środa, 6 lutego 2002

Prawdziwa historia

Wiecznośc trwa dzieki naszej pamięci".
Państwo Józef i Staefania Masowie mieszkają w Kleszczewie, w osiedlu bloków zbudowanych jeszcze "za Gierka" przez miejscowy kombinat PGR. Dziesięć bloków, jeden do drugiego podobny, tylko balkony się różnią. Jedne pełne kwiatów, zadbane - inne znów zastawione niepotrzebnymi sprzętami.



Państwo Masowie żyją w schludnym, zadbanym mieszkaniu sami, tylko czasami odwiedzają ich dzieci i wnuki. Historia jakich wiele, jednakże tkwi kilka w niej prawd o "tamtej Polsce", jak o czasach PRL-u - mówią tutejsi mieszkańcy.

Spotkali sie w Pleplinie

Rok 1950, pięć lat po wojnie, kraj odbudowywuje się. W miastach na nogi staje przemysł. Wieś po reformie i wielu ideologiczno-ustrojowych eksperymentach zaczyna przedstawiać bardziej wyrazisty obraz.
Obok zagród rolników indywidualnych powstają gospodarstwa państwowe, spółdzielcze i kółka rolnicze. Wzory są wschodnie, wschodnie też obyczaje i regulaminy pracy. Był to trudny i czasami tragiczny okres dla polskiej wsi. Pan Józef pracował w pegeerze w Klonówce, stąd też pochodziła jego rodzina.

- Najpierw trzeba było ruszyć ugory, wyremontować maszyny i zadbać o trzodę - wspomina pan Józef. - Pracowalismy od rana do wieczora. Nikt wtedy nie zastanawiał się nad tym, że to nie jego ziemia, a państwowa. Ważne było to, że myśmy ja uprawiali, że będą plony. Kto wtedy interesował się dużą polityką?

Pan Józef częsty wtedy odwiedzał swoją rodzinę w Pelplinie, tam też poznał wysoką postawną dziewczynę - Stefanię, która pięknie śpiewała w kościelnym chórze, grała w teatrzykach organizowanych przez księży.
- To właśnie Stefcia pokazała mi kurię i ogromną katedrę. Bardzo mi się przydała ta lekcja wiary i poświęcenia.Lubiła się bawić, żartować, a co najważniejsze, zawsze miała poczucie własnej wartości. Tak potrafiła wszystkim pokierować, że nasze dzieci czuliśmy się bezpiecznie.

- Poznaliśmy się u mojego barata, później były wizyty w Kolinczu, u dziadków mojej późniejszej żony. To były radosne czasy, gdy wspominamy tamte chwiele, jakoś lżej robi sie na sercu - dodaje pan Józef.

Józef i Stefania podbrali się w Pelplinie w 1950 roku. Pan Józef zmienił miejsce pracy, zawsze jednak był traktorzystą. Znał swoją robotę, znał każdą śrubkę w ciągniku. Był wyróżniany i premiowany. Często dzisiaj słyszy się, że ludziom w pegeerze było łatwiej, że wszystko mieli, mieszkania, deputaty i wszelkie zabezpieczenia. To prawda. Byli również i tacy, którzy marnotrawili wspólny majątek. Były chybione decyzje, było życie na kredyt, lecz któż dzisiaj może zapomnieć ogrom wysiłku wielu uczciwych, pracowitych i oddanych ziemi pracowników rolnych.

W ogrodzie u księdza Sychty

Pelplin, stolica diecezji chełmińskiej, to było w latach pięćdziesiątych małe ciche miasteczko. Obok kurii i seminarium życie toczyło się ospale i tylko aktywność zapalonych do pracy społecznej księży mogła rozjaśnić i wzbogacić życie kulturalne miasta.
Pani Stefania od dzieciństwa uczestniczyła w pracach teatrzyków i zespołów śpiewających, jakie wtedy działały przy parafii.

- Dużo graliśmy, śpiewaliśmy, a w nagrodę księża organizowali wycieczki i zabawy towarzyskie - wspomina pani Stefania. - Nie czekaliśmy na gotowe, każdy miał swoje zadanie i każdy czuł się potrzebny. Tak organizowano nam czas, że wiedziliśmy,- kiedy nauka - kiedy modlitwa, a kiedy zabawa i tańce.

Pani Stefania dużo czytała, chodziła na seminaria i rekolekcje organizowane przez duchownych. Z wielkim wzruszeniem i sympatią wspomina tamte czasy. Dzisiaj wiele jej koleżanek i kolegów już nie ma wśród nas.. Nie żyją również animatorzy, księża organizujący życie kulturalne w Pelplinie.

- My, którzy jeszcze żyjemy, wspominamy ich, a wieczność trwa tak długo, jak długo płacimy im nasza pamięcią - dodaje pani Stefania.
Nie wszystko było szare i smutne. Młodzi weselili się, jeździli na majówki, a latem wybierali się na plażę do Jelitkowa i Sopotu. Pani Stefania wspomina również szczególny okres w swoim życiu. Były to spotkania z ks. prof. Bernardem Sychtą. Mieszkał na kanonce w jasnym, dużym domu z werenadą, obok zaś był ogród i miejsca spacerów ks. dobrodzieja.

Grono mlodych dziewcząt i chłopców często odwiedzali księdza poetę, nukowaca i znawcę folkloru kociewskiego. Była wśród nich pani Stefania. Siedzieli w wiklinowych fotelach na trawie w przydomowym ogrodzie. Ksiądz częstował ich cukierkami i wspaniałym, przyrządzonym przez gosposię ciastem drożdżowym.. Opowiadał im o czasach przedwojennych i o tym , jak ukrywał się w czasie wojny, tu, na Kociewiu. Mówił, że teraz swoją pracą, a rozpoczynał właśnie zbieranie materiałów do przyszłego " Słownika Kociewskiego", spłaci dług wobec tej ziemi i ludzi, którzy dali mu schronienie.

Starość

Dzisiaj Masowie mają czwórkę dzieci i kilkoro wnuków. Tak się składa, że jedynym dochodem w całej rodzinie jest emerytura pana Józefa. Od roku jest częściwo sparaliżowany. Leki kosztują miesięcznie około 200 zł. Jednakże dziadkowie nie narzekają, mówią, że "zawsze może być gorzej". Muszą sobie radzić, muszą stać na straży domowego ogniska. Ludzie wokoło niech często narzekają, krytykują i protestują. W wielu sparawach mają rację. - Czerwone potrafili się podzielić - z przekąsem mówi pan Józef - a dzisiaj "pychy na trzy sztychy".

Jakże gorzko kończy się nasze spotkanie. No cóż, taki jest obraz osiedla byłego pegeeru w Kleszczewie. Jedni już znaleźli swoją drogę do godniejszego życia, inni muszą pokonać wiele barier, również tych wewnętrzynych, aby wyjść na prostą.
A wszystkim potrzebna jest wiara w lepsze jutro, w jakąś wspólną organizację, troskę o własny los.
Michał Spankowski
Na podstawie Tygodnika Kociewskiego Nr 14 , z dn. 20.09. 2000 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz