzo niepozornie. Nikt z laików nie powiedziałby, że to piec. Śladem po nim jest rudawo-czerwona na obrzeżach i czarna w środku plama na powierzchni gliniastego podłoża.

Grzegorz Sowiński wyjaśnił, że taka barwa jest charakterystyczna dla spalonej gliny, stanowiącej podstawę pieca, a czarna plama jest śladem po spaleniźnie. Po pobraniu próbek będzie można ustalić, co było w nim wytapiane - ceramika czy żelazo.

Na drugim stanowisku, nadzorowanym przez mgr historii Andrzeja Wedzika, znaleziono ślady po kulturze pucharów lejkowatych, w których dominowała hodowla.

Niezwykłym znaleziskiem są pozostałości po chacie neolitycznej sprzed 3-4 tysięcy lat p.n.e. Po układzie słupków, rozpoznanych po zaciemnieniu ziemi, określono wielkość (16x6m) chaty. Jest to druga co do wielkości chata z tego okresu odkryta na terenie Polski.

Każdy odkryty obiekt na stanowisku ma swoją numerację. Do chwili obecnej zarejestrowano ich 211. Znaleziono kawałki dna naczyń, ucho do naczynia, groty strzał i fragmenty noży. Po ceramice można poznać kulturę. Kolor ceramiki zależy od jej wypalania, z kolei gładkość od piasku.

Każdy znaleziony fragment jest szczegółowo opisywany - mówi A. Wędzik. - W taki sposób, by móc niektóre naczynia złożyć.

Za opisy wykopalisk odpowiedzialna jest studentka Akadami Sztuk Pięknych w Gdańsku Katarzyna Potańska. Rysuje rzuty poszczególnych obiektów i umieszcza je na głównym planie. Rysunki są wykonywane na papierze milimetrowym w skali 1:10, a nastepnie wprowadzane do komputera, co pozwala dokładnie odtworzyć widok obiektu. Każdy obiekt jest niwelowany, co umożliwia określenie jego wysokości nad poziomem morza. Poszczególne obiekty są również fotografowane, co wraz z rysunkiem tworzy szczegółową dokumentację.

Prace, rozpoczęte 15 lipca, planowo mają zakończyć się 15 września, ale termin ten może być przedłużony. Wykopaliska trafią zaś do Muzeum Archeologicznego w Gdańsku.

Marian Kochanowski (archeolog): - Jest to największa osada z epoki kamienia na Pomorzu. Jej istnienie szacuje się na około 4500 lat temu, czyli na okres budowy starego państwa w Egipcie i piramid. Położenie wskazuje, że mogła to być osada obronna, gdzie zwierzyna nie miała szans przedarcia się i zagrożenia mieszkańcom. W odkrytej chacie ciekawostką są słupki, równo rozmieszczone co 2,30 metra. Mieszkańcy musieli posługiwać się jakąś miarą. Konstrukcja chaty była drewniana, najprawdopodobniej z drewna sosnowego. Dach był dwuspadowy. Telewizja DISCOVERY zamierza sfilmować to miejsce, gdyż jest to rewelacja w skali światowej. Niestety, nie będzie możliwości zrekonstruowania osady w pierwotnym miejscu, gdyż teren przeznaczony jest pod autostradę.

Tomasz Walczak
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 11 z 30.08.2000 r.

środa, 13 lutego 2002

Gmina Zblewo. Wybory 2002: Trawicki - Gajewski

Z jednej strony wójt Krzysztof Trawicki, były poseł, człowiek niewątpliwie sukcesu; z drugiej - Andrzej Gajewski - jednoroczny wójt II kadencji (zastąpił, z woli rady gminy, wójta Jana Jasińskiego). Jako prowadzący - Tadeusz Pepliński, jedna z najbarwniejszych postaci powiatu, były komendant Straży Miejskiej w Starogardzie, potem doprowadzający do rozpaczy swoimi pismami do różnych organów każdego kolejnego wójta w gminie Zblewo, gminny mąż sprawiedliwy, a dzisiaj wysoko postawiona postać w Samoobronie i świeżo upieczony radny Rady Powiatu. Takiego składu kolejnych debat przed II turą wyborów na wójta w gminie Zblewo nie wymyśliłby nawet najlepszy scenarzysta w Hollywood. No i widzowie - w gminie Zblewo wyjątkowo czujni, wrażliwi i wybredni, l wyrobieni politycznie


Pinczyn, Kleszczewo, Zblewo, Borzechowo - to kolejne przystanki debat. Wszystkie wyglądają podobnie. W Pinczynie frekwencja wysoka, w Kleszczewie kiepska, w Zblewie trudno wejść na salę, w Borzechowie tak sobie. Ekscesów brak. No, może miały być w Borzechowie za sprawą kilku napitych, ale zostały zgaszone w zarodku.

Prowadzący - zdeklarowany zwolennik sprawiedliwości i przeciwnik Trawickiego — doskonale panuje nad sytuacją. Prowadzi spotkania rzeczowo, stanowczo i bezwzględnie wobec warchołów. Lepiej niż wszystkie nasze telewizyjne asy politycznych programów, gdzie jeden profesor przekrzykuje drugiego jak baran barana. Scenariusz też wszędzie taki sam: Pepliński w środku, z lewej Gajewski, z prawej Trawicki. Najpierw prowadzący czyta pytania, które kandydaci na wójta zadają sobie nawzajem.

Po przeczytaniu pytania pyta, czy ma przeczytać jeszcze raz. Trawicki z reguły prosi o powtórzenie, Gajewski nie. Jest gotowy od razu. Po każdej odpowiedzi Pepliński czyta jeszcze raz pytanie - żeby każdy ze słuchających sam ocenił, czy odpowiedź była na temat. Potem runda pytań ze strony widowni. Żadnego gadania - ma być pytanie i koniec. Pepliński ucina każdą próbę gadulstwa.

W przypadku, kiedy ma problemy, łagodnie tłumaczy, że zawiadomi żonę (gość ma wypite). Gajewski jest wyjątkowo opanowany. Nigdy nie był mówcą ale w tych debatach wypowiada się składnie. Trawicki wydawałoby się też jest spokojny. Jednak nerwowo podryguje nogą. Z dalszej perspektywy — z perspektywy człowieka śledzącego wielkie przemiany w gminie Zblewo (na tle których inwestycje w innych gminach to mucha) - wydawałoby się, że to pojedynek giganta z jakimś przypadkowym natrętem.

Ale dalsza perspektywa ze-branych nie obchodzi. Oni widzą i wiedzą coś innego - apropos widowni - oprócz tej z Pinczyna, Kleszczewa, Zblewa i Borzechowa jest jeszcze jakby karawan - Michał Spankowski (tak niedawno główny człowiek od promocji gminy i wójta w UG, a potem, po zwolnieniu ze stanowiska, biorący srogi odwet w tekstach "na wójta"), lekarze z Medyka i Polmedu — widać, żywotnie zainteresowani sytuacją, były wójt Jasiński, kilku innych. Dla Trawickiego gra toczy się o znacznie większą stawkę niż dla Gajewskiego.

Jest już radnym powiatowym, ale porażka z Gajewskim pozbawiłaby go szans na ewentualne starostwo—a dlaczegóż by nie, dla mnie to numer jeden kociewskiej polityki. Byłaby to też porażka naszej demokracji— wszak tyle zrobił dla gminy Zblewo i jak mogło w świetle tego dojść do drugiej tury. Dla Gajewskiego to walka o prawdę - na swój sposób rozumianą przez niego i wszystkich jego zwolenników.

Kilka tygodni temu

Wiadomo było, że walka o wójtowy stołek w gminie Zblewo będzie niezwykłe emocjonująca. Wynika to ze zblewskiej specyfiki, gdzie ciągle coś się kotłuje i to wcale nie w sensie negatywnym. Po prostu, tutaj nikt na dłuższą metę nie daje sobie dmuchać w kaszę. Po drugie - co by w tej gminie nie zrobił, to zawsze będą oponenci, kanalizacja do Pinczyna? Toż to pestka (kiedy w niektórych innych gminach kończą dopiero wodociągowanie!), szkoła w Bytoni? Powstała, ale jest za duża. Przebudowa głównej ulicy w Zblewie w taki sposób, że zrobiło się z tego prawie miasteczko? Drobnostka? Rozwój sportu, hala w Kleszczewie - to żadne argumenty (kiedy w gminie Osiek przez 12 lat demokracji nie potrafili pobudować zwykłego boiska). W pierwszych do-niesieniach wiadomo, że do walki wystartują byli wójtowie - Wiesław Ossowski, Andrzej Gajewski, być może b. wójt Jan Jasiński, Kamysz SLD - b. dyrektor szkoły, Jan Gumiński przedsiębiorca - właściciel młyna, b. urzędnik. Potem, po tych doniesieniach, wszystko jakby przycichło. Przed I turą- wydawało się - K Trawicki jest zdecydowanym faworytem. Tym bardziej, że na podsumowanie dorobku swojej kadencji przeznaczył sporo środków. Dorobku — podkreślmy - wielkiego. Dla uważnego obserwatora sceny gospodarczej - największego spośród wszystkich gmin w powiecie.

W jakie miejsca uderzał przeciwnik

Uogólniając-w dwa. Jeden: że te wszystkie sukcesy, inwestycje, szkoły, sale gimnastyczne (65 zadań inwestycyjnych w ciągu kadencji!) zostały zrobione na kredyt i że gmina jest po uszy zadłużona. Drugie - to, ogólnie rzecz biorąc, złe traktowanie klientów urzędu, stronniczość w słynnym sporze między Polmedem a pracownikami tej firmy, którzy później założyli konkurencyjny ośrodek Medyk i coś jeszcze, co nigdy dosłownie nie zostało nazwane przez przeciwników politycznych, ale co w gminie Zblewo dojrzewało.

Jak można było prowadzić kampanię

W prosty sposób. Sposób, który podał nam sam wójt Trawicki. W zasadzie chodziło o zwykły matematyczny słupek liczb, wydrukowany wielkimi wołami na jednej kartce.

Suma czterech budżetów gminy = np. 100 mln.

Część środków przeznaczonych z tego budżetu gminy na inwestycje = np. 25 mln. (I tu koniecznie podział tych 25 jednostek na: środki pozyskane = np. 10 mln. plus zaciągnięte kredyty =15 mln).

Wartość 65 inwestycji = np. 28 mln

Środki przeznaczone na inwestycje = 25 mln

Po odjęciu pozostaje 3 mln do spłaty przez przyszłe władze.

To jeszcze nie wszystko-trzeba by pokazać, jak te 3 mln do spłaty są rozłożone w latach.

A że ludzie są nieufni, warto by zaprosić kogoś zupełnie niezaangażowanego w sprawę, jakiegoś męża zaufania, żeby przez kilka godzin, a może i dni, ów słupek sporządził i wyliczył.

Taki słupek mógłby być - o czym rozmawialiśmy z K. Trawickim - doskonałym narzędziem do oceny każdej władzy po minionej kadencji. W gruncie rzeczy byłoby to to samo, co zrobiliśmy na łamach Tygodnika, publikując w swoim czasie słynny ranking gmin. Tam również braliśmy pod uwagę dodatkowe środki pozyskane przez władzę do budżetu (nagrody, fundacje, fundusze itp.), bo są one miernikiem operatywności władzy.

Fakt, że nie braliśmy pod uwagę kredytów, ale te też idzie łatwo ułożyć w takim rankingu. Nikt, oprócz wójta Osieka (gmina Osiek w rankingu wypadła najgorzej) nie zarzucił nam błędów w metodzie, ale wiadomo, wójt Kaczyński niewiele w swojej gminie robi, to i musiał krytykować. Wójt gminy Lubichowo natomiast sugerował, że taki ranking powinien obejmować 4 lata kadencji, a nie jeden rok, gdyż jakaś gmina, która przez 3 lata sporo inwestowała, raptem może zostać złapana w dołku inwestycyjnym. Podsumowując te dywagacje - sam wójt Trawicki podpowiedział, jak w tabeli obalić tezę o rzekomym (?) "przegrzaniu" inwestycyjnym w gminie Zblewo. Niestety, takiej tabeli do I tury nie otrzymaliśmy. To znaczy otrzymaliśmy, liczby, ale bez najważniejszego: podziału środków na inwestycje na dwie liczby: ile poszło z pieniędzy pozyskanych i ile z kredytów.

Tygodnik

Jak pisałem już kilka ładnych numerów wstecz, "TK" nie brał udziału w kampanii wyborczej. Po prostu sprzedawał strony różnym ugrupowaniom i kandydatom. Na naszych łamach kampanię prowadziły wszystkie główne siły polityczne w powiecie, oprócz LPR-u, bo jej szef wolał podyrdać do sądu. W numerze wydanym tuż przed I turą wyborów stronę wykupił Gajewski. Jakież było zdumienie i oburzenie mieszkańców gminy Zblewo, kiedy rano nie mogli dostać Tygodnika w kioskach.

Okazało się, że cały nakład ktoś wykupił. Według Gajewskiego i osoby wypowiadającej się podczas debaty, kupowali urzędnicy UG (kupował również sekretarz). Oczywiście każdy ma prawo kupić Tygodnik w dużych ilościach, nawet jest to wskazane, ale Gajewski i świadek uważali, że nie powinni tego robić urzędnicy w godzinach swojego urzędowania. Mówiąc cynicznie, dla nas to był dobry interes-wójt wykupił stronę i jeszcze rano sekretarz wykupił cały nakład, kandydat na wójta Gajewski wykupił stronę, a potem, zorientowawszy się o co chodzi, przyjechał do redakcji i wykupił resztkę naszych numerów redakcyjnych. Ale nie o to przecież chodzi, żeby za wszelką cenę sprzedać. Tak samo jak nie powinno chodzić urzędnikom UG o wykupienie wszystkich numerów TK, bo tam była strona z Gajewskim. Był to potężny błąd, który potem mścił się podczas debat, zwłaszcza w Zblewie, gdzie sekretarz Szmeichel stał się kozłem ofiarnym całej tej absurdalnej sytuacji.

Wróćmy do debat

W Kleszczewie i Zblewie Trawicki mówi o swoich sukcesach, Gajewski o długach. Trawicki -nie mając do pomocy skarbnika ani osoby postronnej, która by powiedziała jasno i prosto, jak to właściwie jest z tymi długami-nie daje sobie rady. Gajewski zwraca często uwagę na uczciwość. Nie nieuczciwość Trawickiego, a swoją uczciwość. I to, że trzeba kulturalnie traktować petentów w urzędzie gminy. I że trzeba ludzi słuchać, a nie rządzić autokratycznie.

Mówi też o tym, że jedne dzieci dają drugim dzieciom śniadanie w szkole. Przyjmuje prostą taktykę. Mówię wam, ja taki jestem, więc on taki nie jest. Większość ludzi według nas była za Trawickim, ale może to byli klakierzy? Obaj panowie zapewne mieli poczucie, że owe debaty wygrywali. Zresztą każdy mógł takie poczucie mieć -jeden mówił o czymś innym i drugi o czymś innym. Jeżeli Trawicki mówił o rzeczy genialnej, że kanalizacja Zblewo - Kleszczewo jest oczywiście potrzebna, bo - biorąc pod uwagę nie wielką odległość między obiema miejscowościami - to tak czy tak powstanie jedna miejscowość (Zblewo -Pinczyn - ha, toż to już całe miasteczko!), to zawsze można zakwestionować sens budowy kolektora, bo gmina jest zadłużona po uszy. Gadał dziad do obrazu.

Po 4-dniowym tournee

Można sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością cholernie zmęczeni bohaterowie tego niezwykłego pojedynku po 4-dniowym tournee czekają na niedzielę, kiedy to dochodzi do II tury. Zwycięża Gajewski i jest to największa, jakkolwiek przewidywana przez niektórych, niespodzianka w gminie Zblewo (nie wiem, dlaczego w rozmowach z przedstawicielami obozu Trawickiego właśnie jego obawiano się najbardziej).

To prawda, że temu człowiekowi patrzy dobrze z oczu, ale czy to są wystarczające kwalifikacje na to, by zarządzać tak wielkim przedsiębiorstwem, jakim jest gmina Zblewo? Poza tym podczas debat padło publicznie wiele zobowiązań - między innymi o tym śniadaniu dla dziecka, które przynosi drugie dziecko. To zobowiązuje pana Andrzeja do zrobienia czegoś takiego, żeby każde dziecko miało śniadanie. Poza tym może pan, panie Andrzeju, teraz, kiedy jest pan wójtem, odrobi nam za poprzednią władzę ów słupek, o którym mowa wyżej. Udowadniając, że faktycznie gmina Zblewo jest zadłużona przez K. Trawickiego po uszy. Jeżeli tak się nie stanie, to znaczy, że wszystkie argumenty i kontrargumenty, jakie padały podczas debat, to było zwykłe wywlekanie bebechów. W ramach oczywiście demokracji. A prawdziwa przyczyna porażki Krzysztofa Trawickiego leży zupełnie gdzie indziej niż w tym wszystkim, o czym mówiono.

Tekst: Tadeusz Majewski

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2002 r

wtorek, 12 lutego 2002

Po prostu pamięć

20.10 - w niedzielę - odbyła się uroczystość odsłonięcia tablicy ku czci pomordowanych w 1939 r. nauczycieli pinczyńskiej szkoły - kierownika Pawła Piekarskiego oraz nauczyciela Franciszka Wyżlica

Dzisiejsza uroczystość to kontynuacja naszej przeszłości-mówił w sali gimnastycznej szkoły podczas uroczystości jej długoletni kierownik Mieczysław Narloch.

Były dyrektor dziękował obecnej dyr. szkoły Iwonie Loroch i wójtowi Krzysztofowi Trawickiemu za pomysł przeniesienia w bardziej godne miejsce tej historycznej tablicy.
- Odczuwam satysfakcję, że tablica poświęcona nauczycielom znalazła swoje miejsce obok tablicy patrona gimnazjum ks. Stanisława Hoffmanna, który spoczywa w tym samym miejscu, co Paweł Piekarski i Franciszek Wyżlic.

Dziś obowiązkiem żyjącego pokolenia, które nie przeżyło wojny i okupacji, jest uczyć obowiązku szacunku dla przeszłości, a imiona i nazwiska męczenników utrwalać.

Gdy we wrześniu 1939 r. wojska hitlerowskie zajmowały nasze ziemie, wkraczające za nimi wojskowe jednostki służb specjalnych i Gestapo otrzymały od razu pełne wykazy wybitnych działaczy polskich, księży, nauczycieli, lekarzy, kupców, członków Związku Zachodniego i wszystkich, którzy kiedykolwiek narażali się miejscowym Niemcom lub niemieckim organizacjom. Na tej liście z Pinczyna znaleźli się ks. Stanisław Hoffmann, kierownik szkoły Paweł Piekarski i nauczyciel Franciszek Wyżlic.

Hitlerowcy wiedzieli, że właśnie tu, na ziemi kociewskiej, duchowni i nauczyciele mieli szczególnie duże zasługi na polu umacniania polskości, dlatego cała ta grupa, określana też mianem "inteligencji polskiej", skazana była na likwidację. Tak przewidywał starannie przygotowany centralny plan eksterminacji ludności polskiej i żydowskiej. Przez więzienie starogardzkie, Basztę Gdańską, a także tymczasowy obóz w Skórczu przewinęli się księża, nauczyciele, Żydzi, inteligenci, robotnicy i chłopi. Na miejsce ostatecznej kaźni dotarli także chorzy z Zakładu Psychiatrycznego z Kocborowa.

Na miejsce egzekucji wybrano Las Szpęgawski, położony zaledwie kilka kilometrów od Starogardu. Według założonego z góry planu już 16 września 1939 r. w oddziale 109 lasu przystąpiono do kopania grobów i odkrzewiania terenu. Pracę tę wykonywała pod nadzorem SS-manów specjalna kolumna robocza składająca się z Polaków spędzonych ze Starogardu. Rowy kopano każdego dnia aż do 18 listopada 1939r.

Teren zbrodni był otoczony strażnikami SS, a drogi dojazdowe oznakowano zakazami wstępu. Pierwsze aresztowania duchownych nastąpiły w nocy z 13 na 14 października 1939 r. Przez trzy dni torturowano ich w starogardzkim więzieniu, a 16 października około godziny 16.00 wywieziono wszystkich do lasu i rozstrzelano. Był wśród nich proboszcz pinczyński ks. Stanisław Hoffmann. Podobny los czekał uwięzionych 12.10.1939r. siedemdziesięciu nauczycieli. Osadzono ich w obozie przejściowym w Skórczu. Po kilku dniach zmaltretowani, poranieni i wycieńczeni z głodu, przetransportowani zostali do więzienia do Starogardu. Wszyscy wiedzieli, że czeka ich tylko śmierć. Oczekiwana nadeszła 20 października 1939 roku.

Zmasakrowani, niezdolni do stawiania jakiegokolwiek oporu, zostali wywiezieni trzema samochodami ciężarowymi na miejsce zbrodni-oddział 109 Lasu Szpęgawskiego. Na miejscu kaźni nie rozpaczali, może niejeden modlił się po cichu, może żegnali w duchu najbliższych i dzieci kociewskie, które uczyli polskiej mowy.

Tego dnia zdarzył się cud. W trakcie wykonywania egzekucji przywieziono ze Starogardu rozkaz o wstrzymaniu rozstrzeliwań. Dla skazańców z pierwszych dwóch samochodów rozkaz był spóźniony. Oni już nie żyli. Kierownik szkoły Paweł Piekarski i Franciszek Wyżlic byli w pierwszej ciężarówce i musieli zginąć.

