poniedziałek, 4 lutego 2002

Białachowo. Anna i Bolesław Wojdanowiczowie

Stara szkoła w Białachowie, mury z czerwonej cegły, dachówka pamiętajaca lata dwudzieste. Za szkołą rozległe podwórze z drewutnią i murowanymi chlewikami. Dzisiaj nie ma tu już zajęć lekcyjnych. To jeden z tych budynków, byłych szkół wiejskich, kilkunastoosobowych, gdzie obok izb lekcyjnych bywały mieszkania nauczycielskie. W jednym z nich mieszka dziś niezwykła para ludzi, którzy całe swoje życie poświęcili szkolnictwu. On - Bolesław Wojdanowicz, 40 lat pracy pedagogicznej, ona Anna Wojdanwoicz, jego żona, osoba, która znalazła sens życia w zwykłej codziennej krzątaninie. Państwo Wojdanowiczowie obchodzą 50-lecie pożycia małżeńskiego.

Powołanie

Wszystko zaczęło się w Bytowie. Inspiracją do wyboru drogi pedagogicznej była dla p. Bolesława zachęta ze strony nauczycieli szkoły podstawowej. To oni namawiali dziarsko chlopaka, aby wstąpił do bytowskiego Liceum Pedagogicznego. Pierwsza placówka to szkoła w Bytowie. Pan Bolesław kończy również kurs przewodników ZHP. Po wstępnej praktyce otrzymuje wreszcie upragnione mianowanie nauczycielskie. Praca z mlodzieżą to jego pasja, po kilkudziesięciu latach, nie żałuje ani jednej chwili spędzonej w szkole. Po okresie pracy w Bytowie władze oświatowe kierują pana Wojdanowicza do miejscowości Przewóz.

- To była bardzo zaniedbana szkoła, trzeba było naprawić dach, wyremontować izby lekcyjne, później zadbać o mieszkanie.
Lubiłem takie wyzwania - powiada pan Bolesław z dumą. A jest powód do dumy. Szkoła w Przewozie była w tamtym czasie często wyróżniona przez Inspektorat Oświaty i Wychowania. Obok szkoły z inicjatywy p. Boleswława powstaje dom kultury, grają i śpiewają zespoły amatorskie. Wioska ożyła. Miejscowi ludzie do dzisiaj pamietają p. Bolka, nauczyciela i społecznika. To on wezwał mieszkańców do budowy wodociagów i drogi. Taki już był, zawsze zajęty, zawsze skory do pomocy i dobrej rady. - To były inne czasy - mówi pan Bolesław. - Ludzie szukali sensu konkretnej pracy. Praca wtedy była i chociaż żyliśmy ubogo, to jednak w narodzie dużo było optymizmu.

Białachowo

- Długo romyślałem, nim podjąłem decyzję o przybyciu do gminy Zblewo. Tam gdzie pracowałem, miałem już jaki.ś dorobek, szanowano mnie - wspomina p. Bolesław. Teraz musiałem zacząć wszystko na nowo. Wreszcie podjąłem decyzję, przeniosłem się do Białachowa. Już od samego początku on i jego małżonka stawijają na modernizacje i postęp. Szkoła była czteroklasowa. Budynek zaniedbany, brakowało dachówek, nie było parkanu. Wszystko to powoli, z pomocą miejscowych rolników, odnowiono i naprawiono. Dzieci, które przybyły 1 września na pierwsze zajęcia, zdumiały się i uradowały. Klasy czyste, ściany świeżo pomalowane, podwórko ogrodzone. No i przede wwszystkim nowy kierownik, który w pilotce na motocyklu objeżdżał okolice.

Mijały lata - pełne trudu, prostych czynności starań. Wiejska szkoła ma swój klimat, wszystko w niej jest takie namacalne, każdy najmniejszy szczegół urasta niekiedy do problemu wymagajacego konkretnej interwencji.
- Uczyliśmy te nasze dzieci, dawaliśmy im przykład i muszę panu powiedzieć - do dzisiaj są mi wierne, szanują mój trud. Gdy kończyły 4 klasy, szły dalej zdobywając średnie i wyższe wykształcenie - dodaje pan Bolesław. - Ja byłem zwolennikiem wiejskiej szkoły naturalnej, mocno zakorzenionej w środowisku przyrodniczym i społecznym. To może się troche kojarzyć z filozofią Jeana Jakuba Rousseau, z wychowaniem mlodzieży w poczuciu poszanowania spontaniczności, wyrobienia krytyzmu i akceptacji jednostkowej niezależności. Szkoła naturalna to szkoła otwarta. Młodzież kształci się w jednej symbiozie z otaczającą przyrodą. Dzisiaj dzieci otrzymują jedynie obrazki, ruchome wizje świata przyrody. Komputery pomagają, lecz również niszczą w młodych poczucie zdobywania wiedzy przez doświadczenie.. Świat skurczył się do pigułki, do klikniecia.

Jest dużo prawdy w tym, co mówi pan Bolesław. Gdy się widzi tę starą, ceglaną szkołę, ma się wrażenie, że świat zatrzymał się i tkwi tu całą paletą możliwości. Ludzie wybrali drogę szybkiego zdobywania, drogę wyścigu. Wojdanowicza była inna, cieplejsza. Pełna rozsądnego odkrywania prawd o nas samych, o prawdach rzadzących wszchświatem. Jakże nieraz żal tych małych szkółek wiejskich, gdzie dwie klasy pamietają cesarza Wilhelma.
No cóż, zmienil się świat, odeszły siłaczki i wiejscy społecznicy, pozostały wiekowe budynki, które kiedyś rozbrzmiewały gromkim śmiechem dzieci.

Gospodyni

Pani Anna jest nauczycielką. Całe dorosłe życie zajmowała się domem, wychowaniem dzieci. Wszystko musiało być na czas. Tu, na wsi, trzeba umieć wszystko naprawiać, trzeba rodzinie zrobiś posiłki, śnieg uprzątnąć. Pani Anna była gospodynią w domu i w szkole. Najwiekszą ambicją pani Anny było wykształcenie córek. Jedna z nich jest dyrektorem szkoły w Piecach, druga ukończyła Liceum Plastyczne w Orłowie, trzecia została pielęgniarką, czwarta ukończyła Technikum Skórzane.
Państwo Wojdanowiczowie pobrali się w 1950 roku. Pierwsze wspólne wakacje spędzili w Wieliczce. P. Bolesław był kierownikiem kolonii, żona intendentką. Dobrze pamietają tamte czasy. Zawsze potrafili się wzajemnie uzupełniać. Taka postawa pomagała im przeżyć nawet te najgorsze chwile. Teraz zostali sami, wokoło sąsiedzi, czyli wyrosłe dzieciaczki, które kiedyś z plecakami pojawiły się w szkole.

- Wie pan, ja niczego nie żałuję. Żona chciała zamieszkiwać w Zblewie, stało się inaczej. Tu jest nasze miejsce i tak jest najlepiej. Obok starej szkoły rosną jabłonie, wiśnie i śliwy.
Jest ciepły czerwony dzień. Nie chcę wracać do codzienych zajęć. W domu pani Wojdanowiczów odkrywam świat pełen wspomnień i rodzinnego ciepła.

Michał Spankowski
Na podstwie Tygodnika Kociewskiego - nr 7 z dnia 2 sierpnia 2000 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz