wtorek, 30 sierpnia 2005

Dożynki Gminno-Parafialne

Gminno-Parafialne Dożynki odbędą się 11 września, organizowane współnie z Bankiem Spółdzielczym Oddział w Zblewie. O godz. 11.00 odbędzie się msza święta przy ołtarzu polowym przed GOK w Zblewie, złożenie darów i wieńców dożynkowych, o godz. 12.30 - uroczyste otwarcie dożynek przez władze gminy i Banku Spółdzielczego, wręczenie wyróżnień rolnikom, członkom Banku Spółdzielczego oraz przedsiębiorcom, wręczenie nagród laureatom konkursu "Piękna Wieś", wręczenie nagród hodowcom gołębi pocztowych. Od godz. 14.00 występy artystyczne zespołów: ABRA, Biesiada Śląska, Ciężko było, będzie lżej, Rodzina i Melodia

DOŻYNKI GMINNE

Dożynki Gminne w Smętowie Granicznym odbędą się 4 września (w sobotę) o godz. 15.00. W programie:

15.00 - inauguracja uroczystości dożynkowych, 15.30 - występy artystyczne, rozrywkowe i konkursy, ogróek zabaw dla najmłodszych, wystawy, 19.00 - dożynkowa zabawa taneczna.

sobota, 27 sierpnia 2005

Miliczki - "biesiada z kwiatami"

Dzisiaj - 27.08.2005 - w Miliczkach (sołectwo Ryzowie) odbędzie się zorganizowana przez Bogdana Romanowskiego biesiada z kwiatami. Początek - godz. 18.

Ławka. Wszystko jest zgrane

Mieszkańcy gminy Osieczna, a zwłaszcza przedsiębiorcy ze Szlachty, od dawna myśleli, by zrobić coś ciekawego dla Szlachty, gminy i regionu. Same Mistrzostwa Świata w Kapele już ich nie satysfakcjonują.


- Chcieliśmy w Szlachcie mieć jeszcze coś innego, nie tylko Kapele - mówi właściciel zakładu tartaczno-stolarskiego w Szlachcie Andrzej Szlachcikowski. - Coś takiego, żeby o miejscowości było głośno, może nawet w Teleexpresie. Wójt Barbara Tomczak organizowała w tej sprawie kilka spotkań. Na ostatnim dyskutowaliśmy, co zrobić. I wpadliśmy na pomysł, żeby to była ławka.

Od tygodnia w pięciu firmach w Szlachcie trwają prace nad ławką. Każda z nich ma swoją rolę, którą określono na spotkaniu. Tartak Kaszub dał na ławkę drewno, Stol Trak też dał drewno, obrabia je i skręca w 2,5- metrowe elementy. Bierze je firma Drewpal i impregnuje. Firma Silikaty robi metalowe kotwy, które betonuje na boisku. Wszystko tu jest zgrane. Musi być. Elementów jest 300. Mają się złożyć na ławkę o długości około 600 metrów.



- Do dnia 27 sierpnia, do soboty, pawie wszystko będzie już gotowe. Widzowie zobaczą montaż tych elementów - mówi Szlachcikowski. - Skręcać je będzie kilku stolarzy.
Sama najdłuższa w świcie ławka to najprawdopodobniej początek realizacji większego planu.

- Za kilka lat w Szlachcie zapewne będzie nie tylko najdłuższa w świecie ława - dodaje Tadeusz Rostankowski, księgowy w firmie, choć mieszkaniec Czerska, żywo interesujący się dziełem. - Ławka będzie tak stała, żeby w przyszłości zmieścić przy niej stoły. A te z kolei będą najprawdopodobniej przykryte wielkim zadaszeniem. Liczyliśmy, że tak urządzone miejsce może pomieścić półtora tysiąca osób pod dachem. To się przyda. Obok jest mały amfitetr, który również można przydaszyć. Powstanie wspaniałe miejsce na duże imprezy.

Czy wszystkie te plany zostaną zrealizowane, nie wiadomo. Na razie jedno jest pewne - Szlachta odniosła już pierwszy sukces przy tym biciu rekordu. Otóż kilka konkurujących z sobą na co dzień firm zjednoczyło się przy jednym dziele.
Tadeusz Majewski

Na zdjęciu
Panowie Andrzej Szlachcikowski (z prawej) i Tadeusz Rostankowski pokazują elementy ławki. Fot. Tadeusz Majewski

Dożyniki Gminno-Parafialne

4 września w Lubichowie odbędą się Dożynki Gminno-Parafilne.

Początek - godz. 12.45 - zbióRka przed Urzędem Gminy władz gminy, delegacji z wieńcami, pocztów sztandarowych rolników, pszczelarzy i strażaków, o 12.50 - wymarsz sprzed UrzĘdu Gminy i przemarsz do kościoła, o 13.00 - uroczysta Msza Święta Dożynkowa, o 14.00 - wymarsz z kościołą na stadion w Lubichowie, o 14.20 - przekazanie wieńców dożynkowych i chleba władzom gminy oraz wystąpienia okolicznościowe, o 14.30 - ogłoszenie wyników oraz wręczenie nagród V edycji Konkursu na najpiękniejsza posesję i gospodarstwo w gminie Lubichowo, o 14.40 - rozpoczęcie części artystycznej, o 15.00 - turniej sołectw, o 17.30 - ogłoszenie wyników oraz wręczenie pucharów i dyplomów turnieju sołectw, o 19.00 zabawa ludowa. UWAGA.. O 15.00 - współny poczęstunek dożynkowy (grochówka, drożdżówka i piwo).

piątek, 26 sierpnia 2005

Wybudowali prawie sami

Pierwszego września będzie uroczyste otwarcie szkoły im. Jana Pawła II, jedynej pobudowanej w tym roku w województwie.
- Będą wojewoda, marszałek, kurator, biskup i inni z "pierwszego garnituru wojewódzkiego". To zrozumiałe, gdyż otwarcie szkoły znajduje się w programie wojewódzkim jako uroczystość promująca Rok Kociewski - mówi wójt Mieczysław Płaczek.

- W czwartek wszyscy zobaczą ukończony budynek włącznie z małą architekturą. Szkoła mieści 11 sal dydaktycznych, salkę sportową, pomieszczenie, gdzie będą wydawane posiłki, salę informatyczną z prawdziwego zdarzenia, drugą w powiecie salę językową (pierwsza jest w szkole przy ul. Zblewskiej w Starogardzie), gabinet fizyko-chemiczny i sale przedmiotowe. Będzie też gabinet dla higienistki. Łącznie 36 pomieszczeń o różnym przeznaczeniu. Przy obiekcie istnieją trzy boiska - jedno trawiaste z bieżnią, drugie - do koszykówki, trzecie - do piłki ręcznej i siatkowej (oba asfaltowe).



Co zaskakujące - do szkoły wiedzie licząca 900 metrów długości i ponad 5 metrów szerokości utwardzona z płyt Yumb droga - dwie ulice: Polna, od strony ul. Gdańskiej i Gimnazjalna, od strony szosy na Wysoką. Nawierzchnia tymczasowa, ale naprawdę równo ułożona.
- W 2007 roku będziemy ta budować kanalizację i po tym powstanie już inna nawierzchnia - wyjaśnia wójt.



Jest z tej prowizorycznej drogi dumny. Trudno się dziwić - ciągle jeszcze w Polsce najpierw powstają budynki, a dopiero potem robi się drogi dojazdowe. Ma też inny powód do dumy.
- Budowę drogi, jak i prace budowlane przy szkole prowadzili pracownicy zatrudnieni przez gminę na zasadzie robót interwencyjnych, dzięki czemu możemy mówić o znacznych oszczędnościach.

W ogóle - jak się okazuje - cała szkoła w dużej mierze była budowana własnymi siłami, tak zwaną metodą gospodarczą. Do stanu otwartego (wszystkie prace murarskie do dachu) budowali pracownicy zatrudnieni w ramach robót publicznych. Potem dopiero weszły firmy specjalistyczne.
Wartość całości inwestycji (łącznie z dokumentacją, zakupem ziemi, zagospodarowaniem terenu wokół szkoły) wynosi 3.444.650 złotych (400 tys. zł z Urzędu Marszałkowskiego i 200 tys. Kuratorium).

- Robiliśmy wszystko, aby obniżyć koszty - mówi Mieczysław Płaczek. - Przez plac budowy przewinęło się około dwudziestu pracowników zatrudnionych w ramach prac interwencyjnych. Kupowaliśmy materiały od producentów, zbrojenie, betonowanie, murowanie ścian, szalowanie robiliśmy sami. Dlatego szkoła, licząca około 2 000 metrów kwadratowych powierzchni
użytkowej, kosztowała nas o połowę mniej niż szkoła podobnej wielkości.

Zakończenie tej inwestycji kończy wieloletnią gehennę uczniów i nauczycieli, którzy przebywali w stuletnich, wilgotnych pomieszczeniach, z bardzo skromnym zapleczem sanitarnym. Oddanie do użytku nowej szkoły wywoła w tej gminie efekt domina. Znajdą tu miejsce trzy podwójne oddziały gimnazjalne i trzy oddziały IV - VI szkoły podstawowej. W sumie 12 klas.

W starej szkole, gdzie przeprowadzono remont kapitalny, będą się uczyć klasy I-III (pod 2 oddziały) i klasa zerowa. Zostały zlikwidowane szkoły podstawowe w Grabowie, Wysokiej i w budynku Gminnego Ośrodka Kultury. Obiekty w Grabowie i Wysokiej zostaną przeznaczone na mieszkania, a do GOK-u po 13 latach wróci biblioteka i... GOK.
Czego jeszcze będzie brakować? Oczywiście sali gimnastycznej. Ale takie obiekty też dzisiaj można budować tanio.
- Tanio zbudowano w Pogódkach, w gminie Skarszewy - mówi wójt. - Ale ja mam ofertę też bardzo tanią. Jedna z firm chce wybudować salę za 400 tysięcy złotych.
Tadeusz Majewski
Zdjęcia
1. Wójt Mieczysław Płaczek pokazuje kronikę szkoły w Grabowie z 1986 roku.
2. W szybkim tempie powstaje utwardzona doga do szkoły.
3. W nowoczesnej sali językowej. Wysłany przez kociewiak opublikowano piątek, 26 sierpień, 2005 - 10:44

Historia budowy szkoły

Temat budowy szkoły w gminie Bobowo ciągnie się od lat siedemdziesiątych, kiedy to dyrektorem bobowskiej placówki, mieszczącej się w 100-letni budynku, był Bronisław Michnowski. Powstały wówczas nawet konkretne projekty. Obiekt miał stanąć przy wyjeździe na Grabowo. Nic się jednak wtedy nie udało zrealizować. Powód? W 1975 roku gminę rozwiązano. Przyszła reforma - powstawały szkoły zbiorcze. 100-letnia "staruszka" przy ulicy Gdańskiej musiała przyjąć uczniów z okolicznych sołectw. Przy ulicy Gdańskiej, nie Starogardzkiej (ta nazwa byłaby trafniejsza), nazwanej tak - jak mówią w Bobowie - przez zemstę za aneksję gminy Bobowo do gminy Starogard.



Legenda nowej szkoły cały czas jednak snuła się po korytarzach "staruszki", by wybuchnąć w 1989 roku. Był to motyw przewodni działającej od 1989 roku grupy domagającej się reaktywowania gminy. Udało się to zrobić w 1991 roku. Wydawało się, że przyszedł wreszcie czas na realizację wymarzonej inwestycji, ale decyzję o budowie szkoły podjęli dopiero radni drugiej kadencji Rady Gminy Bobowo w 1998 roku.

- Dlaczego nie wcześniej? Ponieważ były inne potrzeby - mówi wójt gminy Mieczysław Płaczek. - Najpierw trzeba było przystosować obiekty pod siedzibę Urzędu Gminy, przeprowadzić niezbędne remonty, a przede wszystkim wziąć się za wodociągi. Warto przypomnieć, że na początku swojego ponownego istnienia gmina była zwodociągowana w 16 procentach, miała 9 425 metrów bieżących wodociągów, a na koniec 2004 roku... 57 269 metrów. Do tego trzeba było całkowicie zmodernizować stację uzdatniania wody.

W 1998 roku zakupiono 2,76 hektara od osób prywatnych. Początkowo miał powstać cały kompleks szkół - podstawowa i gimnazjum z zapleczem, w sumie trzy parterowe budynki szkolne. Planowano pod ówczesne dane demograficzne. Z biegiem czasu plany się zmieniły. Z dwóch powodów - po pierwsze - nadchodził niż demograficzny, po drugie - problemy finansowe. W efekcie zostało zbudowane gimnazjum z częścią na szkołę podstawową. Nie to, co planowano na początku, ale i tak dzieło - zważywszy na wielkość gminy (niecałe 3 tysiące mieszkańców) - wygląda imponująco.
Tadeusz Majewski
Foto. Nowa szkoła, stare tradycje.



czwartek, 25 sierpnia 2005

Grzywacze z Zaolzia?

Coraz więcej osób tworzących drzewa genealogiczne szuka informacji w Internecie.





Wpisując jakieś nazwisko, na przykład Grzywacz, w wyszukiwarce Google, trafia się na artykuł opublikowany w magazynie Kociewiak. Jest to tekst o najstarszym mieszkańcu Pinczyna.
Wyszukiwał jakiś Marian Grzywacz. tworzący drzewo genealogiczne tej rodziny. Po tym wysłał do nas e-maila. Napisał, że Grzywacz z Pinczyna to jego krewny, a tak w ogóle rodzina wywodzi się od Zdenka Grzywacza z Zaolzia. W odpowiedzi otrzymał od nas informację, że są jeszcze Grzywacze w Kaliskach. I znowu korespondencja. To prawdopodobnie też rodzina - przeczytaliśmy tym razem. - Być może odłam wywodzący się z Tucholi.

Grzywacze i Ostanówki - kaliski fenomen

Odwiedziliśmy tych kaliskich Grzywaczów. Jest to rodzina znana nie tylko w gminie Kaliska. Prawie wszyscy mężczyźni z tej rodziny grali lub grają w piłkę nożną, więc znają ją na stadionach Pomorza.
- To jest nasz, kaliski, fenomen - mówią nam mieszkańcy Kalisk. - Na pewno w powiecie starogardzkim jeszcze tylu zawodników z dwóch rodzin nie grało w piłkę nożną, jak w zespole miejscowej Victorii.
Chodzi o rodziny Ostanówków, z której grało sześciu braci, i właśnie Grzywaczów - grało pięciu braci.

Teraz są odlbojami

Najstarszy z Grzywaczów - piłkarzy, Eugeniusz, ma 49 lat, Krzysztof - 47, Andrzej (znany na boiskach jako Zico) - 44, Stanisław - 43, Jarosław - 42.
- To jest nasza rodzinna tradycja. Przechodzi z pokolenia na pokolenie - mówi Krzysztof Grzywacz. - Teraz w Vikctorii gra mój syn Łukasz wraz z synem Stanisława Tomaszem oraz synem Eugeniusza, Michałem.



Bracia Grzywczowie dzisiaj są oldbojami, czyli zawodnikami, którzy z racji wieku nie starają się już o miejsce w ligowej drużynie, ale nadal chętnie pogrywają, na przykład w różnego rodzaju turniejach dla oldbojów. Jeden z takich turniejów jest organizowany co roku w Czarsku. Ma ciekawą formułę - grają w nim zespoły rodzinne.
- Byliśmy tam dwa razy i dwa razy wygraliśmy - mówi Łukasz. - Ostatnio uczestniczyło w nim osiem drużyn. Warunek - pięcioosobowa (wliczając w to bramkarza) drużyna składa się z rodziny. Grały nawet dziewczyny. Taki turniej jest bardzo atrakcyjny. Przyjeżdża sporo kibiców, często też całe rodziny.
Szkoda, że takich turniejów nie mamy w Starogardzie.

Wyczyn był bliziutko

Krzysztof był w światku piłkarskim nie byle kim. Grał nawet kiedyś w Lechii. Wyczyn był bliziutko. Jednak po wyjściu z wojska wybrał pracę. Dzisiaj, podobnie jak wielu jego kolegów - byłych zawodników Victorii Kaliska, chodzi na mecze swojej pierwszej drużyny. Ma do niej wielki sentyment. Trudno się dziwić - to klub z wielką tradycją, niedawno obchodził 50-lecie, grały całe pokolenia. Nic dziwnego, że mieszkańcy Kalisk są w piłce zakochani. Kierownicy klubu dbają o tradycję. Kto chce sobie odświeżyć wspomnienia, zagląda do prowadzonej na bieżąco księgi pamiątkowej Victorii.

Grało się dla satysfakcji

- Żeby mecze ligowe na tych niższych szczeblach były atrakcyjne dla miejscowych, zawodnicy muszą być swoi, ze swojej miejscowości. Niestety, dzisiaj ściąga się wielu z zewnątrz. To nieraz deprawuje. Młodzi chcą od razu pieniądze jakby byli zawodowcami - dzieli się uwagami na temat dzisiejszej piłki Krzysztof. - A kiedyś buty, sprzęt kupowało się samemu. Grało się przede wszystkim dla własnej satysfakcji.

A jak tam korzenie?

Grzywaczowie dalej kopią piłkę, ale z regularnymi treningami jest kiepsko. Krzysztof kopie piłkę raz w tygodniu. Pracuje jako kierowca w transporcie leśnym i nie ma za dużo wolnego czasu. Technicznie, czyli co do umiejętności, jest po staremu - jak dawniej najlepiej gra Andrzej, czyli Zico. Mieszka w niedalekich Piecach. Tak... (chwila zadumy) w Kaliskach byli i są ludzie z papierami na dużą grę.
A jak tam czeskie korzenie?

Tym pytaniem zupełnie zbijamy Krzysztofa z tropu. W tej sprawie przyjechaliśmy. Piłkarska saga swoją drogą, saga rodziny Grzywaczów - swoją. Opowiadamy tę całą historię z e-mailami.
- Swoich korzeni jeszcze nie szukaliśmy. Ale to jest ciekawe... No proszę.

A ojciec skąd pochodzi?
- Z Krówien Małych, z krańca gminy Osieczna.
I tu wątki zaczynają się łączyć. Krówna Małe, Osieczna, blisko stąd do Tucholi, o której pisał przecież nasz internetowy korespondent.
Tadeusz Majewski, Marek Grania

Grzywacz 1
Lata 70. To była drużyna... Od lewej stoją: Andrzej Ostanówka, Ryszard Kupka, Krzysztof Grzywacz, Bogdan Chmielecki, Zenon Gurnowicz, Wojtek Błażek, Marian Skórzecki. Od lewej w przysiadzie: Kazimierz Ostanówka, Marek Borzeszkowski, Zico - Andrzej Grzywacz, Antoni Cywiński. Repr. Marek Grania.

Grzywacz 2
Krzysztof i syn Łukasz grają razem w drużynie rodzinnej. Fot. Tadeusz Majewski

Grzywacz 3
Piękne trofea sportowe Krzysztofa - dla najlepszego obrońcy w historii Victorii i najlepszego zawodnika turnieju rodzinnego. Pra, pra, pradziedek Zdenek byłby dumny. Fot. Tadeusz Majewski

Za magazynem Kociewiak - piątkowe wydanie Dziennika Bałtyckiego.

XXVIII sesja Rady Miejskiej

ZAWIADOMIENIE O ZWOŁANIU SESJI
Na podstawie art. 20 ust.1 ustawy z dnia 8 marca 1990 r. o samorządzie gminnym (Dz.U. z 2001 r. Nr 142, poz. 1591 z późn. zm.) zawiadamiam, że w dniu 30 sierpnia 2005 r. o godzinie 1600 w sali Miejskiego Ośrodka Kultury przy ul. 27 Stycznia 4, odbędzie się
XXVIII SESJA RADY MIEJSKIEJ W SKÓRCZU
IV kadencji

Porządek obrad:

Część pierwsza - sprawy regulaminowe .

Otwarcie sesji i powitanie.
Stwierdzenie kworum.
Przyjęcie protokołu z poprzedniej sesji rady.
Zgłaszanie uwag i poprawek do porządku obrad.
Część druga - obrady.

Sprawozdanie z działalności Burmistrza w okresie międzysesyjnym.
Rozpatrzenie informacji o wykonaniu budżetu Gminy Miejskiej Skórcz za I półrocze 2005 r.
Rozpatrzenie projektu uchwały w sprawie wprowadzenia zmian w budżecie miasta na rok 2005.
Rozpatrzenie projektu uchwały w sprawie ustalenia treści aktu założycielskiego oświatowej jednostki organizacyjnej prowadzonej przez Gminę Miejską Skórcz.
Rozpatrzenie projektu uchwały w sprawie zbycia nieruchomości stanowiącej własność Gminy Miejskiej.
Rozpatrzenie sprawozdania Komisji Rewizyjnej Rady Miejskiej z wykonania planu pracy za I półrocze 2005 r..
Przyjęcie planu pracy Komisji Rewizyjnej Rady Miejskiej na II półrocze 2005 roku.


Część trzecia - zakończenie obrad.

1. Interpelacje, wnioski i zapytania.

2. Zakończenie obrad.

Roman Kolenda - 5 lat pracy

Pracował nad monografią szkoły 5 lat. Zdążył w sam raz. Książki już "się drukują". Absolwenci otrzymają je 17 września na kolejnym zjeździe.






Chwile wzruszeń

Z Romanem Kolendą rozmawiają Tadeusz Majewski i Marek Grania

Kto jest kim

Napisał pan monografię szkoły rolniczej w Skórczu, dołączając tym samym do sporej już grupki kociewskich monografistów. Wywodzi się pan z dziada pradziada ze Skórcza?
- Nie, z serca Bieszczad. Urodziłem się w 1945 r. w powiecie sanockim. Ale w 1946 mój ojciec, Atanazy, otrzymał propozycję pracy na Pomorzu i "wylądowaliśmy" tu... Jechaliśmy na Pomorze ponad dwa tygodnie w wagonie. Ja w pieluchach... Ojciec od 1949 r. pracował jako nauczyciel i kierownik szkoły powszechniej w Wielbrandowie. Ponadto uczył w Liceum Rolniczo-Spółdzielczym (takie coś też było).

Już wiadomo, dlaczego został pan nauczycielem. Tradycja rodzinna. Jakie ma pan za sobą szkoły?
- Szkołę powszechną w Skórczu, LO im. Staszica w Starogardzie (pod koniec nauki połączone w "czerwony ogólniak", studia nauczycielskie w Bydgoszczy - historia i geografia. W 1965 r. rozpocząłem pracę w mojej podstawówce w Skórczu, początkowo jako bibliotekarz, potem jako nauczyciel historii i geografii. Prowadziłem też ZHP. W 1975 r. poszedłem na UG - Wydział Biologii i Nauk o Ziemi. Dyplom otrzymałem w 1981 r. W 1974 r. zostałem wicedyrektorem szkoły podstawowej w Skórczu, zaś 1.11.1979 r. zastępcą dyrektora Zespołu Szkół Rolniczych. Pełniłem tę funkcję do roku 1990. Od 1990 r. do 2000 byłem dyrektorem.
Ankietę do kociewskiego "Kto jest kim" mamy już wypełnioną...

Zjazdy inspirują

Teraz jest pan na emeryturze. Pracowitej, bo napisał pan monografię szkoły rolniczej. Kiedy zrodził się pomysł, żeby to zrobić?
- Dokładnie 10 lat temu. Wówczas rzuciłem hasło: "Napiszmy wspólnie monografię o naszej szkole". Zygfryd Anhalt zajął się opracowaniem tematu "sport szkolny", swoje działy mieli Władysław Pryłowski i Marzena Torbicka, ja zająłem się organizacją. To była pierwsza próba. Książka została wydana z okazji IV zjazdu absolwentów. Była skromna, gdyż z braku czasu nie dotarliśmy do wielu dokumentów.

To dobrze, że organizuje się zjazdy. Dzięki nim powstają książki.
- Na pewno inspirują. Podobnie było z tą monografią. Na V zjeździe absolwenci starszych roczników prosili mnie o bardziej szczegółowo napisaną historię.

Dlaczego starsze roczniki?
- Starsze, pierwszych gimnazjalistów i licealistów szkoły. Widocznie oni mają większą potrzebę wracania do przeszłości. Poza tym im człowiek jest starszy, tym bardziej zdaje sobie sprawę, jak nasza pamięć staje się zawodna. Dawałem na przykład do opisania to samo zdjęcie kilku osobom. Nie rozpoznawali kolegów i koleżanek, choć upłynęło zaledwie 20 latach. Tak więc póki jest na to czas, warto powspominać. Wtedy, na zjeździe, mówili mi: "Będziesz na emeryturze, napiszesz na następny zjazd". Pięć lat minęło, zjazd odbędzie się 17 września, książka będzie. Co też ciekawe. Najbardziej naciskali absolwenci z zewnątrz, z Lubelskiego, Zamojskiego, Kieleckiego. W latach 1950 - 1961 było ich od 40 do 50 procent. Do domu jeździli tylko na wakacje letnie. Na zjeździe jedna trzecia to byli oni. Nie mają pamiątek. Brali wtedy po kilka egzemplarzy tamtej książki, a jeden wziął nawet dziesięć.

Powinni być kronikarze

Pięć lat temu podjął się pan napisania monografii. Pan - bo były dyrektor, ale i historyk.
- Nie trzeba być historykiem, by pisać książki historyczne. Przyczyny, dla których ludzie piszą, są rozmaite. Dla mnie były dwie: zbyt wiele umyka z naszej pamięci i - po drugie - było mi wstyd jako dyrektorowi: jedna z najstarszych szkół rolniczych w województwie, a nie ma głębszego opracowania. Uważałem, że młodzież powinna je mieć.

Nie sądzi pan, że szkoły, gminy, być może firmy powinny mieć kronikarzy?
- Oczywiście, że tak. Dzisiaj widzę to bardzo wyraźnie. Powinien być ktoś, kto by utrwalał fakty z życia szkoły, gromadził dokumenty, filmy, zdjęcia. Pionierem w Skórczu był Mirosław Kalkowski. Dałbym komuś w szkole skromne 2 godziny, żeby to robił. Ale warunek zawsze jest jeden - to musi robić ktoś z pasją, a takich jest niewielu. Mogę się założyć, że nadal 95 procent kronik szkolnych powstaje według sztampy: odnotowana data rozpoczęcia roku szkolnego, imprezy szkolne, zakończenie roku. Niewiele się zmieniło, pomimo rozwoju techniki.

No właśnie, są komputery, skanery, aparaty cyfrowe Internet. Można tworzyć wspaniałe kroniki.
- Ale technika nie zastąpi człowieka, który by to robił z pasją, dla którego wszystko jest materiałem do opracowania. Wszystko. Doświadczyłem tego czytając protokolarze rad pedagogicznych od 1945 r. To świetny materiał historyczny. Widać w nich, jak drobiazgowo rozpatrywano sprawy uczniów. Takim materiałem są też rozkłady zajęć, zeszyty uczniów, zdjęcia ze zjazdów, kartki z zaproszeniem... Niby zwykłe zaproszenia, a po iks latach stają się wspaniałymi dokumentami. Nawet życzenia urodzinowe, na przykład dla pana Mykietyna z 1949 r.

4400 uczniów

Sporo takich dokumentów pan zebrał?
- Sporo. Zajęło mi to pięć lat. Tym razem nikt mnie nikt poganiał. Dziewięćdziesiąt pięć procent dokumentów wychodziłem. Część w różnym stanie znajduje się w szkolnym archiwum: protokolarze rad, protokoły maturalne, przygotowania zawodowego. To dokumenty podstawowe. Drugi blok to dokumenty z archiwum państwowego w Gdańsku, teczki ze szkoły. Skserowałem około 100 dokumentów. Trzeci, najtrudniejszy blok - informacje i dokumenty uzyskane dzięki kontaktom z absolwentami.

Ustalił pan liczbę absolwentów?
- Z małym marginesem błędu. Liczbę absolwentów z okresu międzywojennego odtworzyłem szacunkowo na podstawie oryginalnych świadectw ukończenia szkoły. Było ich około 200. Szacunki dotyczą też okresu okupacji. Istniała wówczas, od 1942 do 1945 r., rolnicza szkoła gospodarstwa domowego (czego nikt nie wie), którą ukończyło około 100 chłopców i dziewcząt. Tak więc co do okresu przedwojennego i okupacyjnego są szacunki. W sumie wszystkich razem, z zaocznymi, naliczyłem 4400 (tylko ze szkoły w Skórczu, bez szkoły w Smętowie, która była filią w latach 1978 - 1998). 4400 absolwentów, a więc tych, którzy zdali maturę albo egzamin z przygotowania zawodowego.

Może pan szerzej opowiedzieć o tych kontaktach z absolwentami?
- Docierałem do określonych grup wiekowych. Najtrudniej było dotrzeć do rocznika 1945. Wtedy - co zrozumiałe - panował wielki galimatias. Stan wykształcenia tego rocznika, przyszłych uczniów był bardzo różny. Ktoś chodził do szkoły niemieckiej, ktoś ukończył edukację na jakiejś tam klasie itp. Poziom wiedzy był niezwykle różny. Trzeba było klasy "przyspieszyć". To z tego rocznika uczniowie składali małą maturę w latach 1947 i 1948. Przy pisaniu takiej monografii pojawia się też problem, jak do tych ludzi dojść. Miałem tę przewagę, że się tu wychowałem, uczyłem. Nie ukrywano przede mną żadnych tajemnic.

Telewizor poszedł w kąt

Powstają w powiecie też prace zbiorowe. Woli pan takie prace, czy pojedynczych autorów, autorskie?
- Wolę te drugie. Poza tym pojedynczy autor opracowując jedną książkę już myśli o innych, opartych na zebranych materiałach.

Czyli jak kiedyś - człowiek w pojedynkę porywa się na dzieło, na przykład słownik, historię Polski itp. Ale kiedyś mieli więcej czasu. Nie było na przykład telewizji.
- Oglądam tylko wiadomości, ciekawy sport. Kiedy zabrałem się za zbieranie materiałów, telewizor poszedł w kąt... To wszystko wymagało mnóstwa czasu. Wychodziłem z domu zbierać dokumenty - miałem nazwisko, brałem torbę służbową pod pachę i w drogę... Przy pomocy ludzi, z którymi się skontaktowałem, odtworzyłem całą historię szkoły od roku 1945. I oczywiście przy pomocy archiwum. Najdalsze dokumenty dostałem pocztą elektroniczną. Zdjęcia i informacje z Kanady. Dokumenty z 1946 i 1947 r... Różne... Czy ma pan jakieś swoje zeszyty na przykład ze szkoły średniej?

Nie mam...
- A ja takie zeszyty otrzymałem. I podręczniki, na przykład pt. Hodowla zwierząt pana Mulczyńskiego z 1946 r. Jest też podręcznik z XIX w.

Taki mój zysk

Monografie powstają według szkoły niemieckiej, gdzie liczą się suche fakty, albo według szkoły anglosaskiej, gdzie idzie też o barwną opowieść (np. Norman Davis). Pana jest napisana według jakiej szkoły?
- Kiedy usiadłem do pisania książki, zapytałem się: kto będzie odbiorcą? Odpowiedź: absolwent i sympatyk szkoły. Starałem się więc, żeby były uwzględnione najciekawsze fragmenty życia szkoły. Rok szkolny to niby sztampa, ale ja wyszedłem z założenia, że zawsze w jakichś okresach były ciekawe wydarzenia. Oczywiście wszystko odtwarzam roku po roku, od 1912 r. (data podjęcia decyzji o budowie szkoły) do 2005.

Największe wzruszenie podczas zbierania materiałów?
- Było kilka takich wzruszeń. Kiedy dotarłem do dwóch zdjęć pierwszych absolwentów szkoły z 1923 i do świadectw tych dwóch grup. To było wzruszenie największe. Drugie - jak słuchałem wspomnień absolwentów o moim ojcu, który był nauczycielem dochodzącym w technikum, i o mnie, który przebywał z ojcem w tej szkole jako brzdąc.

Ukończył pan dzieło. Co teraz?
- Jaki z tego mam zysk? (śmiech) Nie boję się komputera. Wszystkie dokumenty mam zeskanowane na płytach. To się przyda przy następnych pozycjach.

Kilka słów o wyglądzie książki...
- Format A4, 250 stron, część zdjęć w kolorze.

Kolenda1
Roman Kolenda: Pisanie monografii może byc pasjonującą przygodą. Fot Marek Grania

Kolenda2
Notatnik zrobiony z niemieckiego bloczku. Fot.Marek Grania

Kolenda3
Po wojnie korzystano ze starych ksiązek, nawet w wydanego w roku 1897 Podręcznika gospodarczego. Fot. Marek Grania

Wdecki Młyn - mapa dzieciństwa

Kociewski boom wydawniczy trwa. Książka wychodzi za książką - o straży, gminach, wsiach, nawet szkołach. Ostatnio kilka tytułów ukazało się na temat Skórcza i wsi w gminie Skórcz. Jedną z "białych plam wydawniczych" była gmina Lubichowo, ale i tam wydano książkę o OSP. Brakowało nam też opracowań na temat bardzo ciekawych wiosek borowiackich - Ocypla, Wdy, Smolników, Mermetu, Osowa Leśnego. "Brakowało" - piszemy tutaj w czasie przeszłym, gdyż ten teren, o czym mało kto wie, ma swojego dziejopisa. Jest nim mieszkający na Działkach Kocborowskich w Starogardzie Stanisław Guz.



Pan Stanisław napisał dwie książki, a wspomnień ma na kilka innych. Będziemy go zachęcać do pisania. Na łamach Kociewiaka natomiast zamieścimy kilka rozmów z panem Stanisławem dotyczących miejscowości, w których mieszkał. Dziś o autorze i Wdeckim Młynie


Panie Stanisławie. Kiedy pytamy w Ocyplu, kto wie coś na temat historii wsi czy ma jakieś dokumenty, mówią - Stanisław Guz mieszkający w Starogardzie. Podobnie jest w Smolnikach i Wdzie. Skąd pan więc jest?
- Urodziłem się w 1928 roku we Wdeckim Młynie. Stoi tam dworek, był majątek - przed wojną prywatny, po wojnie stał się własnością skarbu państwa. Mój ojciec, Jan Guz ze Smolników, po pierwszej wojnie światowej został rządcą tego majątku, gdzie był między innymi młyn, tartak i duże gospodarstwo.

A Jan Guz skąd pochodził?
- Cała rodzina więcej niż 200 lat była Kociewiakami. Wiem to z opowiadań mojego ojca. W 1808 roku rodzina mieszkała w Skrzyni (gmina Osiek - przyp. red.).

Zarządca majątku. To poważne stanowisko...
- W zasadzie ojciec był buchalterem, inaczej mówiąc księgowym. Ale w rzeczywistości prowadził wszystko. Również zwalniał, zatrudniał, sprzedawał.

Mapa pamięci

Dzisiaj Wdecki Młyn to urocze miejsce z dworkiem i elektrownią wodną. Ale w sumie wygwizdowie, chociaż w przyszłości być może bardzo atrakcyjne dla turystów. Jaki był ten Wdecki Młyn przed wojną? Pamięta pan?
- Wszystko wiem i dobrze pamiętam, chociaż mieszkałem tam 6 lat, do 1934 roku. Ja mam pamięć fotograficzną, maluję z pamięci.
Po pierwszej wojnie światowej na tym majątku pracowało wielu ludzi. Oprócz dzierżawców majątku, mieszkających w dworze, w miejscowości na stałe mieszkało dziewięć rodzin. Na sezon pracowały dzieci i żony. Zatrudniano też innych, z zewnątrz.

Dzisiaj tam jest miejsc pracy dla kilku osób - przy elektrowni wodnej, być może przy tym dworku. A przed drugą wojna światową, albo jak pan określa - po pierwszej wojnie światowej?
- Był młyn i tartak, zawsze w ruchu. Betonowe fundamenty po tych budynkach stoją do dziś. Obok Wdy, ale od strony dworku płynął kanał młyński. Został po nim rów. Hodowano 80 krów i 40 koni, z czego kilka specjalnych, do bryczki, bardzo szybkich i wysokich. Nazywano je gengery, z niemiecka. Biegacze. Te brązowe konie - para - kuczery nic nie robiły. Zaprzęgane były od czasu do czasu do bryczki i dzierżawca sobie objeżdżał teren, na przykład jechał do Skórcza.

Tą bryczką nie jeździł pana ojciec, pana rodzina?
- Nie. Ojciec był tylko pracownikiem. Jeździli dzierżawcy, panowie, z centralnej Polski. Przedostatni nazywał się Sobczak. Jego synowie w 1939 roku byli w wojsku. Tuż przed wojną przyjechali do mojego ojca się pożegnać.

Jak to się kręciło

A młyn jak był zasilany? Było koło drewniane?
- Był napędzany przez wodę. Koło wystawało ze 3 metry nad wodę, a częściowo było w niej zanurzone. Pięknie wyglądało, kiedy woda lała się w przegrody i kręciła.

Koło nasiębierne. Tak to się nazywa.
- Stało na kanale. Przed tym kołem, na wodzie, w poprzek kanału, leżała gruba sosnowa sztuka (pień), która zatrzymywała jakieś duże elementy płynące kanałem. Obok, też przed tym kołem, stały w wodzie kraty, które miały za zadanie zatrzymywać zielsko. Woda przechodziła najpierw przez tę sztukę sosnową, potem przez kraty i dopiero, już czysta, szła na koło. Między tym był most, który prowadził do dworku. Do dworka, nie tak jak dzisiaj, jechało się drogą wzdłuż kanału i mijało się to koło. Przy kole był duży spad, drugie spiętrzenie dalej, przy drugim moście, gdzie istniała następna śluza i węgornia. Dzięki nim regulowano wodę na kanale.

Suchy chleb z węgorzem

Węgornia? Co to takiego?
- Budyneczek nad wodą. Ściany miał z drewna, listwy też. Między tymi listwami znajdowały się szczeliny. Mniejsza ryba przepływała, większa się zatrzymywała. Ryba... oczywiście węgorze. Grube jak ręka, prawie metrowe. Z boku do tej węgorni prowadziło małe wejście, zamknięte na kłódkę. Mój ojciec wchodził tam w skorzniach, czyli kropówkach... długich butach. Potem patrzeliśmy z mostu, jak te węgorze ładowano. Przed mostem była kładka, gdzie składowano skrzynie, do których wpuszczano złapane w węgorni ryby. I wywożono.

Dla miejscowych nie było?
- Jak rybacy chcieli, to mogli sobie węgorze wyławiać. My, mieszkańcy czworaków, też mieliśmy. W czworakach, gdzie mieszkanie składało się z kuchni i dwóch pokoi, każda rodzina posiadała swoją wędzarnię. U nas tak było. "Mamo, chleba!". Mama (Helena Guz - przyp. red.) łapała bochen swojskiego chleba i kroiła, a najstarszemu bratu dawała nóż i wysyłała do wędzarni. Po chwili każdy jadł - suchy chleb i kawał węgorza.

Chyrchacz

We Wdeckim Młynie widać gdzieniegdzie ślady po tamtym majątku, który - co wynika z pana opowieści - był dużym przedsiębiorstwem. Ale są też i inne ślady, na przykład gruz po ewangelickim cmentarzyku. Pamięta pan ten cmentarzyk?
- Oczywiście. Chyrchacz, cmentarzyk, istniał jeszcze po wojnie. I kapliczka cmentarna też jeszcze stała. Chowano w nim ewangelików nie tylko z Wdeckiego Młyna, ale też z pobliskich miejscowości, z Bojanowa i Drewniaczek. Według opowieści w Bojanowie miał być ewangelicki kościół. I zapewne był. Tam jeszcze istnieje leśniczówka i gospodarstwo. Rolnicy, którzy orali tam pole, mówili, że nie mogą za głęboko, bo zahaczy się o gruz. Coś na pewno kiedyś tam stało.

To jest dopiero doskonały motyw dla poszukiwaczy skarbów. Wynika z tego, że Wdecki Młyn pełnił dla tutejszych wsi ważną rolę.
- Podobnie jak kiedyś Drewniaczki, gdzie było leśnictwo i nadleśnictwo, a w tym nadleśnictwie urząd stanu cywilnego. Tak, nadleśnictwo. Pracował tam sekretarz, który zapisywał urodzenia, zgony, daty ślubów. Pod ten urząd podlegały Smolniki, możliwe że też Wda, na pewno Wielki Bukowiec. To były czasy przed pierwszą wojną światową i krótko po wojnie. Kiedy pojechałem po metrykę ojca do pani w USC w Skórczu, powiedziała, że te papiery są z Drewniaczek i że zostały przekazane do Skórcza.

Wszystko zasilało koło

Musiało tu wszystko, dzięki tartakowi i młynowi, tętnić życiem. A właściwie dzięki temu, ze pracowało wielkie koło.
- Tak, Wdecki Młyn żył. Wszystko zasilało to koło, połączone pasami transmisyjnymi z prądnicą, która stała w osobnym pomieszczeniu. Energia tego koła napędzała trak i młyńskie koła. Tartak, całe podwórze, stajnie wszystko było oświetlone niskim prądem. Prądnica miała rozmiar dużego stołu. Kiedyś takie coś, szklane, do ładowania, stało w Kocborowie. Akumulatory z wodą. Podobnie było w okresie międzywojennym w Ocyplu, gdzie jeszcze nie doprowadzono prądu. Żeby używać radia, trzeba było jechać do Lubichowa i tam takie małe akumulatory ładować.

Kanał był przy dworku i już go nie ma. Ale po drugiej stronie Wdy pozostał szeroki, dziś zdaje się martwy kanał. Jaka on pełnił rolę?
- Były trzy mosty i dwa kanały. Jeden most na Wdzie, dwa na kanałach. Ten drugi kanał służył do regulacji poziomu wody w rzece. Czasem jeden nurt nie dawał rady, to regulowano drugim nurtem, tak, żeby woda się spiętrzała równomiernie. Dzisiaj przed elektrownią wodną jest płytki zalew - zbiornik wodny, a wtedy takie zbiorniki były dwa - na rzece i na jeziorze Kochanka. Ono wtedy było dobrze połączone z Wdą. Dzisiaj to jezioro istnieje, jest prywatne. Jednak woda ma w tym jeziorze niski poziom i łączy je z rzeką zaledwie strumyk. Kiedyś w tym jeziorze zbierało się dużo wody.

Ma to znaczenie przy wodnych młynach i wodnych elektrowniach. Jaka była różnica poziomów wody przy młynie?
- W granicach 3, 4 metrów.

Pierwszy spływ

Teraz w miejscu, gdzie stoi elektrownia, kajakarze przenoszą kajaki. Przed wojną też były spływy?
- Oczywiście. Wpływali w kanał młyński, potem nieśli... Ja miałem pierwszy spływ w 1934 roku.
Co to znaczy? Miał pan wtedy 6 lat...
- Podjechaliśmy z bratem do młyna wózkiem, blisko rampy, gdzie okoliczni gospodarze przyjeżdżali ze zbożem. Poniżej młyna na kanale poili konie. Tam była szumowina, taka rozbełtana woda. Siedziałem w tym wózku czekając na brata. Kołysałem się. Wózek drgnął, ruszył po lekkim skosie pomału do przodu i wylądował prosto w wodzie. Na szczęście skrzynka wyszła z konic (metalowych części) wózka i dzięki temu zostałem na wodzie. Zobaczył to młynarz, skoczył z rampy, złapał za wózek i mnie wyciągnął.

Za młynem i przed jest głęboka woda. Mogło być źle.
- Tam była głęboka woda. Tak od razu trafiłem na głęboką wodę.
Wdecki Młyn z tymi wszystkimi zabudowaniami, zwierzętami i drzewami wokół musiał być bardzo malowniczy.
- Z tymi mostami, śmiedruchem (o tym za tydzień - red.), łąkami i polami, składnicą drewna, węgornią...

Handlarze

Dlaczego pana ojciec postanowił się wyprowadzić z tej bajkowej krainy?
- W 1934 ojciec zwolnił się z zarządzania tartakiem, młynem i całym majątkiem, bo zaczęło się źle dziać. We Wdeckim Młynie było iluś tam dzierżawców, każdy działał według powiedzenia - hulaj duszo, piekła nie ma. Zaczęło brakować pieniążków. Jak pan nie miał pieniędzy, to ojciec nie wypłacał, bo z czego. Więc wolał pójść na swoje. Handlował runem leśnym, grzybami. Dzierżawił też sklep kolonialno-spożywczy w Smolnikach. W tym samym miejscu, gdzie jest dzisiaj. Pamiętam szyld i nazwisko pod spodem "Helena Guz". Sklep prowadziła matka. Przeprowadziliśmy się tam jesienią.

A ojciec?
- Prowadził skup - sprzedaż. Podobnie jak inni - między innymi Rompa, Malecki, Kośmiński we Wdzie. Dołączył do handlarzy. Jak oni skupował od gospodarzy jajka, masło, runo leśne. We wtorki i piątki mieli swój autobus. Jechał z Osieka i zabierał handlarzy z towarem z Osieka, Skórcza, Drewniaczek, Wdy, Bukowca, Zelgoszczy, Lubichowa. Jechał do Tczewa. Każdy miał tam swoje miejsce. Handlarze współpracowali ze sobą.

Powrót na swoje

Smolniki są blisko Wdeckiego Młyna, ale dla rodziny mimo wszystko była to poważna przeprowadzka. A zapewne dla pana przeprowadzka do bardzo odległej miejscowości...
- Ale ojciec wrócił w swoje rodzinne strony, bo pochodził z Ziemianka, wsi, która kiedyś leżała obok Smolników, a teraz stanowi część Smolników (dziś są Smolniki górne i dolne - przyp. red.).

Długo pan tam nie mieszkał, co wynika z pana książki.
- Ojciec prowadził tam handel przez trzy lata. Ja uczyłem się w Ziemiankach. 15 lipca 1937 roku przeprowadziliśmy się do Ocypla.

I napisał pan dwie książki. W jednej pisze pan o historii tych wsi, w których pan mieszkał. O pana historii, którą pan maluje z pamięci. Skąd taka potrzeba?
- Ja jestem z wykształcenia malarzem, ale fascynuję się historią regionalną, a szczególnie tych miejscowości, w których mieszkałem lub po których jeździłem. Mam potrzebę pisania. Znam mnóstwo szczegółów, opowieści, przekazywanych z dziada pradziada w tych miejscowościach. Znam sprawy, o których nikt nie wie, tylko ja. Na przykład o kurhanach przy jeziorze Święte pod Ocyplem. Ale to już są opowieści na inny temat.
Czy mógłby pan narysować szkic Wdeckiego Młyna, jaki pan pamięta i o jakim pan dzisiaj opowiedział?
- Oczywiście.



Tadeusz Majewski, Marek Grania

Fot. Stanisław Guz
Stanisław Guz wydał własnym sumptem dwie książki - w nielicznych egzemplarzach. Oprawione zostały w introligatorni w Kocborowie. W książce zatytułowanej "Wspomnienia z młodych lat" opowiada o wymienionych w tekście miejscowościach, we "Wspomnieniach z 1945 roku" - o swoim pobycie w rosyjskim łagrze. Fot. Tadeusz Majewski
2. Mama sporządzona przez rozmówcę.

Za magazynem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

środa, 24 sierpnia 2005

Słowo o Kurtiusie

Na skraju Borów Tucholskich od ich północno-wschodniej strony stanęły trzy Janie: Stara, Kościelna i Leśna. Przez wieki wyciekało z nich wiele nieopowiedzianych historii. Przepadły na zawsze, bo nikt ich w czas nie spisał. Jest więc dzisiaj ostatni moment, aby przybliżyć postać, która od 67 lat istnieje nie tylko na starej fotografii, ale w pamięci kilku osób.


Carl Kurtius urodził się 1860r. Był Niemcem, zamożnym ziemianinem, właścicielem 1250 ha lasu i 1000 ha nie najgorszej ziemi ornej w Starej Jani. Rozległe włości i obszerny dwór odziedziczył po swym ojcu Juliusie. Dziadek Carla, nazywany we wsi, "ekscelencją", był pruskim generałem i to on najprawdopodobniej zapoczątkował władanie rodziny w tej wsi w 1816r. Tajemnicza jest to postać. Możemy się jedynie domyśleć, że uczestniczył w wojnach napoleońskich i kto wie, czy wówczas nie zdobył majątku, za który nabył Starą Janię.

Rodzina Kurtiusów była rodziną znaczącą, choć nie należała do wąskiego kręgu ludzi szlachetnie urodzonych, Carl, jak wspomina jeden z najstarszych mieszkańców Kościelnej Jani Antoni Krużycki, powtarzał, że szlachectwo mógłby kupić, ale nie chciał. Czyżby nie było w tym człowieku próżności i ambicji wejścia do grona szlachetnych? A może bał się losu nuworysza? W każdym bądź razie pozostał przy tytule Gutsbesitzer - właściciel ziemski, lekceważąc snobizm tytułu Ritergutsbesitzer (właściciel dworów rycerskich).

W 1916 roku Kurtiusowie obchodzili z pompą stulecie posiadania majątku w Starej Jani. Zjazd z okazji okrągłej rocznicy był huczny, przybyło wielu ziemian i notabli, stawił się między innymi starosta kwidzyński (Stara Jania należała wówczas do starostwa kwidzyńskiego, z niemiecka zwanego Marienwerder). Czy przybyli również polscy ziemianie? Raczej jest to wątpliwe, aby patriotycznie nastawieni Polacy świętowali rocznicę niemieckiego panowania w kociewskiej wsi. Zresztą wówczas było ich niewielu - statusem majątkowym mogli mu dorównać Rudowscy z Klonówki i chyba też Czarnowscy z Rombargu. Kurtiusa bili na głowę, jeśli chodzi o krew. Byli przecież starą herbową szlachtą, która z góry spoglądała na Niemca bez rodowego klejnotu.

Carl Kurtius z pewnością jednak zasługiwał na szacunek. Gospodarz z niego był dobry. To on przebudował stary dwór i nadał mu kształt wygodnej rezydencji. Pomieszczenia były obszerne, przewidziane dla wielu gości (choć, nie widzieć czemu, nie przyjeżdżało ich zbyt wielu). Również otoczenie dworu, a raczej pałacu, potwierdzało dobry gust właściciela. Do dziś wygląd miejsca przechowują fotografie Antoniego Krużyckiego. Jakaś pasja budowniczego tkwiła w Kurtiusie. Antoni Krużycki wspomina, ze nie było roku, aby czegoś nie budował. Był bardzo ruchliwy. Teren objeżdżał na dwukołówce. Był wszędzie: na polach i w lesie. Ogromne obory, chlewnie, stajnie, oryginalny kurnik, za nimi czworaki i inne budynki gospodarcze stoją w Jani do dziś. Nikt jednak nie trzyma w nich koni (a było ich za starych dobrych czasów 14 cugów - cztery konie na jeden cug. Oprócz tego 10 cugów wołów. Nowoczesność szybko dotarła do majątku, gdyż jeszcze przed 1921 rokiem, a więc przed śmiercią ostatniego Kurtiusa. Miejscowych zdziwiła ogromna parowa maszyna, sprowadzona specjalnie z Tczewa, zwana z niemiecka dampfmaszyną.

Ciekawe, że właściciel majątku w Starej Jani, ewangelik i Niemiec, łożył znaczne sumy na budowę kościoła w Smętowie i patronował kościołowi w swojej rodzinnej wsi. To ostatnie zadanie należało do jego obowiązków (pokrywał prawie w 80% wydatki kościoła, przysługiwał mu też sięgający dawnych wieków przywilej zatwierdzania proboszczów przez biskupa).

Jakim człowiekiem był Carl Kurtis? Wydaje się, że dzięki pamięci Antoniego Krużyckiego możemy znaleźć to jedno najważniejsze słowo dla określenia właściciela majątku w Starej Jani. Zanim ono jednak padnie, należy wyjaśnić kilka kwestii, oczywistych już tylko dla Antoniego Krużyckiego.

Otóż Kurtius był osobą wykształconą i obytą w świecie, dużo podróżował, kochał muzykę, sam zresztą grywał na fortepianie. Do jego wielkich przyjemności należało słuchanie śpiewu miejscowych chłopek wracających z pola. Stawał wówczas na balkonie i zapalał cygaro. Mimo długoletniego życia wśród Polaków, języka polskiego nie znał, a co najwyżej znał go bardzo słabo. Nigdy nikogo nie skrzywdził dlatego, że ktoś był Polakiem. Żadnego też Polaka złapanego na kradzieży nie oddał do sądu. Sam wyznaczał im kary, a oni akceptowali je, nie kpiąc z prawa i swego pracodawcy.

Stosunek do Polaków i polskości dobrze też tłumaczy fakt sprzedania folwarku w Mirotkach.Janowi Górskiemu z Piły (tej kociewskiej, nad rzeką Janką). W okresie antypolskiej polityki Pruskiej Komisji kolonizacyjnej sprzedanie ziemi Polakowi równało się ze zdradą. Mimo to ten inteligentny i wykształcony człowiek nie przestraszył się konsekwencji, które mógł z łatwością przewidzieć. A naciskano go nawet w tej sprawie z samego Berlina. Wybronił się, bo Prusy były państwem szanującym prawo, a tego Kurtius nie złamał. Na marginesie , sprzedaż dużego majątku w Mirotkach Polakowi przyniosła Prusakom wiele kłopotów, gdyż Górski okazał się niepokornym obywatelem, zajadle procesującym się z koleją niemiecką o grunta. Ten zdeklarowany i aktywny społecznik Polak kłuł Niemców swą polskością, umieszczając na bramie swego majątku białe orły. Tę patriotyczna postawę kontynuowali synowie Górskiego, ale to już inna historia.

Kurtiusowi bynajmniej nie przeszkadzało polskość Górskiego. Był zajęty urządzaniem przytułku - domu starców, gdzie wysłużeni robotnicy mogliby spokojnie doczekać swych dni. Do jego zasług należy doliczyć ponadto pomoc w budowie szkoły. Dlatego też szybko zdobył wśród miejscowych szacunek, ucieleśniony dzisiaj w opowieściach dwóch najstarszych ludzi tej okolicy.

Bardzo niewiele wiemy o jego życiu osobistym. Nie układało się ono najlepiej. Antoni Krużycki (wiedziony zapewne lojalnością i szacunkiem wobec pracodawcy swego ojca) milczy w tej kwestii, Czyżby żona porzuciła męża i odeszła z jakimś młodym oficerem? Tak niektórzy mówili. Jednak jest pewne - w obszernym domu mieszkał z "hausdamą" - córką sztabskapitana freulant Schmidts. Tak naprawdę nie wiemy, co ich łączyło. Pewne jest tylko to, że człowiekiem, na którego mógł liczyć, był ojciec Antoniego Krużyckiego Jan. Był on kimś więcej jak kamerdynerem, chyba można powiedzieć, że bardziej przyjacielem niż sługą. Jan Krużycki, młodszy od Kurtiusa zaledwie o 6 lat, towarzyszył mu wszędzie, a podróżowali sporo, zwłaszcza w celach leczniczych.

Carl Kurtius zmarł w 1921 roku po ciężkiej chorobie. Pochowany został w parku dworskim przez ojca Antoniego Kruzyckiego, pod czarnym marmurem. Grób jego dziś już nie istnieje. Został wykonany ze zbyt cennego materiału, aby mógł ostać się długo. A zresztą kto dzisiaj szanuje niemieckie nagrobki? Miejsce pochówku potrafi określić dzisiaj chyba tylko Antoni Krużycki.

Po śmierci Carla majątek przeszedł w ręce jego siostrzeńca Juliusa von Merkera. Również ten człowiek doczekał się wśród miejscowych określenia "dobry Niemiec". W styczniu 1945 r. porzucił majątek, uciekając przed zwycięska Armią Czerwoną.

Depozytariuszem pamięci o Kurtiusie i Starej Jani jest Antoni Krużycki, urodzony 17 stycznia 1907r., w Starej Jani. On również jest właścicielem kilku pamiątek po ziemianie, w tym ogromnej, oprawnej w stare ramy fotografii. Druga osoba, która pamięta właściciela Starej Jani, jest Józef Szmergalski, rówieśnik Krużyckiego.

Janusz Marszalec
Na podstawie GK z 1998 roku Nr 19 z 8.05.98r.

O autostradzie 8 lat temu

Jedni płaczą, i w codziennych modlitwach proszą Pana Boga, by autostrady nie budowano, drudzy Panu Bogu dziękują i z niecierpliwością czekają na sprzedaż swoich gospodarstw

W gminie Smętowo problem autostrady dotyka 63 właścieli ziem (m.in. spółdzielnie rolnicze, PKP, gminę prywatnych właścicieli). Największa grupę stanowią rolnicy. Odwiedzamy dwóch gospodarzy mających różne zdania na temat autostrady. Dzisiaj rozmawiamy z rodzina Makiełów, dla których to planowana inwestycja oznacza...

Makiełowie mieszkają na końcu Starej Jani. Do ich gospodarstwa prowadzi utwardzona droga.

Rodzina Makiełów gospodarzy na 17 hektarach. Hodują świnie, bydło, uprawiają buraki, zboże. Wszystko co się da, bo "na jednym się nie ujedzie". Kiedyś uprawiali mak i trawę, bo były z tego niezłe pieniądze. Na potrzeby autostrady muszą sprzedać ponad 3 hektary ziemi. W podobnej sytuacji są sąsiedzi Mekiełów. Ossowscy, Osińscy, Zagórscy, Grabanowie, Gromowscy. Podsiadlii, Gocowie i Miełkowie.

Makiełowie przyznają, że o autostradzie słyszeli już 30 lat temu. Ale wtedy nikt sobie z tego nic nie robił - stwierdza senior rodziny, Józef Makieła. - W początkowych planach autostrada miała przebiegać pół kilometra dalej. Zresztą nikt sobie nie zdawał sprawy, co to jest autostrada. Wielu sobie z niej żartowało.

Dziś z autostrady już nikt nie żartuje. - 30 centymetrów od naszego domu będzie 8 metrów wysokości wiadukt przez autostradę - mówi syn Makiełów Dariusz - A 2 metry od stodoły zaczyna się już pas ochronny. Jak tu mieszkać ? Chcą nam bezpłatnie wstawić stolarkę - okna plastikowe, drzwi dźwiękoszczelne. Co to da, że nie będzie słychać hałasu, jak mury i tak popękają.

Mekiełowie nie chcą mieszkać w tak bliskim sąsiedztwie autostrady. - Tu będzie kościół - mówią. - Z okna będziemy patrzeć na nasyp. Tak nie da się żyć. Wiedzą, że autostrada - czy tego chcą, czy nie - i tak powstanie. Eliminują możliwości mieszkania przy autostradzie i widzą dwa wyjścia z zaistniałej sytuacji. Po pierwsze - mogliby sprzedać całość gospodarstwa, jednak w miarę korzystania cena (w zależności od klasy ziemi od 1 do 3 zł) odnosi się jedynie do ziemi leżącej w zasięgu pasa ochronnego. W przypadku, gdy właściciele rezygnują i chcą sprzedać całość, ziemia "nie podlegająca" pod autostradę wyceniona jest na 30 groszy (1/10 wartości ziemi "autostradowej").

Niechby nas wykupili, ale za godziwą cenę. Bo co za miliard albo półtora się kupi? My nie mamy nic do gadania - czy chcemy sprzedać ziemię, czy nie - pójdą na chama. Nic z nami nie uzgadniali. Najlepiej chcieliby złotówkę i ... i wypad. Pewnie zapłacą najmniej jak tylko można. Przy budowie autostrady poprzerywają drenarki, bo przecież nie ma żadnych map od drenarek. Studnie powysychają. Niechby godziwie zapłacili, bo co do ceny jeszcze nic konkretnego nie wiemy. W Urzędzie Gminy też nie wiedzą.

Makiełom bardziej podoba się drugie wyjście z sytuacji. - Zamiast sprzedaży gospodarki wolelibyśmy zmienić je na inne. Ale nie na takie, żeby znowu trzeba było od podstaw się dorabiać albo mieszkać tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.. Bo przecież nie ma sensu uprawiać podzielonej ziemi, do której trzeba kilometrami dojeżdżać. Chcemy gospodarstwo w całości..
Jedno jest pewne - ta autostrada zniszczy wiele gospodarstw - ciągną. - A tu jest dobra ziemia. Gdyby jeszcze nie było podupadłe gospodarstwo. To tak, jakby przyszli zlikwidować produktywny zakład pracy.

Makiełowie czują się jak zawieszeni w próżni. Nie wiedzą, czy warto malować ściany w pokojach, zakładać telefon. Z jednej strony nie wyobrażają sobie przeprowadzki (zresztą nie wiadomo jeszcze dokąd), z drugiej strony wciąż mają nadzieję, że nic w ich dotąd w miarę spokojnym życiu się nie zmieni. Że jakoś to będzie. Pocieszają się myślą, że autostrada będzie budowana, a ewentualną budowę w marzeniach odkładają za 5, 10 lat.
Co się namodlę, żeby nas nie wyrzucili - pani Irena ociera łzy.

Nie bardzo wiedzą co robić. Czy składać gdzieś podania, pisać do urzędów. Niektórzy szukają ratunku u adwokatów, ale Makiełowie zdają sobie sprawę, że to i tak nic nie da., że nikt z nimi nie rozmawiał.
Pas ziemi pod potrzeby autostrady ma być wykupiony do końca roku. Chcą mieć akt własności. W przyszłym roku nasza ziemię będziemy mogli wydzierżawić.

Budowa atustrady ma się rozpocząć w 1999 roku. - Najszczęśliwsi bylibyśmy, gdyby autostrada nas ominęła i moglibyśmy tu normalnie mieszkać i pracować - mówi żona pana Józefa , Irena. - Tyle lat naszej pracy! - rozmyśla pan Józef. - To przedwojenne gospodarstwo należy do naszej rodziny od 1 sierpnia 1934 roku. Mieszkam tu od urodzenia, żona od naszego ślubu - już 35 lat. Cudów nie było, bieda, jak to po wojnie.

Pan Józef wspomina czasy, kiedy gospodarstwa były wywłaszczone. - Musieliśmy wychodzić pod karabin. Nic nie mogliśmy zabrać, wszystko miało zostać w domu. Kiedy wróciliśmy, zastaliśmy tylko dwie łyżki i trzy talerze. I się dorabialiśmy. Kiedyś mniejsi gospodarze byli lepiej traktowani niż ci, co mieli więcej ziemi. W szkole, jako dziecko byłem prześladowany za to, że byłem synem kułaka. Teraz dążą do tego, by powstawały większe gospodarstwa. - My szóstkę dzieci tu wychowali, rodzice pięcioro - dodaje pani Irena. - Wydaliśmy za mąż trzy córki i ożeniliśmy syna. Gospodarkę wybudowaliśmy od podstaw. Mamy już następcę - syn Dariusz założył rodzinę i myśleliśmy, że przejmie po nas gospodarkę. My byśmy młodym pomagali i jakoś by gospodarzyli. Można by było inwestować, ulepszać. Myśleliśmy o nowej chlewni, dokupieniu ziemi. I co teraz ? Brakuje pewności, mamy związane ręce.

Józef Makiła podkreśla , że gospodarstwo nie jest zadłużone. - Żaden bank na plecy mi nie wchodzi. Jestem czysty wobec Boga i ludzi - mówi. - Jest nam naprawdę ciężko płacze Irena Makieła. - Bardzo przeżywamy tę sytuację. Ta gospodarka to cały nasz wkład, bo nikt nam nic nie dał, wszystko to praca naszych rąk. Dodaje, że gdyby mieli wybór, nie oddaliby ziemi. Nie wyobrażają sobie innego życia, niż tego związanego z pracą na gospodarstwie. Rolnictwo mają we krwi. - Mój ród pochodzi z Litwy - twierdzi pan Józef. - Makiełowie z ziemią związani są 500 lat. Praca na ziemi to całe nasze życie. Rolnik, jak się pilnuje, jest swoim panem.

- Mąż każdego ranka idzie na pole. Wieczorem przed snem też musi pójść - Irena. - Bo jak mówią, rolnik jest najbliżej Boga - dodaje mąż. - Tak naprawdę mąż nigdy nie wierzył, że to dojdzie do skutku - zdradza pani Irena. - A teraz ...? - Niejednemu gospodarzowi poleci łezka, jak przyjdzie mu pożegnać się z ziemią - stwierdza ze smutkiem pan Józef. - Tyle lat pracy, a może pod most pójdziemy. Ta ziemia to przecież nasz warsztat pracy. Makiełowie zarzekają się, że do miasta nie pójdą "za żadne skarby, chyba, żeby dali dyrektorską pensję". - Gdzie my pójdziemy? Kto nas w mieście przyjmie do pracy? - pytają. - 35 lat ma trwać budowa autostrady. Potem hotele, zjazdy, pętle, bary szybkiej obsługi. Ale przeciętnemu człowiekowi nie dadzą możliwości. To oni, żeby się koszty zwróciły, będą kręcić ten interes.

Dariusz, syn państwa Makiełów, który miał przejąć gospodarstwo po rodzicach, ma rolnicze wykształcenie. Zdaniem rodziców nie ma szans, by znalazł pracę w mieście. Zresztą, Makiełowie nie wyobrażają sobie życia w miejskim bloku. Jak mówią - starych drzew się nie przesadza.


Do Kowalskiego jadę nowo wybudowaną asfaltową drogą w kierunku Rynkówka - Kamionka. Kowalski jest jednym z dwóch rolników w gminie, których gospodarstwa zostaną całkowicie wykupione. Niedziela, a pan Leon naprawia traktor. - Zawory poszły i musi naprawić na jutro - tłumaczy na dzień dobry.

O autostradzie pan Kowalski mówi chętnie. - Moim zdaniem nie ma co lamentować, bo autostrada była planowana już w latach 70. Nie ma więc sensu odkładać sprawy, bo i tak jej nie unikniemy. Co prawda miała przebiegać w innym miejscu. A stało się tak, że przechodzi przez moją gospodarkę i automatycznie rozwala moje siedlisko. Przecina z ukosa gospodarstwo - łapie stajnię, zburzony ma być także budynek inwentarski.

Kowalski dodaje, że w gminie jest dwóch "wysiedleńców" - on i Oleksiewicz. Oleksiewicz przeprowadził się do Gdańska i cieszy się, że na tej autostradzie zarobi. Ile? konkretnie nikt nie wie. - Wiem, że za ziemie pod autostradę mają płacić od 1 do 3 złotych za metr kwadratowy ziemi, w zależności od klasy. Ta cena brana jest tylko pod uwagę przy gruntach, które są w zasięgu pasa ochronnego autostrady. Moim zdaniem te 3 złote to śmieszna cena. Z metra kwadratowego w kilka lat więcej wyhoduję. Ale mamy się cieszyć z tego co dadzą, bo więcej i tak nie dostaniemy.

W 1987 roku Leon Kowalski kupił 8,25-hektarowe gospodarstwo od Lemańskiego. Wcześniej pracował jako kierowca w Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej we Frący. Pan Leon przyznaje, że utrzymałby się, gdyby gospodarzył jedynie na swojej ziemi. Dzierżawi więc ponad 7,15 ha od Zwolińskiego i 5,5 ha od Edmunda Krei. Łącznie gospodaruje na 25 hektarach. - Dziś 8-hektaorwe gospodarstwo nie ma szans, by wszystko opłacić i jeszcze wyjść na swoje. Nasze produkty są tak tanie, że to się w pale nie mieści. Żeby świnie były 3,5 złotego za kilogram? I jeszcze żeby nie było można sprzedać. Zresztą wszyscy rolnicy wiedzą, jakie są teraz warunki... Daj Boże, żeby dobrze zapłacili, kupiłbym większe gospodarstwo.

Szczerze mówiąc, jestem nawet za. O wyremontowanie drogi nie mogę się doprosić. Trochę popada, a półtorakilometrowy odcinek polnej drogi, prowadzącej do mnie od strony Kamionki, jest nieprzejezdny, nie mówiąc już o zimie. Trzeba najpierw przejechać ciężką włóką, dopiero później samochodem. Bo kto mi odszufluje drogę? O drogi polne gmina wcale nie dba. Przejadą tylko raz w roku, trochę wyrównają i to z Bożej łaski, by zamknąć usta. Wygląda na to, że gmina robi łaskę, żeby Kowalski mógł przejechać. A codziennie muszę dowieźć mleko do zlewni. Nie daj Boże mieszkać na uboczu.

Więc Kowalski dziękuje Bogu, że nadarza się okazja zmiany. Zmiany być może na lepsze, bo upatrzyli sobie już 22-hektarowe gospodarstwo, Gdzie? To tajemnica. Chcieliby także, by sprzedaż ziem nastąpiła jak najwcześniej. - Nam ta autostrada nie przeszkadza, przynajmniej wydostaniemy się z tych pól - dołącza do rozmowy żona pana Leona, Wiesława. - Na początku było żal, że tyle pracy i pieniędzy zainwestowaliśmy w to gospodarstwo, a teraz mają przyjść buldożery i wszystko zrujnować. Z czasem jednak człowiek się do tej myśli przyzwyczaił i widzi dobre strony sprzedaży. Może kupimy większe gospodarstwo ? Nie mamy wyboru - musimy iść na gospodarkę, bo gdzie renty wyrobimy ?

Nawet nie wiemy, czy syn Cezary zostanie na gospodarce - zastanawia się Kowalski. - Dziś młodzi patrzą, by syn widzi, co to za "pieniądz". Na gospodarce nie da się odpocząć. Widzi pani - dziś niedziela, a ja muszę ciągnik naprawić.

Dorota Jaskulska
GK z 10.04.1998 r. Nr 15

Zakończenie wakacji w MOK

Miejski Ośrodek Kultury w Skórczu zaprasza dzieci w dniu 26 sierpnia o godz. 17.00 na imprezę " Pożegnanie wakacji przy muzyce"

- wręczenie przez Burmistrza Miasta Skórcz nagród najlepszym uczestnikom GRAND PRIX w sportach letnich
-wspólna zabawa
-konkursy, zagadki
-występy artystyczne dzieci
-koncert grupy IRELAND

wtorek, 23 sierpnia 2005

Ślimacze tempo

Wciąż nie przestaje mnie zadziwiać fenomen tych dziwnych stworzonek. Dlaczego niemal wszyscy je lubią? Niedawno, dyskutując o tym z koleżanką z pracy, doszliśmy o wniosku, że chyba dlatego, iż są takie wolne. Ludzie boją się stworzeń zdolnych do nagłych ruchów (owady, pająki). Ciekawe, że powszechnej sympatii nie umniejsza fakt, że całe ciało ślimaków (może z wyjątkiem muszli) jest zimne, wilgotne i pokryte śluzem.

środa, 17 sierpnia 2005

Najdłuższa ława w świecie!

Najdłuższa ławka w świecie liczy sobie 550,5 metra. W Szlachcie (gmina Osieczna) chcą pobić ten rekord, i to jeszcze w tym miesiącu.






W gminie Osieczna na jednym ze spotkań władz samorządowych z przedsiębiorcami powstała inicjatywa pobicia rekordu Guinnessa. Pomysłów było dużo, ale chodziło o taki, który w realizacji odpowiadałby możliwościom i charakterowi gminy.

"Musimy zrobić coś, na czym znamy się najlepiej" - stwierdzili zebrani.
A na czym w Gminie Osieczna znają się najlepiej? Oczywiście na obróbce drewna (jest tu kilka znaczących tartaków). I wtedy, po tym stwierdzeniu, padła propozycja pobicia rekordu w "kategorii" najdłuższa drewniana ławka.

Wójt gminy Barbara Tomczak wystąpiła do Biura Rekordów w Londynie, gdzie uzyskała informacje, że obecnie najdłuższa ławka liczy sobie 550,5 metra, a wykonało ją z cedru japońskiego w dniu 22 listopada 2003 roku 1200 osób. "My mamy być lepsi" - twardo powiedzieli zebrani.

Do realizacji przedsięwzięcia zgłosiło się kilku właścicieli i przedstawicieli firm tartacznych i produkujących materiały budowlane z terenu gminy.
Ustalono, że próba pobicia rekordu odbędzie się 27 sierpnia (sobota), na Gminnym

Stadionie Sportowym im. Włodzimierza Kuchty w Szlachcie.

- Wszystko jest już bardzo daleko posunięte. Zakłady się przygotowują. Ławka, łamana, częściowo w linii serpentyny, będzie budowana na bocznym boisku, naprzeciwko sceny - mówi sekretarz Urzędu Gminy Jarosław Kelsz. - Po pobiciu rekordu, a wierzę, że tak się stanie, już tam zostanie. W trakcie bicia rekordu przewidziane są imprezy towarzyszące: występ zespołu Forrest i występ zespołu biesiadnego. O godzinie 21 rozpocznie się zabawa ludowa, na której przygrywał będzie zespół Rewers. W przerwie zabawy odbędzie się pokaz pirotechniczny. Zapraszamy na tę imprezę.

Gmina chce, bijąc rekord, wypromować siebie, powiat i Kociewie. Oczywiście bicie rekordu ma też się wiązać ze wspaniałą zabawą całych rodzin. Ławkę tworzyć mają starsi, a najmłodsi mają obserwować zmagania rodziców czy rodzeństwa.
Oprac. Tadeusz Majewski
Fot. 1
Sekretarz Urzędu Gminy Jarosław Kelsz zaprasza na próbę pobicia rekordu świata. Fot. Tadeusz Majewski

wtorek, 16 sierpnia 2005

Pożar i po pożarze

END przesłał nam zdjęcia pożaru przytartacznego budynku (patrz pożar ). na marginesie - wielkie brawa za iście strażackie tempo działania, END. Gdyby ktoś z nas częściej przeglądał materiały przychodzące, mielibyśmy materiał prawie onlajn. I zapewne tak w przyszłości to będzie. My zrobiliśmy fotki dzień po pożarze.

Szkoda tego budynku. Nie doceniamy niestety walorów architektury przemysłowej. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że tego nie można odbudować. Łaziłem po wypalonych pomieszczeniach. Zdaje się, że to co wartościowe, a mianowicie mury, jednak ogień przetrwało. Pytanie tylko, po co te mury ratować - dla samych wartości estetycznych? Inna sprawa skąd wziął się ten największy w historii Kalisk (to
stwierdzenie Tadeusza Skóczewskiego) pożar. Mam nadzieję, że się to wyjaśni.








PS. END, spróbujemy "odpalić" pierwszy kilkusekundowy filmik w portalu?

niedziela, 14 sierpnia 2005

Niedziela - Leśne Spotkania

Siedzimy w namiocie .....

Są dwa laptopy. Zajęcia prowadzi....

Ten tekst powstał podczas imprezy Leśne Spotkania w namiocie, gdzie dzieciaki ćwiczyły "Internet". Była to próba pokazania, jak można w trakcie imprezy wysłać informacje o niej. A teraz relacja już po imprezie.

Żeby robić taka imprezę jak Leśne Spotkania - gdzie nie podaje się piwa i gdzie głośno mówi się o Bogu, duszy, wartościach rodzinnych - trzeba nie lada odwagi.

Przystanek Kaliska

W centrum Kalisk stoi drewniana konstrukcja z informacjami o gminie. Wyryto na niej w drewnie spory napis PRZYSTANEK KALISKA. Być może ci, którzy wymyślili taki napis, nie myśleli o głębszych znaczeniach słowa PRZYSTANEK. Na przykład o takim znaczeniu - przystanek: miejsce, gdzie możesz, Człowiecze, przystanąć w szalonym dzisiaj biegu przez życie. Ale raczej - znając tutejsze klimaty - właśnie o takim znaczeniu myśleli. Przystankiem też są Leśne Spotkania, impreza konsekwentnie od 7 lat bez alkoholu, z muzyką i tekstami, które mają skłonić do zadumy nad sobą, pomóc w poszukaniu właściwej drogi, z zabawami, w których mają uczestniczyć rodziny. I to wychodzi. Inna sprawa, że nigdy nie przyciągnie tylu klientów, jak największych idol naszych festynów - Mr Piwo.

Przystanek Czarnej Wody

Sobota. Jeszcze pochmurnie, tuż po wielkim deszczu. Na ławkach młodzież z Czarnej Wody. Poznajemy bez pudła. Tak ubierają się tylko oni. Jeden z fantastycznym irokezem na głowie, drugi z pomalowanymi paznokciami, na szyjach obroże, ciuchy ciemne, z przewagą czerni. Mnóstwo naszywek i ozdóbek. Sporo jak z death (są i trupie czaszki). Tak to na młodych wpływa muzyka heavy. Nie ma znaczenia, czy rock, czy punk, czy pop, czy jakaś inna odmiana mocnego brzmienia. Ale w tych ciuchach jest jakaś kusząca estetyka. Tomek Pączyński, Krystian Gołuński, Monika Rychlińska i Jga Kałduńska potwierdzają, że ich strój ma ścisły związek z muzyką ("z metalem - jest bardzo czarny") i że Czarna Woda zawsze była - jak stwierdza Monika - insza. Najciekawiej jednak wygląda Iga. Mieszka w Niemczech, ale urodziła się w tych stronach i często przyjeżdża do "Czarnej". - Mam na strój różne pomysły - mówi. - Zbieram kapselki, gwoździe, spinki i to wszystko wpinam na kostkę (plecak).
Kolegów wystylizowała ona.
- A jak powinien - pytamy - wyglądać młody reporter?
- Powinien mieć glany, spodnie w kratę, pasek w ćwieki, kolczatki, tatuaże, jakiś fryz.
A tak w ogóle - dochodzimy wspólnie do wniosku - aż dziw, że w Starogardzie jeszcze ktoś nie otworzył zakładu stylisty.
Powiedzmy otwarcie - młodzi tu, do Leśnych Spotkań, nie pasują.

Kraina Łagodności

Nieliczna widownia (deszcz). Wójt Antoni Cywiński i dyrektor GOK-u Danuta Zaręba wychodzą na scenę. Otwierają imprezę. Mówią - ogólnie biorąc - o poszukiwaniu sensu życia. Wynotowujemy hasła wypisane na scenie i obok: "Kraina Łagodności", "Bóg jest miłością", "Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali", "Moc nadziei przynosi pełną radość życia", Przebaczenie świadczy o tym, że w świecie jest obecna miłość potężniejsza niż grzech", "Dla człowieka, ważniejsze jest ,być" niż "mieć".
Potem młodzi bawią się sami. Gra zespół Red Hill ze Starogardu. Muzyka w sam raz. Obok panie podają grochówkę z wkładką. Wielkim zainteresowaniem cieszy się loteria, którą będzie i jutro. Wygrać można zestaw ogrodowy, dużą ławkę ogrodową, iglaki i masę drobnych przedmiotów. Co ciekawe - przy imprezie pracują urzędnicy. Potem śpiewa B.A.raper z Krakowa (szkoda, że nie miał przeciwnika, jak w filmie Ósma mila - wyszłoby, czy mówił sam z siebie, improwizował, czy znał teksty na pamięć). Występuje znany zespół END z Kalisk i Jordan (reagge) ze Starogardu. Najwięcej młodych przyjdzie wieczorem na karaoke, czyli wspólny śpiew. Im kto gorzej śpiewał, tym było zabawniej - skwituje to w niedzielę wójt. O czym świadczy popularność karaoke? Że śpiewać chcemy wszyscy, a dane jest to, przy złożoności dzisiejszej muzyki, nielicznym.

Booule - gra rodzinna

Niedziela. Jest pięknie, słonecznie i rodzinnie. Na ceglanej mączce, jaka leży na kortach tenisowych, grają w booule. Między innymi Zbyszek Hennig z synem Krystianem oraz Leszek Farjaszewski. Leszek uprawia tę dyscyplinę od trzech lat. - To dobra gra, by rozprostować kości i być cały czas w ruchu - mówi. - Szukamy wsparcia, aby powstały boiska do gry w booule w Starogardzie. Chcielibyśmy również założyć klub.



Są dobrzy. Na mistrzostwach Polski w Żywcu w kategorii open zajęli 5. miejsce. - Festiwal booule w Żywcu trwał cztery dni - ciągnie Leszek. - Ludzie przyjeżdżają z całej Europy. Grają single, deble, miksty. Doskonała gra rodzinna. W całej Polsce bardziej nas znają, niż tutaj.



Przyglądamy się grze. Starsze pokolenie zna coś podobnego - prymitywną grę w banczka. Tam do wyrysowanej na linii brameczki rzucało się monety. Kto rzucił najbliżej, zgarniał całą pulę.

Przystanek militaria

Byli dwa lata temu w Szlachcie - na Mistrzostwach Świata w Kapele. Piotr Szulc z Czarnej Wody i Robert Sikorski z Bartla Wielkiego. Teraz prezentują swoje zbiory tutaj. Wykopane z ziemi fragmenty broni z czasów II wojny światowej.
- Co nowego przez te dwa lata? To - Piotr Szulc pokazuje na wielki zardzewiały fragment czołgu. - Armata z T- 34. Znaleźliśmy ją w zeszłym roku koło Szteklina. Gabarytowo największa z dotychczasowych znalezisk.



Rozmawiamy o wielkiej bitwie czołgów pod Grabowem. Byli tam, szukali. U jednego z gospodarzy zobaczyli coś niezwykłego - świnki biegające po czołgowych gąsienicach, pancerna blachą wyłożone przejścia w chlewie, koła wbetonowane w ściany. Taki powojenny los czołgu... Robert Sikorski ustawia na stojaku działko MG - 42. 900 pocisków na minutę. Broni tej strasznie bali się Rosjanie. - Ten las w minutę zostałby ścięty - mówi Robert.



Piotr po chwili rusza wypełnionym dzieciarnią starym gazikiem. Jedzie dookoła sportowego obiektu. No proszę, i coś takiego może być atrakcją, konkurującą nawet z bryczką, która przyjedzie nieco później.
Niestety, nie wyszły zbieraczom plany utworzenia w Czarnej Wodzie muzeum militariów, ale ciągle mają nadzieję. Te zbory to zaledwie fragmencik tego, co mają.

Przystanek nadleśnictwo

Wójt mówi ze sceny, że Kaliska są gminą o obszarze w uproszczeniu mniej więcej 10 na 10 kilometrów, z czego 8 na 8 to same lasy. Stąd stoisko Nadleśnictwa Kaliska. Tu Mariusz Kosecki objaśnia, ile szkodników może żyć na świerku i sośnie. Szkodników z ludzkiego punktu widzenia. Obok - jak przystało na gminę żyjącą z lasu - prezentacja działania nowoczesnego sprzętu pracującego w lesie. Faktycznie, bardzo szybko zbiera mnóstwo ułożonych na sobie pni. Takie czasy. Ciekawe, ilu ludzi by to robiło ręcznie (na marginesie - mała kopareczka do rowów zastępuje dziesięciu robotników ze sztychówkami).

Przystanek Internet



Ciekawe stoisko. Namiot, w namiocie dwa laptopy z bezprzewodowym dojściem do Internetu. Bardzo szybkie łącze. Administratorami są Krystian Różewicz i jego brat Oskar. W przyszłości chcą pracować w branży informatycznej. Dzieci miały tutaj uczyć dorosłych, czym jest Internet, ale chyba uznały, ż rodzice już nic nie "skumają". Przede wszystkim interesuje ich Gadu Gadu.

Wszyscy mogą coś robić

Wszędzie coś się dzieje. Wszyscy mogą uczestniczyć aktywnie w imprezie. To jest ta zasadnicza różnica między tym festynem a innymi - taka nas najdzie refleksja tego samego dnia na wielkiej imprezie w Skórczu. Tam grają w booule, tu w piłkę nożną, gdzie indziej w koszykówkę, na asfalcie przed sceną rywalizują rodziny. W kosza wygrali po równorzędnej walce (zadecydowały małe punkty) koszykarze z Basketu Łąg, drudzy byli seniorzy z Kalisk, trzeci - juniorzy. Prawie wszystko wysokie chłopaki. Trzej najwyżsi nie wiedzieli, ile mają wzrostu. W każdym razie ponad 2 metry. W turnieju piłki nożnej rywalizowały młodzieżowe drużyny sołeckie. Miejsca: 1. Kaliska, 2. Piece, 3. Cieciorka, 4. Studzienice, 5. Bartel Wielki, Dąbrowa i Iwiczno. Jest pewne, że w Victorii Kaliska nie zabraknie zawodników, jak to się stało w kilku gminach.

I tak to się toczyło

Potem występy muzyczne, wśród nich śpiewający poeta Andrzej Kołakowski z towarzyszącym mu skrzypkiem. Występuje, gdzie go zaproszą, tylko nie w telewizji. Śpiewa bardzo refleksyjne pieśni, również patriotyczne. Jest - jak wielu innych - z różnego powodu "andergrandowy". Dzień wcześniej film Spotkanie - Jana Pawła II z młodzieżą w Częstochowie. Sporo akcentów religijnych.

Nasz Miss ocenia



Wybrana przez nas Miss Leśnych Spotkań 2005 Marta Słomińska przychodzi wszędzie tam, gdzie się coś dzieje. Niedawno występowała z koleżankami Eweliną Grzywacz, Natalią Wysokińską oraz Doris w zespole gminy na deptaku w Sopocie. Prezentowały modę kociewską (casting przeprowadziła tutejsza fryzjerka Mariola Szewczyk). Każda miała we włosach coś innego: rogi jelenia, jarzębinę, słoneczniki, kłosy zboża.
Czy podoba jej się impreza? - Słucham tego, co mi wpadnie w ucho - mówi dziewczyna. - Przyszłam sama, ponieważ koleżanki mają już dość tej muzyki. Mówią, że się nią przejadły.

Cóż, Leśne Spotkania od strony muzycznej nie są imprezą disco ani heavy. Leśne Spotkania poszukują poszukujących PRZYSTANKU, chcąc zmusić - często przez piosenkę czy tekst liryczny - do refleksji. A czy młodym, wyruszającym dopiero w podróż swojego życia, jest to potrzebne?
Tadeusz Majewski, Marek Grania

Leśne 1
Iga Kałduńska. Tak się wygląda trendy, Ale irokez! Jak co roku wielka popularnością cieszyła się loteria, B.A.raper z Krakowa. Ciekawe, czy improwizował. Sprzęt strażacki zainteresował zwłaszcza dzieci. Konkurs rodzin. Jedna z rodzin rozwiązuje zadanie. Gadu Gadu w namiocie.
Wielkim wzięciem cieszyły się przejażdżki... gazikiem. Marta Słomińska, nasza miss imprezy. Ależ wysokie chłopaki rosną w tych lasach.

Za magazynem Kociewiak - piątkowe wydanie Dziennika Bałtyckiego

Biesiada literacka

W Czarnej Wodzie odbędzie się 17 września o godzinie 11 w sali konferencyjnej Urzędu Miasta biesiada literacka pod nazwą "Literacka podróż przez region i czas".

Biesiadę rozpocznie Andrzej Grzyb. Prof. Maria Pająkowska przedstawi "Literacki obraz południowego Kociewia", a Roman Landowski - "Obraz Tczewa czasów kampanii napoleońskiej 1807 roku w literaturze". Prof. dr hab. Tadeusz Linkner podieli się "Refleksjami Pasierba o teraźniejszości wobec przyszłości". Jak to na biesiadzie, będzie oczywiście poczęstunek.

Nadesłał Leszek Adamowicz

Przez przypadek natrafiłem na stronę internetową Lubichowa. Z wielkim zainteresowaniem zapoznałem się z wiadomościami dotyczącymi Zelgoszczy, gdzie się urodziłem w 1939 roku, na 2 miesiące przed wybuchem II Wojny Światowej. Znane mi są miejsca i nazwiska wymieniane przez panią Teresę Dąbrowską. Ucieszył się również mój ojciec, Eugeniusz Adamowicz, ciągle w pełni sprawny, mimo wieku bliskiego 100 lat. Dom i gospodarstwo moich rodziców, położone nad jeziorem Zelgoszczek, jest dobrze widoczne z drogi Lubichowo - Zelgoszcz.

W Zelgoszczy ukończyłem szkołę podstawową. Przez 4 lata dojeżdżałem pociągiem do "Ogólniaka" w Starogardzie Gd. Nie było wtedy autobusu. Później studiowałem fizykę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Sporo czasu spędziłem przebywając i pracując w różnych częściach świata. Rodzice opuścili Zelgoszcz w 1973 roku.

Obecnie mieszkamy w Warszawie. Jestem profesorem na Wydziale Fizyki Politechniki Warszawskiej. Czasami w okresie wakacyjnym przejeżdżam przez Zelgoszcz. Odwiedzam dom, gdzie się urodziłem. Schodzę nad brzeg jeziora, z którym łączy mnie tyle wspomnień. Gratuluję obecnemu dyrektorowi Szkoły Podstawowej Mieczysławowi Cichonowi inicjatyw i pomysłów.

Ze względu na obowiązki zawodowe mam ograniczoną ilość wolnego czasu. Tym nie mniej, dzięki Internetowi pojawiają się dodatkowe możliwości. Będzie mi miło, jeśli mógłbym się do czegoś przydać obecnym mieszkańcom Zelgoszczy. Załączam odnośnik do mojej strony internetowej (http://www.if.pw.edu.pl/~zak5www/html/leszek_adamowicz.html).

Leszek Adamowicz
Warszawa, sierpień 2005

sobota, 13 sierpnia 2005

Czy zrobią najdłuższą ławkę?

Najdłuższa ławka w świecie liczy sobie 550,5 metra. W Szlachcie (gmina Osieczna) chcą pobić ten rekord, i to jeszcze w tym miesiącu.

W gminie Osieczna na jednym ze spotkań władz samorządowych z przedsiębiorcami powstała inicjatywa pobicia rekordu Guinnessa. Pomysłów było dużo, ale chodziło o taki, który w realizacji odpowiadałby możliwościom i charakterowi gminy.
"Musimy zrobić coś, na czym znamy się najlepiej" - stwierdzili zebrani.
A na czym w Gminie Osieczna znają się najlepiej? Oczywiście na obróbce drewna (jest tu kilka znaczących tartaków). I wtedy, po tym stwierdzeniu, padła propozycja pobicia rekordu w "kategorii" najdłuższa drewniana ławka.
Gmina wystąpiła do Biura Rekordów w Londynie, gdzie uzyskała informacje, że obecnie najdłuższa ławka liczy sobie 550,5 metra, a wykonało ją z cedru japońskiego w dniu 22 listopada 2003 roku 1200 osób. "My mamy być lepsi" - twardo powiedzieli zebrani.
Do realizacji przedsięwzięcia zgłosiło się kilku właścicieli i przedstawicieli firm tartacznych i produkujących materiały budowlane z terenu gminy.
Ustalono, że próba pobicia rekordu odbędzie się 27 sierpnia (sobota), na Gminnym Stadionie Sportowym im. Włodzimierza Kuchty w Szlachcie.
Gmina chce, bijąc rekord, wypromować siebie, powiat i Kociewie. Oczywiście bicie rekordu ma się też wiązać ze wspaniałą zabawą całych rodzin. Łąwkę tworzyć mają starsi, a najmłodsi mają obserwować zmagania rodziców czy rodzeństwa.

Oprac. Tadeusz Majewski

piątek, 12 sierpnia 2005

VII Leśne Spotkania Kaliska 2005

W najbliższy weekend na stadionie gminnym w Kaliskach, odbędą się Leśne Spotkania 2005. Pośród wielu imprez organizowanych na Kociewiu, "Leśne Spotkania" mają charakter szczególny. Organizowane są w oparciu o wartości chrześcijańskie. Promują aktywny wypoczynek i zabawę bez alkoholu. Na terenie imprezy nie sprzedaje się alkoholu. Organizatorzy chcą przez to pokazać, że zabawa w trzeźwości jest możliwa.

Pierwszy dzień adresowany jest do młodzieży. Będzie hip hop, rock, dance, reggae... a nawet zabawa karaoke. Wystąpi m.in. krakowski raper B.A. oraz starogardzki zespół JORDAN. Wyświetlony zostanie film dokumentalny "Spotkanie" (reż. D. Jabłoński, W. Wasilewski; czas 32 minuty), będący relacją ze spotkania Jana Pawła II z młodzieżą podczas VI Światowego Dnia Młodzieży w Częstochowie.

Drugiego dnia, podczas koncertu muzyki chrześcijańskiej, zagra zespół 40 SYNÓW I 30 WNUKÓW JEŻDŻĄCYCH NA 70 OŚLĘTACH. Wbrew nazwie, skład zespołu tworzy sześciu panów, którzy grają na takich instrumentach, jak: akordeon, bongosy, djemby, domra, gitara akustyczna, gitara klasyczna, gitara basowa, kontrabas, mandolina, sabar, sopiłki. Muzykę piszą sami, a teksty piosenek to w większości inspiracje Pismem Świętym. Jak sami twierdzą ich brzmienie jest dość charakterystyczne - zbliżone do folkowego, choć ich muzyka nie jest do końca folkiem.

Ponadto w niedziele mnóstwo rodzinnych atrakcji. Będą konkursy, pokazy, gry i zabawy. Tradycyjnie przewidziana jest - ciesząca się dużym zainteresowaniem w zeszłych latach - loteria fantowa, w której można wygrać m.in. rower górski lub ziemniaki na zimę. Ostatnim punktem Leśnych Spotkań jest zabawa taneczna, którą zaplanowano do godz.1:00 w nocy.

VII LEŚNE SPOTKANIA - KALISKA 2005

Sobota 13 sierpnia 2005 - DZIEŃ MŁODZIEŻY

17.00-17.10 Otwarcie "Leśnych Spotkań"

17.10-22.50 Koncert "Głos Młodych - wybierajmy dobro prawdziwe":

17.10-18.40 RED HILL

18.40-19.10 Pokaz ratownictwa medycznego

19.10-20.20 B.A. - hip hop orient

20.30-21.30 END - rock

21.40-22.50 JORDAN - reagge

23.00-23.30 Film "Spotkanie" - Jan Paweł II podczas VI Światowego Dnia Młodzieży w

Częstochowie

23.40-02.00 DJ Party + Karaoke

Niedziela 14 sierpnia 2005 - DZIEŃ RODZIN

12.00-15.00 Mistrzostwa gminy w piłce nożnej sołeckich drużyn dziecięcych

13.00-18.00 Pokazy gospodarki leśnej

Minikurs obsługi komputera i Internetu - dzieci uczą rodziców

Ekspozycja militariów II wojny światowej

13.00-16.00 Konkursy z nagrodami dla rodzin i dzieci

Scena i mikrofon dla wszystkich

16.30-19.30 Koncert "Pokrzepiajmy utrudzonych":

16.30-17.00 Zespół wspólnotowy

17.00-18.00 Andrzej Kołakowski

18.00-18.15 I etap losowania głównych nagród loterii fantowej

18.15-19.30 40 SYNÓW I 30 WNUKÓW JEŻDŻĄCYCH NA 70 OŚLĘTACH

19.30-20.00 II etap losowania głównych nagród loterii fantowej

20.00-01.00 Wspólne muzykowanie, tańcowanie i śpiewanie

20.00-21.15 Wieczór organów, gitary i poezji: "Jeśli chcesz znaleźć źródło…"


Spotkanie z poezją Karola Wojtyły - Kościół Parafialny w Kaliskach.

Ponadto:

- turniej gry w Bouless

- prezentacje OSP

- przejażdżki konne bryczkami i wierzchem

- potrawy nie tylko regionalne

- wyplatanie koszy

Wstęp wolny.

Organizatorzy: Urząd Gminy Kaliska, Gminny Ośrodek Kultury, Gminna Komisja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych

Sami sobie produkują prąd

Ogródki działkowe "Relax" w Starogardzie. Domek Krystyny i Marka Buszów. Mieszkają w nim od 1991 roku. W dużej mierze są samowystarczalni. Nawet jeśli idzie o prąd





Życie pod wiatr

Krystyna pochodzi spod niedalekich Ropuch, Marek z Władysławowa. Życiowo mieli pod wiatr. Ona pomagała rodzicom w PGR-ze, on wcześnie stracił rodziców i kiedy 13 lat temu przyjechał do Starogardu, nie miał nic. Taka proza.

Z pracą było łatwiej

- 13 lat temu - zauważa Marek - w Starogardzie z pracą było łatwiej. Ludzie otwierali firmy. Znalazłem pracę u Józefa Kamrowskiego. Miał duże, całkiem sensowne plany, dotyczące rozbudowy tartaku, stolarni, tapicerni. Zajmował się też transportem. Chciał nawet budować lotnisko... Raz weszliśmy na wzgórek i rzekł: "Co zrobić z tą linią energetyczną? Bo ja bym tu Boeingami siadał". Chciał je zbudować przy Lubichowskiej. Nawet chyba kończył kurs pilotażu... Pracowałem u niego jako elektryk. Potem w firmie zaczęło się gorzej dziać. Przyszły zwolnienia. Zacząłem pracować nieco dalej, u Kosickich.
Tam pracowała też Krystyna. Do kolejnego kryzysu. Takie czasy - co do pracy jedno pewne - nic nie jest pewne.

Wszystko powstało z altanki

Krystyna miała wkład w spółdzielni mieszkaniowej. Ale akurat spółdzielnie oddawały książeczki. Pech. Wcześniej było tak - uzbierałeś wkład i czekałeś na wymarzone M-ileś tam.
Zapisujemy to w kuchni ich domku w Relaxie. Przez drzwi widać pokój, drzwi do łazienki, przedsionek. Wszystko powstało z altanki. Cały ten domek.

A staraliście się o mieszkanie komunalne?
- Nie liczyliśmy na pomoc. Twardo postanowiliśmy sobie radzić sami. I rozbudować ten domek.

Czy to jakaś wasza filozofia - nie liczyć na pomoc?
- Filozofia? Nie. Po prostu nie lubię brać za darmo ani liczyć na jakiś dar bez zobowiązań - mówi Marek. - Ale nie jestem człowiekiem dumnym czy upartym. Filozofia... Nie wiem... Jakoś tak nie umiałbym jako rodzina czy człowiek chodzić do urzędów czy ogłaszać się, że potrzebujemy pomocy.

Ale są różne sytuacje, zwłaszcza dzisiaj. Bieda to nie wstyd.
- No tak, ale chodzić po urzędach? To krępujące. Na pewno są ludzie, którzy mają mniej odwagi, wstydzą się i nie chodzą. Takich jest wielu. Może powinny być osoby, które by chodziły i mówiły: "Słuchajcie, reprezentuję taką i taką komórkę. W czym wam pomóc, żeby godnie żyć?".
Marzenie.

Wszystko prawie mamy

Dzieci Krystyny i Marka mają ładne imiona - Ruth (12) i Dawid (11). Kręcą się przy nas, czasami wychodzą do zwierząt, których jest na 10-arowej działce sporo. Potem zresztą oprowadzą - pokażą rogatego kozła, kozy, kury, nawet złote bażanty w wojlerze. Pokażą też szklarenki z winogronami, różne warzywa i owoce. Działka musi produkować warzywa i owoce na cały rok.
- Wszystko mamy - mówi z dumą Krystyna. - Dokupuję tylko trochę ziemniaków.

Mieszkacie tu od 1991 roku. Te dodatkowe pomieszczenia zostały wybudowane od razu?
- Nie, wszystko powstawało stopniowo, jak tylko zarabialiśmy jakieś pieniądze. Na przykład ten piec w kuchni stoi od dwóch lat.
Jest i własna studnia



Wcześniej piec stał tylko w pokoju. Na węgiel.
- Zrobiłem go z rury grubościennej - opowiada Marek. - Miał cykl spalania od góry w dół. Zasypałem, zamykałem dysze i szyber, i paliło się przez 24 godziny. A ponieważ to pomieszczenie - kuchnia - było zimie, to do pieca dostawiłem płaszcz blachy i połączyłem go rurą - dmuchawą z kuchnią.

Ogrzewanie powietrzne... A woda?
- To był problem. Jesienią tutaj zakręcają, bo rury leżą płytko. Pan Kosicki dał mi plastikowe beczki. Wodę dawał nam sąsiad zza płotu Andrzej Błaszkowski.
- Na początku z tą wodą było fatalnie - dodaje Krystyna. - Zimą wybierałam ze stawu obok. A teraz mamy własną studnię głębinową. I woda jest lepsza niż ta miejska.

Siedzieliśmy przy świecach

- Największy problem (to częsty tu wyraz: problem) był ze światłem, z prądem - ciągnie Marek. - Dobrze, że wtedy jeszcze nie było dzieci. Siedzieliśmy zimą najpierw przy świecach, potem przy lampie naftowej, później przy gazowej... Starałem się o indywidualne przyłącze, ale zakład energetyczny stawiał straszne wymogi. Trzy słupy, linia, geodeta - ogromne koszt. Trochę zabawne. Prąd był doprowadzony do Domu Działkowca i na tym sprawa się kończyła. Dziś jest, od czerwca tego roku ale wtedy to było zupełnie nierealne. Poza tym byliśmy jedyną rodziną, która mieszkała przez zimę na działkach.

A teraz mieszkają inne?
- Może nie rodziny, ale pojedyncze, samotne osoby tak.
Wiedzy nie można wyssać z palca
Kiedy urodziła się Ruth, Marek wpadł na pomysł, żeby zbudować wiatrak. Ale w jaki sposób? Wiedzy na ten temat wyssać sobie z palca nie można. Literatury było bardzo mało, więcej zachodniej. Znalazł ludzi, którzy na tym terenie po wojnie budowali prymitywne elektrownie wiatrowe.

- Znalazłem dwóch. Jednego w Dąbrówce, drugiego, Jana Szycha, w Starogardzie. Udzielili mu wskazówek. Dał mi Młodego Technika, gdzie pisano o tym w latach 50.
Opisali prosty wiatrak do zrobienia domowym sposobem, na 200 watów. Pisali pod tym kątem, żeby budowali młodzi, bo wtedy w wielu wsiach nie było prądu... Miałem już pewien zasób wiedzy. Chciałem zrobić większy wiatrak. 200 watów wystarczy na zasilanie małego, 2-3-pokojowego domku, do oświetlenia i zasilania radia i 12-voltowego telewizora. Budowałem rok. Pracowałem w tym czasie na utrzymanie rodziny u Kosickiego. Akurat rozbudowywali warsztat i kładli dach, do którego używali kątowników. Trochę ich zostało. Odpracowałem je i z tego powstała konstrukcja nośna. U nich też spawałem.
Powstał 10-metrowy maszt.

Ile żarówek przepaliłam

- Sama konstrukcja i prądnica to nie było nic wielkiego. Problemy zaczęły się ze śmigłem. W czasopismach od pana Szycha były rysunki pokazujące, jak je wykonać, ale niedokładne. Po wykonaniu takie śmigło nie miało dużej sprawności (szybkość obrotów). Deska, z której proponowano wystrugać, była za cienka i nie można było osiągnąć odpowiedniego profilu. A śmigło musi mieć skręt, żeby dawało odpowiednią powierzchnie natarcia wiatru. W końcu zrobiłem dobre, trzy. Koło wiatrowe ma średnicę 3,2 metra. Od tego czasu ta wiatrownia pracuje.

Pracowała od razu, jak tylko stanęła?
- Nie od razu... Ile ja żarówek przepaliłam - wtrąca Krystyna. - Od razu nie chodziło. Było sporo prób i błędów, żeby zaczął odpowiednio pracować przy prędkości wiatru 3 metrów na sekundę... A kiedy zaświeciła się pierwsza żarówka, była wielka radość połączona z zachwytem. Dzisiaj wiatrak zasila nam wszystkie urządzenia domowe.

A jaki u nas na ogół wieje wiatr?
- Średnio od 5 do 6 metrów na sekundę. Jednak zimą, kiedy ściśnie mróz, na
drzewach pojawi się szadź, jest cicho i głucho. Średnio dwa miesiące w roku są bezwietrzne. Ale mamy zapas. W akumulatorach o wielkiej pojemności. Ta wiatrownia wytwarza prąd 2 KW. Trzeba ją akumulować. Mamy zapas na miesiąc.
Mają prąd zupełnie jak weki w piwnicy.

Produkcja wiatraków

Rozmawiamy jeszcze o szczegółach technicznych. O regulatorze obrotów. Musi być, żeby przy 10 stopniach w skali Beauforta elektrownia nie uległa uszkodzeniu. Na początku było takie niebezpieczeństwo. Przy dużym wietrze, przy coraz większej sile odśrodkowej, cała konstrukcja zaczęła drżeć. Ale ten problem został prędko rozwiązany.
- Wicher drzewa niedaleko przewracał, a wiatrak stoi - brzmi to w ustach Marka jak aforyzm.

Nie macie pracy. A może by tak uruchomić seryjną produkcję?
- Na południu Polski zaczynają produkować. Dla wsi. Mają z 15 metrów wysokości. Koszt - 500 tysięcy złotych. Zwrot kosztów - mniej więcej po 7 latach. Roczny koszt obsługi - około 2 tys. złotych. Ja mógłbym robić wiatraki w celu ogrzewania domu o średnicy śmigła do 6 metrów i prądnicy o mocy 5 KW. Ale czy byłoby zapotrzebowanie? Raz ukazał się artykuł, rozeszło się echem po okolicy, ludzie się zjawili i... pojawiają się ludzie, którzy mają podobną sytuację życiową jak my albo chcą coś zrobić na swoim gospodarstwie.

Ile by to kosztowało?
Milczenie. Na takie pytanie Marek nie jest przygotowany.

Mówmy o samej robociźnie.
- ...Za dwa tysiące bym zrobił.

Marek i Ruth odprowadzają do furtki. Muszą otworzyć bramkę wejściową. Bo Relaks, podobnie jak inne ogródki działkowe, jest ogrodzony płotem z drutem kolczastym u góry, a furtki zamknięte. To przed złodziejami.

Jakieś krótkie to lato - napomykam.
Marek potakuje.
- Ale mamy już dużo zapraw. I prąd. Da się jakoś przeżyć.

Chociaż lepiej byłoby w bloku, z wszelkimi wygodami.
- A gdzie ja z kozą pójdę - śmieje się Ruth.
Za nic nie chciałaby mieszkać gdzie indziej. Jak wszyscy w rodzinie. Raczej myślą o rozbudowie domku - podniesieniu do 5 metrów. Na tyle pozwalają przepisy. Żeby tylko była praca.

Tadeusz Majewski
Za Dziennikiem Bałtyckiem

Wiatrak2
1
Marek oprowadza po ogrodzie. W tle widać wiatrak. Dzisiaj ostro pracuje. Wieje z 6 metrów na sekundę. Fot. Tadeusz Majewski

2
Ruth w wojlerze z bażantami.

3
Ruth i Dawid przy kozach. Nie wyobrażają sobie życia w bloku. Fot. Tadeusz Majewski

Żywa radość

Ludziska coraz bardziej żyją w sztucznym świecie techniki. Niedługo będą hodować np. wirtualne gołębie na swoich twardych dyskach. Takie są trendy. Miło nam jednak donieść, że w gminie Zblewo wolą żyć w świecie realnym i mają swoje żywe hobby.

Na przykład sołtys Białachowa Roman Kuśnierz. Ma w domu komputer, Internet, ale hoduje gołąbki. Rozmaitych ras. Wielkie jak kury i małe, mniej i bardziej kolorowe. Są żywą ozdobą ogródka. W sumie kręci ich się czterdzieści.
Czasami pan Roman odwiedza gołębi targ w Tczewie, gdzie zjeżdża się pół Polski - z gołębiami, kurami i kurkami, przepiórkami i innym ptactwem ozdobnym.
Kuśnierz nie hoduje gołębi pocztowych, loty go nie interesują. Zresztą jego gołębie z uwagi na ciężar nie potrafią latać. Radość panu Romanowi daje sama hodowla. Kiedy tylko wstaje, idzie do swoich ptaków. Jak każdego rasowego hodowcę, raduje go przychówek, ten najprzyjemniejszy widok, kiedy wykluwają się młode. Tu sporo zależy od podejścia hodowcy. Ptaki lepiej się mnożą, jak ma się z nimi kontakt, jak się z nimi rozmawia. Dotyczy to zresztą wszystkiego, co żyje, również roślin. Zwierzęta kochają Kuśnierza. Na przykład takie psy... Są u nich trzy. Żona daje jeść - zjedzą, a potem chodzą za gospodarzem.
Zaciekawiła nas kwestia wierności gołębi.
- Niedawno zaobserwowałem - mówi sołtys - jak samica zostawiła jajka i poszła sobie do drugiego samca. To mnie bardzo zdziwiło, bo dotąd wydawało mi się, że są wierne. Do tego samica na jajkach... Co innego, gdyby zrobił to samiec. Chyba tę niewierność gołębie przejęły od ludzi.
Przy okazji dyskutujemy o dzisiejszych obyczajach i młodzieży, która żyje w innym świecie i bez szacunku dla starszych.
- Kiedyś, jak chodziłem do szkoły i nie powiedziałem komuś "dzień dobry", a ten ktoś powiedziałby rodzicom, od razu dostałbym lojby.
Taka pasja, hodowla gołębi. Chociaż, czego sołtys się nie wypiera, "czasami się je je, bo przecież to dziczyzna".
Tadeusz Majewski

Foto
Trochę zanipokojone obcym, ale i tak przychodza do ręki. Fot. Tadeusz Majewski

Za tygodnikiem Kociewiak - piątkowy dodatek dz Dziennika Bałtyckiego

Okarpiec - Kurkowo

OKARPIEC, GM. OSIEK. Dookoła Kałębia w dużej części rośnie las. W tym lesie spotyka się - mówiąc umownie - dacze. Niektóre całkiem nowoczesne, inne przerobione ze starych chałup. Rzadko które domostwo należy do rodzin mieszkających tu z dziada pradziada





Nieśmiertelne Kurkowo

Jesteśmy w Kurkowie, o czym wieści napis na bramie - w zagrodzie rodziny Kurków, którzy mieszkali tu od... Zaraz, zaraz.

Zawsze tu się spotykamy



Dwa domy. Jeden zdecydowanie ponad stuletni, jak i stojąca przy nim lipa. To dom rodu Kurków. Drugi - nowy, z czterema mieszkaniami.
Sobota jest deszczowa i wszyscy gdzieś się pochowali. Przyjmuje nas Urszula Wasielewska. Z góry schodzi jej córka, Karolina. Najpierw gawędzimy o komunikacji ze światem.
- Na górze ściąga tylko jedna kreska z Ery - mówi Karolina. - Plus wcale nie odbiera, a Idea - jak się położy na parapecie.

Niektórzy podobno nie mogą tu, w Okarpcu, nic ściągnąć. A stacjonarny jest?
- Oczywiście. Wujek udostępnia.
Podczas naszej wizyty dwa tygodnie temu była tu cała rodzina. Teraz już wszystkich nie ma?
- Jest. Zejdą się. Siostra poszła na grzyby... W wakacje zawsze się tu wszyscy spotykamy.

Kto jest kim
- Bronisław Kurek, najstarszy w rodzie, ma 98 lat. Ja nazywam się Urszula Wasielewska, oczywiście z domu Kurek. Jestem bratanicą Bronisława. Urodziłam się i wychowałam w Okarpcu. Jestem Lasaczką, to podobno taki odłam Kociewiaków.



Okarpiec to takie ni to, ni owo. Porozrzucane w lesie zagrody. A do szkoły gdzie pani chodziła?
- Do Wycinek, 3 kilometry. Mieliśmy najdalej i zawsze byliśmy w szkole najszybciej. Nie było termometru. Nieraz przychodziliśmy, a kierownik Edmund Chojnacki mówił: " A wy gdzie? Szkoła nieczynna, bo jest minus 30 stopni". Do VI i VII klasy chodziłam do Trzebiechowa (w Wycinkach było 5 klas) - 5 kilometrów. Zimą przez Kałębie, bo bliżej...

Ilu stąd chodziło was do szkoły?
- Miałam straszne powodzenie (śmiech). Z Okarpca jako dziewczyna szłam sama. Więcej było chłopców. Ze mną chodzili trzej. Dwóch z nich, później marynarz i leśnik, już nie żyją... Jasne, że bałam się iść przez las.

Uczyć Janków Muzykantów

- Kiedy skończyłam podstawówkę, kierownik Henryk Ociesa osobiście zawiózł mnie na egzamin do renomowanego liceum pedagogicznego w Tczewie (tato wtedy zmarł). Wiózł jak takiego Kopciuszka z lasu. A potem cała wieś odprowadzała mnie do Wycinek na autobus.

Dlaczego akurat to liceum?
- Bo wymarzyłam sobie, że będę nauczycielką i że zajmę się talentami z takich wsi jak Okarpiec, które się marnują. I nie chciałam, jak to wtedy było - żenić się z morgami. Tak więc zachciało mi się iść w szkoły. Nerwy były, bo miałam 14 lat. Po liceum wróciłam do... Okarpca. Marzenie się spełniło. Pracowałam w szkole w Trzebiechowie. Uczyłam młodzież ze swojej miejscowości, również swoje rodzeństwo. Niektórzy byli tylko o 3 lata ode mnie młodsi.

35 lat z kredą w ręku

Słuchamy opowieści jej życia. O ślubie z Ryszardem (59 l.) - chłopakiem stąd, ale mieszkającym na Dolnym Śląsku, o 35-letniej pracy z kredą w ręku.
- Teraz pół roku mieszkam tu, a zimą na Śląsku. Nie cierpię gór. Tu wszyscy przyjeżdżamy. A ja próbuję zrobić drzewo genealogiczne. Pomaga mi córka Karolina.
Pani Urszula rozwija swoje opracowanie. Ciągnie się na podłodze jak papier z uruchomionej i zapomnianej drukarki. Ciekawe będzie zdjęcie.

Papier z diagramem czasu

- Senior rodu nazywał się Jan Kurek - Urszula wskazuje na tym ciągu papieru jakiś zapis. - Urodzony 20 października 1881 roku. Był żonaty z Marianną Tuszyńską, urodzoną w 1883 roku. Mieli dziewięcioro dzieci. Pobrali się w 1904 roku... Domniemamy, że urodzony w 1859 roku jego ojciec też miał na imię Jan, ale nie ma dokumentów...
Następuje krótka przerwa. Pani Urszula chce wędrować w głąb czasu, my do przodu, gdzie na tym szczególnym papierowym wykresie czasu jest już wszystko udokumentowane, a nie domniemane.

- No dobrze. Syna tego Jana z 1881 roku też miał na imię Jan. Był to brat naszego dziadka, 89-letniego Bronisława. Z kolei ten Jan miał syna Jana, który jest naszym bratem.
Trzech Janów po kolei!

- Mógł być czwarty. Ale nasz brat (który akurat wchodzi) postanowił przerwać pępowinę Janów. Ma dwóch synów - Mariusza Jana oraz Marcina. Wszyscy się tu zjeżdżają. Ostatnio nawet po 37 latach zrobiła nam niespodziankę i przyjechała siostra taty. Myślała, że to miejsce już dawno nie istnieje.

Chałupka musi stać

Znowu otwierają się drzwi. W żółtym płaszczu przeciwdeszczowym wchodzi siostra Urszuli - Teresa Rutkowska. W dowód, że są już grzyby, pokazuje prawdziwka.

- Teresa mając 15 lat trafiła do liceum medycznego w Tczewie... Potem zdobyłyśmy wyższe Tak, mama dała nam wykształcenie - na chwile rozrzewnia się Urszula. - Każdy z nasz czworga założył rodzinę, ale od 20 lat tu przyjeżdżamy. Odkładaliśmy do jednego worka pieniądze i zaczęliśmy budować ten dom. Robiliśmy pustaki. Każda z czterech rodzin ma teraz 54-metrowe mieszkanie. Ani centymetra więcej. Myśleliśmy, że ten dom obok - rodziców, dziadków i pradziadków - się zawali, ale nasz brat Jan powiedział: "Ta chałupka musi stać, bo to jest rodzinne miejsce". Przyjeżdżamy, kiedy przylatują bociany... Ja w tym roku siedzę od 7 maja, a w listopadzie wyjeżdżam. Mąż jest na rencie, zabieram go, aby pooddychał tym powietrzem.
- A my jesteśmy w każdy weekend - dodaje Teresa.
Wchodzi drugi ich brat. Milczący.

Kto tu jeszcze mieszka

A jak panie były dziećmi, to z czego tu ludzie żyli?
- Łąki były. Krowy hodowali, typowe rolnictwo. I węgorze łapało się ręcznikami w zimie. Ręcznikami, bo z dłoni się wyślizgiwały. Wychodziły z zamarzniętych jezior przez źródła. Mieliśmy 150 słoików samych węgorzy. Na obiad zawsze były węgorze. Po którejś już takiej samej porcji narzekaliśmy, że ciągle to samo. I jak wszędzie słuchało się Radia Wolna Europa. Zaspy były ogromne, ale ludzie mieli zakodowany strach przed UB.

A teraz to co to jest, ten Okarpiec? Ilu mieszka tu z dziada pradziada?
- Rdzennymi, nieśmiertelnymi są tu Grzybowscy, Kwiczory i my.

Trzy zabudowania. Na ile?
- Na dwadzieścia... W tej wiosce to już nie ten duch, nie te czasy, grzyby i język. Nie wiedzą, co to jest zacierka, maguster. Mają domy ludzie z Holandii, Francji, Niemiec, Grudziądza, Elbląga, Bydgoszczy. Wszystko tu jest wykupione, podzielone.

Ale stoi jeden dom pusty - z czerwonej cegły, z figurką Matki Boskiej w okienku.
- Pusty... Należy do lekarza z Torunia... Dla nas Okarpiec kojarzy się z uczciwością, dobrem, szczerością. Kiedyś się szło i Grzybowska wołała przez sztachetki: "Daj całusa!".

Ale to jest jakiś legendarny Okarpiec z przeszłości.
- No tak, teraz to letnisko. Wieś tutaj ma być agroturystyczna. Jednak można żyć z sąsiadami jak kiedyś...

Torebki

Teresa prowadzi nas do swojego mieszkanka obok, na swoje 54 metry. Przygotowała na naszą wizytę wystawę torebek, niektóre z lat 70. XIX wieku. We wszystkich są jakieś stare papiery.
- Nasza mama dużo takich zbierała po różnych pokoleniach, a my będziemy je też przekazywać dalej. Kiedy byliśmy młodzi, nikt ich nie mógł dotykać.
Niezwykły zbiór pamiątek.

Tadeusz Majewski, Marek Grania
Rodzina Kurek 1
Urszula rozwija papier z drzewem genealogicznym. Fot. Tadeusz Majewski
Rodzina Kurek2
W wakacje zawsze się tu spotykamy. Fot. Tadeusz Majewski
Rodzina Kurek3
Prosto z deszczu wchodzi Teresa. Wyjmuje z kobiałki prawdziwka. Fot. Tadeusz Majewski
Rodzina Kurek 4
Teresa prezentuje zbiór bardzo starych rodzinnych torebek. W ręku trzyma z krokodylej skóry. Fot. Tadeusz Majewski

Za magazynem Kociewiak - piątkowe wydanie Dziennika Bałtyckiego