Dziś Szpęgawsk jest dla nas miejscem świętym i smutnym zarazem, którego tragedię można zrozumieć nawet bez objaśnień i komentarzy.

Tamte wydarzenia należy ciągle przypominać, wszak mówią, że zapomnienie jest gorsze od śmierci.

Mieczysław Narloch

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2002 rok

niedziela, 10 lutego 2002

Edward Engler - rzeźbiarz w kamieniu

Jedni pija albo chodzą na ryby, ja rzeźbię

Edward Engler, na co dzień mieszkający w Starogardzie, z powodu zbyt dużej w latach 70. konkurencji w mieście otworzył zakład kamieniarsko-betoniarski w Zblewie. Tu wyuczył młode pokolenie kamieniarzy, którzy z biegiem czasu i w Zblewie i w Pinczynie założyli konkurencyjne zakłady. Ale od pewnego czasu pan Edward nie przejmuje się zbytnio konkurencją— ma już swoje lata i dzisiaj więcej czasu poświęca rzeźbie niż typowym nagrobkom.

Za rzeźbę w kamieniu, której — jak twierdzi - od Zblewa do Gdańska nikt z kamieniarzy nie robi, wziął się kilka lat temu. Kiedy ostatnio z nim rozmawialiśmy, mówił, że "na razie rzeźba jeść nie daje, gdyż klienci jeszcze nie są na to nastawieni... dlatego ta praca to hobby". I dzisiaj to hobby ("jedni chodzą na ryby, ja rzeźbię"), chociaż coraz więcej ludzi chce mieć w ogrodzie jakąś kamienną figurę czy fontannę. Pojawiają się też ludzie, którzy chcą przyozdobić groby swoich bliskich czymś niesztampowym.

Edward Engler nie jest rzeźbiarzem zawodowym, ale "od chłopca skubał w drewnie", a później przez pewien czas uczył się rzeźby u Grenki w Kościerzynie. Pod koniec lat 50. pracował w Gdańsku. Pomagał przy odbudowie Ogarnej, Piwnej i Mariackiej. Napatrzył się, jak pracują w kamieniu zawodowi konserwatorzy. Sam też próbował.
Dlaczego kamień? Bo praca w tym materiale daje najwięcej satysfakcji. Artysta największym szacunkiem darzy granit. Ze względu na twardość. Jedną rzeźbę w granicie robi się półtora miesiąca. Na Panu Jezusie stracił przeszło 30 widiowych dłut. Jeszcze dwa lata temu można było powiedzieć, że "uwziął" się na Pana Jezusa - większość pomników na wystawie przed zakładem i na podwórzu przedstawiała sceny z Panem Jezusem. Dzisiaj jest inaczej. Stoi sporo innych postaci — "świętych" i świeckich", są też i popiersia, gdyż rzeźbiarza ostatnio interesują twarze.

Engler rzeźbi też w piaskowcu i w marmurze, również w tym sztucznym - z mączki kamiennej. Wszystko jest wykonane odręcznie. W żadne odlewy się nie bawi.
Na wystawce przed zakładem, przy ul. Głównej, stoi figura Matki Boskiej, postawiona w Zblewie w 1922 r. po wojnie z bolszewikami. O znalezieniu tej figury swojego czasu pisał znany rzeźbiarz i regionalista z Białachowa, mieszkający obecnie w Gdańsku, Edmund Zieliński.

- Kiedy ponad 20 lat temu robiono wykopy pod fundamenty Gminnego Ośrodka Kultury -wspomina Edward Engler - wykopała ją koparka. Leżała koło cokołu. Murarz mnie poprosił, żebym ją wyremontował. Chciał wziąć do siebie, do Zelgoszczy.

Pan Edward myślał inaczej. Chciał, żeby Matka Boska ponownie stanęła w Zblewie. Uzupełnił brakujące elementy i dodał dwie postacie z lewej i prawej strony. Chciał dla mieszkańców Zblewa. Cóż, postawiono nową, bardzo podobną Trudno dyskutować z decyzją władz — za postawieniem starej przemawiały względy historyczne, przeciw - względy estetyczne (stara figura w porównaniu z nową jest, co tu dużo mówić, toporna).

W ten sposób doszło do zaskakującej sytuacji. W Zblewie mamy dwie podobne figury Matki Boskiej —jedna stoi przy kościele, druga przy ulicy Głównej na terenie zakładu pana Englera.

Tadeusz Majewski

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

Pinczyn. Władysław Grzywacz

"Łączyliśmy ludzi, zbliżaliśmy ich do siebie."

Mały, ale wygodny domek w Pinczynie. W ogródku jesienne kwiaty wygrzewają się w południowym słońcu. Na progu wita mnie drobnej postury starszy pan. Władysław Grzywacz ukończył 95 lat. Całe dorosłe życie związany był z komunikacją. Budował linie telefoniczne, zakładał stacje przesyłowe, konserwował narzędzia. Dom, w którym teraz rozmawiamy, zbudował sam.


sobota, 9 lutego 2002

Edmund Dywelski - na pamiątkę Luśce

Wspomnienia z mojego życia

W 1924 r. ukończyłem szkołę w Białachowie. Po 3-miesięcznym przygotowaniu w szkole ćwiczeń przy Seminarium Nauczycielskim w Bydgoszczy, gdzie dostałem się jako wolny słuchacz dzięki staraniom mojej ciotki Bronusi (siostry mojego ojca), w 1925 roku zdałem egzamin do Państwowego Męskiego Seminarium Nauczycielskiego w Bydgoszczy.

piątek, 8 lutego 2002

Józef Pozorski i inni

W ostatnią niedzielę sierpnia z okazji 50-lecia zebrali się członkowie rejonowego Koła Pszczelarzy w Zblewie. Była uroczysta msza święta i spotkanie towarzyskie. Zblewscy pszczelarze, organizując swoje święto pod hasłem "Pszczoła miodna, zapylająca -ważnym i niezbędnym " ogniwem naszego -ekosystemu", pragnęli zwrócić uwagę społeczeństwa na rolę pszczoły w ekosystemie, pszczoły -ważnego owada zapylającego, bez którego nie może się obejść nowo-czesne rolnictwo.
Józef Pozorski wielkim pszczelarzem.
Trochę historii... W 1950 r. w gminie Zblewo było już, w drewnianych ulach, ponad 500 rodzin pszczelich. W pasiekach pracował dobry sprzęt: miodarki, kotły parowe do topienia wosku, prasy do produkcji węży, kraty ogrodowe itp.

Pierwszym prezesem Koła Pszczelarzy (od 7.11.1950 r., do 1992 r.) był inż. leśnik Józef Pozorski, doświadczony przedwojenny pszczelarz, posiadający 50 rodzin pszczelich oraz wielkie umiejętności Przekazywania młodym pszczelarzom.

W tym pionierskim okresie Koło Pszczelarzy zasadziło dużo krzewów i ponad 300 drzew miododajnych - lip, klonów i akacji. Dziś może my podziwiać je w wielu miejscach naszej gminy. Początkowo koło nazywało się "Grupą Hodowców Pszczół na Gminę Zblewo". Członkowie grupy, w celu wzbogacenia "bazy" pokarmowej dla pszczół, rozpoczęli uprawę pól roślinami miododajnymi, jak facelia i kolender.
Przełom lat 50. I 60. to wielka chemizacja rolnictwa. Zostało wytrutych wiele pasiek, latami ciągnęły się sprawy sądowe. Spadła przez to liczba pasiek i rodzin pszczelich. Pod koniec lat 60. w Gdańskiem pojawił się zgnilec. Pszczelarze zblewscy, dobrze przygotowani, wyszli z tego obronna ręką.
Już w 1957 r. koło liczyło 35 członków. Prowadziło bibliotekę z książkami i czasopismami o tematyce pszczelarskiej, rozpowszechniało lekarstwa, cukier i drzewka, zakupowało topiarki wosku oraz formy do produkcji świec.

To była wielka praca organizatorska. Wszystkim tym działaniom przewodniczył J. Pozorski, do końca swego życia (1992 r.) prezesujący Kołu Pszczelarzy.

W 1997 r. z okazji Dnia Pszczelarza zblewscy bartnicy spotkali się na cmentarzu, przy grobie byłego prezesa. Henryk Bobkowski, obecny prezes, przypominał zasługi zmarłego: "Pszczoły matkę w swej rodzinie zmieniają praktycznie co trzy lata, dlatego możemy sobie uświadomić, jak bardzo był poważany w kole przez kolegów, że przez 42 lata nie zmienili prezesa, lecz darzyli go pełnym zaufaniem aż do śmierci. Przez te trudne lata dla pszczelarstwa poświęcił mu całe swoje życie. Prowadził wzorową pasiekę, posiadał bogatą wiedzę teoretyczną i praktyczną, którą to przekazywał pszczelarzom, prowadząc różne szkolenia teoretyczne, organizując wycieczki i warsztaty pszczelarskie. Za swą pracę na niwie pszczelarskiej był wielokrotnie odznaczany. Posiadał brązową, srebrną i złotą odznakę pszczelarską oraz najwyższe odznaczenie pszczelarskie - Medal Dzierzona".

Po śmierci inż. Józefa Pozorskiego nowym prezesem Koła został Henryk Bobkowski. Zmieniły się czasy, kraj przystąpił do gruntownej reformy. Zmiany te nie ominęły również środowiska pszczelarzy. Teraz musieli się zapoznać z mechanizmami funkcjonowania pszczelarstwa w warunkach gospodarki wolnorynkowej. Przez ten czas zblewska brać pszczelarska udowodniła, że ponad wszystko przedkłada zamiłowanie do pracowitej i miododajnej pszczoły i efektów jej pracy.

W 1997 r. Koło Pszczelarzy w Zblewie zorganizowało Wojewódzkie Święto Pszczelarzy, na którym poświęcono sztandar, ufundowany przez pszczelarzy i sponsorów. Obecnie Koło liczy 41 członków, którzy posiadają 860 rodzin pszczelich. Najstarszym pszczelarzem jest pan Jan Schreder z Karolewa.

Spotkanie w Brzęczku

27 sierpnia w Zblewie odbyła się uroczysta msza św., zaś po południu na polanie w Brzęczku (leśniczówka Jastrzębce) odbyło się spotkanie towarzyskie. Gośćmi pszczelarzy byli - wójt gminy Krzysztof Trawicki oraz prezes Wojewódzkiego- Związku Pszczelarzy inż. komandor Marian Michna. Wręczono odznaki Polskiego Związku Pszczelarzy. Srebrną odznakę otrzymali: Stanisław Meckarz, Józef Toczek, Jan Tobola, Paweł Zdrojewski, Tadeusz Beling, Jan Grzona, Franciszek Stopa; brązową odznakę otrzymali: Jan Gilla, Józef Wysocki, Franciszek Mazurowski, Andrzej Talaśka, Jerzy Błaszkowski, Henryk Bobkowski, Jan Borzyszkowski, Stanisław Otta, Roman Backhans, Zbigniew Berendt.

Później był pieczony dzik, wspaniałe ciasto, miodu pitnego do woli, no i zabawa. Grała orkiestra ze Starej Kiszewy, a wszystkiemu przyglądał się stary las, pamiętający niegdysiejszych bartników, a może i niedźwiadka, co łapą miód wyjadał.

Na koniec- cytujemy krótki wierszyk Marii Rekowskiej ze Starogardu, wielkiej sympatyczki zblewskich pszczelarzy.

Tu., w leśniczówce, pijemy miód na zdrowie Jemy miód też i

na chlebie. Wszystko po to, abyśmy czuli się jak

w niebie.

Michał Spankowski

Na podstawie Tygodnika Kociewiak 2000 r.

czwartek, 7 lutego 2002

Gawędziarz

XXIII Turniej Gawędziarzy Kaszub i Kociewia odbył się we Wielu, na pięknej ziemi zaborskiej. Dopisała publiczność, były wspaniałe nagrody. Główną nagrodę turnieju, odbywającego się pod patronatem Marszałka Województwa Pomorskiego Jana Zarębskiego, zdobył Kociewiak, mieszkaniec Pinczyna-Alfons Połom
Turniej odbył się w pięknym Domu Kultury im. Hieronima Derdowskiego we Wielu, gm. Karsin. Wystąpiło 26 wykonawców. Jury, któremu przewodniczył prof. dr hab. Jerzy Treder, miało możliwość wysłuchania 36 "gadek".
Główną nagrodę turnieju zdobył Alfons Połom, mieszkaniec Pinczyna, członek zespołu "Relax".
Trzecie miejsce zdobyła Stanisława Guzińska, również mieszkanka Pinczyna, zaś wyróżnienie - jej mąż Maksymilian Guziński.
Wszyscy od wielu lat uczestniczą w działaniach artystycznych zespołu "Relax" z Pinczyna.
Wyróżniły się również trzy młode Kociewiaczki, mieszkanki Zblewa, podopieczne Zbigniewa Bruskiego: Elżbieta Szulist, Karolina Skwie-rawska i Aurelia Galicka - Beling.
Spytałem kierownika zespołu "Relax", Annę Juraszewską — jak długo trzeba pracować na takie sukcesy.

- ... Od samego początku, systematycznie i zawsze w zgodzie. Nasz zespół zbiera stare pieśni, które niestety zanikają, a to przecież dorobek kultury naszego narodu. Często wykorzystuje-
my te teksty na różnych spotkaniach, zabawach. W czasie spotkań Klubu Seniora na podstawie tych tekstów realizujemy różne scenki i skecze. Jest to nieraz świetna satyra na nasze przywary.

To się publiczności podoba. W najbliższym czasie jedziemy do Starogardu na przegląd dorobku artystycznego emerytów powiatu. Już wcześniej odnosiliśmy liczne sukcesy, jednak dla nas najważniejszą sprawą jest to, że potrafimy coś wspólnie wymyślić i pokazać to publiczności. W dzisiejszym zabieganym świecie wcale nie jest to takie łatwe.

Alfons Połom jest duszą zespołu. Potrafi rozbawić koleżanki - rzucić żart, a nawet zganić za jakąś przywarę. Wszystko zaczęło się, gdy był ministrantem u ks. Hoffmana. Występował w jasełkach, grał role w amatorskich teatrzykach. Później, gdy zespołem zajęła się Anna Juraszewską, zaczął przygotowywać swoje dowcipne gadki. Oto początek tej nagrodzonej we Wielu:

"Skondy je tyle złości"

Wieta, to życie by nie było takie cianżkie, jakby ludziska nie byli take srodze zawziante. Jak jedan ma troche wiancy, to uż drugi na to patrzyć nie może i robi wszystko, aby temu drugamu zaszkodzić. Jedne to nawet herszlagu dostano, take so zawziante.

Tomasz Kalenda

Na podstawie tygodnika Kociewiak 2000 r.

środa, 6 lutego 2002

Prawdziwa historia

Wiecznośc trwa dzieki naszej pamięci".
Państwo Józef i Staefania Masowie mieszkają w Kleszczewie, w osiedlu bloków zbudowanych jeszcze "za Gierka" przez miejscowy kombinat PGR. Dziesięć bloków, jeden do drugiego podobny, tylko balkony się różnią. Jedne pełne kwiatów, zadbane - inne znów zastawione niepotrzebnymi sprzętami.



Państwo Masowie żyją w schludnym, zadbanym mieszkaniu sami, tylko czasami odwiedzają ich dzieci i wnuki. Historia jakich wiele, jednakże tkwi kilka w niej prawd o "tamtej Polsce", jak o czasach PRL-u - mówią tutejsi mieszkańcy.

Spotkali sie w Pleplinie

Rok 1950, pięć lat po wojnie, kraj odbudowywuje się. W miastach na nogi staje przemysł. Wieś po reformie i wielu ideologiczno-ustrojowych eksperymentach zaczyna przedstawiać bardziej wyrazisty obraz.
Obok zagród rolników indywidualnych powstają gospodarstwa państwowe, spółdzielcze i kółka rolnicze. Wzory są wschodnie, wschodnie też obyczaje i regulaminy pracy. Był to trudny i czasami tragiczny okres dla polskiej wsi. Pan Józef pracował w pegeerze w Klonówce, stąd też pochodziła jego rodzina.

- Najpierw trzeba było ruszyć ugory, wyremontować maszyny i zadbać o trzodę - wspomina pan Józef. - Pracowalismy od rana do wieczora. Nikt wtedy nie zastanawiał się nad tym, że to nie jego ziemia, a państwowa. Ważne było to, że myśmy ja uprawiali, że będą plony. Kto wtedy interesował się dużą polityką?

Pan Józef częsty wtedy odwiedzał swoją rodzinę w Pelplinie, tam też poznał wysoką postawną dziewczynę - Stefanię, która pięknie śpiewała w kościelnym chórze, grała w teatrzykach organizowanych przez księży.
- To właśnie Stefcia pokazała mi kurię i ogromną katedrę. Bardzo mi się przydała ta lekcja wiary i poświęcenia.Lubiła się bawić, żartować, a co najważniejsze, zawsze miała poczucie własnej wartości. Tak potrafiła wszystkim pokierować, że nasze dzieci czuliśmy się bezpiecznie.

- Poznaliśmy się u mojego barata, później były wizyty w Kolinczu, u dziadków mojej późniejszej żony. To były radosne czasy, gdy wspominamy tamte chwiele, jakoś lżej robi sie na sercu - dodaje pan Józef.

Józef i Stefania podbrali się w Pelplinie w 1950 roku. Pan Józef zmienił miejsce pracy, zawsze jednak był traktorzystą. Znał swoją robotę, znał każdą śrubkę w ciągniku. Był wyróżniany i premiowany. Często dzisiaj słyszy się, że ludziom w pegeerze było łatwiej, że wszystko mieli, mieszkania, deputaty i wszelkie zabezpieczenia. To prawda. Byli również i tacy, którzy marnotrawili wspólny majątek. Były chybione decyzje, było życie na kredyt, lecz któż dzisiaj może zapomnieć ogrom wysiłku wielu uczciwych, pracowitych i oddanych ziemi pracowników rolnych.

W ogrodzie u księdza Sychty

Pelplin, stolica diecezji chełmińskiej, to było w latach pięćdziesiątych małe ciche miasteczko. Obok kurii i seminarium życie toczyło się ospale i tylko aktywność zapalonych do pracy społecznej księży mogła rozjaśnić i wzbogacić życie kulturalne miasta.
Pani Stefania od dzieciństwa uczestniczyła w pracach teatrzyków i zespołów śpiewających, jakie wtedy działały przy parafii.

- Dużo graliśmy, śpiewaliśmy, a w nagrodę księża organizowali wycieczki i zabawy towarzyskie - wspomina pani Stefania. - Nie czekaliśmy na gotowe, każdy miał swoje zadanie i każdy czuł się potrzebny. Tak organizowano nam czas, że wiedziliśmy,- kiedy nauka - kiedy modlitwa, a kiedy zabawa i tańce.

Pani Stefania dużo czytała, chodziła na seminaria i rekolekcje organizowane przez duchownych. Z wielkim wzruszeniem i sympatią wspomina tamte czasy. Dzisiaj wiele jej koleżanek i kolegów już nie ma wśród nas.. Nie żyją również animatorzy, księża organizujący życie kulturalne w Pelplinie.

- My, którzy jeszcze żyjemy, wspominamy ich, a wieczność trwa tak długo, jak długo płacimy im nasza pamięcią - dodaje pani Stefania.
Nie wszystko było szare i smutne. Młodzi weselili się, jeździli na majówki, a latem wybierali się na plażę do Jelitkowa i Sopotu. Pani Stefania wspomina również szczególny okres w swoim życiu. Były to spotkania z ks. prof. Bernardem Sychtą. Mieszkał na kanonce w jasnym, dużym domu z werenadą, obok zaś był ogród i miejsca spacerów ks. dobrodzieja.

Grono mlodych dziewcząt i chłopców często odwiedzali księdza poetę, nukowaca i znawcę folkloru kociewskiego. Była wśród nich pani Stefania. Siedzieli w wiklinowych fotelach na trawie w przydomowym ogrodzie. Ksiądz częstował ich cukierkami i wspaniałym, przyrządzonym przez gosposię ciastem drożdżowym.. Opowiadał im o czasach przedwojennych i o tym , jak ukrywał się w czasie wojny, tu, na Kociewiu. Mówił, że teraz swoją pracą, a rozpoczynał właśnie zbieranie materiałów do przyszłego " Słownika Kociewskiego", spłaci dług wobec tej ziemi i ludzi, którzy dali mu schronienie.

Starość

Dzisiaj Masowie mają czwórkę dzieci i kilkoro wnuków. Tak się składa, że jedynym dochodem w całej rodzinie jest emerytura pana Józefa. Od roku jest częściwo sparaliżowany. Leki kosztują miesięcznie około 200 zł. Jednakże dziadkowie nie narzekają, mówią, że "zawsze może być gorzej". Muszą sobie radzić, muszą stać na straży domowego ogniska. Ludzie wokoło niech często narzekają, krytykują i protestują. W wielu sparawach mają rację. - Czerwone potrafili się podzielić - z przekąsem mówi pan Józef - a dzisiaj "pychy na trzy sztychy".

Jakże gorzko kończy się nasze spotkanie. No cóż, taki jest obraz osiedla byłego pegeeru w Kleszczewie. Jedni już znaleźli swoją drogę do godniejszego życia, inni muszą pokonać wiele barier, również tych wewnętrzynych, aby wyjść na prostą.
A wszystkim potrzebna jest wiara w lepsze jutro, w jakąś wspólną organizację, troskę o własny los.
Michał Spankowski
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 14 , z dn. 20.09. 2000 r.