czwartek, 16 czerwca 2005

Skórzeckie hafciarki

Grażyna Gawlik i jej córka Anna długimi godzinami siedzą przy stojaku, na którym leży płótno, a przy nim wzór jakiegoś obrazu. Anna, kiedy zachodzimy do domu Gawlików, akurat odrywa się od kwiatów Van Gogha. Porównujemy - reprodukcja na papierze i częściowo rozpoczęty haft Anny są co do barw zaskakująco identyczne. Takie to cuda można robić haftem krzyżykowym.


Anna jest czeladnikiem

Anna Wielińska nie jest amatorką (jeżeli ktoś chce koniecznie dzielić artystów na zawodowców i amatorów). Dwa lata pracowała u Danuty Trzeciak w pracowni haftu artystycznego w Starogardzie. Było to w połowie lat 90., kiedy pracownia zatrudniała blisko dziesięć osób. Wcześniej Anna uczyła się w szkole rolniczej w Owidzu. Wydawałoby się - gdzie Owidz, a gdzie haft, a jednak. Otóż w Owidzu - opowiada hafciarka - szkoliło się gospodynie domowe. A więc uczyło gotowania, szycia i tak dalej.

Sekrety poznała w domu

Zresztą do haftu to ona miała zamiłowanie od dziecka. Zajmowali się u niej wszyscy w rodzinie, a zwłaszcza mama, Grażyna Gawlik. W takim domu mała Ania poznawała sekrety pracy na drutach, na szydełku, haft Richelieu - wycinany, haft krzyżykowy. U mistrzyni Danuty Trzeciak, gdzie uczyła się zupełnie innego haftu, sztandarowego (polega na naszywaniu złotych nici), Anna otrzymała dyplom czeladnika, a zatem zdobyła zawód. Po odpowiednim stażu pracy mogłaby pójść na egzamin na mistrza.
Poszukiwała pracy w tym zawodzie, ale okazało się, że nie jest różowo, a całkiem czarno. Obecnie przebywa na urlopie macierzyńskim i godzinami, dniami, tygodniami "krzyżykuje". Van Gohha - szacuje - zrobi w dwa tygodnie.

"Stańczyk" i inne prace

Oglądamy inne prace, wiszące na ścianach w mieszkaniu. Tu wisi wykapany "Stańczyk" Jana Matejki, tam jakieś owoce, gdzie indziej obok siebie cztery pejzaże pokazujące to samo miejsce w różnych porach roku. W drugim pokoju duża martwa natura - kopia jakiegoś holenderskiego mistrza. Anna przynosi kawałek materiału - dopiero materializuje się na nim twarz Chrystusa. Praca czarno-biała. Wszystko wykonane bardzo pięknie, naturalistycznie, nawet z bliska odnosi się wrażenie, że to dobre malarstwo olejne.

Skarby w szafach

Po chwili wchodzi jej mama, Grażyna. To ona zrobiła "Stańczyka" i "Pory roku". Matka i córka wyjmują z szaf coraz to inne przedmioty - już nie tylko haft krzyżykowy, a więc kolorowe obrazy, ale i rozmaite koronkowe serwetki. Nieważne, która co zrobiła. Tu nie ma rywalizacji.

W pamięci widzi dziarganie

Grażyna w haftowaniu i podobnych pracach też nie jest amatorką. Uczyła się tej sztuki od małego. Jak daleko sięga pamięcią, zawsze widzi dziarganie w domu. Stąd ma taki talent i umiejętności. W latach 70. zarejestrowała działalność o nazwie "robótki na drutach i szydełku". ZUS był malutki, towar kupowano. Sweterki, chusty, różne pajacyki dla dzieci, czepeczki. To wtedy było bardzo modne, teraz nie. Dawało niezły dochód, choć robiła to po zasadniczej pracy. A dzisiaj? Nie ma dla takich rzemieślników pracy. Można tylko czasami coś zrobić na prezent, no i dla własnej satysfakcji. Na przykład "Pory roku" pani Grażyna zostawiła sobie w domu na zawsze.

Liczymy

Dyskutujemy nad tym, dlaczego panie z góry zakładają, że z tego nie da się żyć. Więc wyliczają. Weźmy obrazek małego formatu. 80 złotych kosztuje sama mulina, materiał. Jedną pracę, jeżeli ma być wykonana starannie, by jakiś turysta chciał ją kupić, robi się dwa tygodnie, prawie po 8 godzin dziennie. W miesiącu można więc zrobić ze dwie ładne prace. Dalej. Żeby sprzedać, trzeba zarejestrować firmę i opłacić ZUS - zaokrąglając 800 złotych. Wychodzi z tego rachunku, że każdą z tych prac trzeba by sprzedać za 400 złotych, a kto tyle da? 150 - 200 złotych może tak, ale nie 400. A nawet jakby dali, to gdzie jest zarobek?

Gdzie wystawić?

Jesteśmy jeszcze przed rozmową z Michałem Ostoja-Lniskiem i o wszystkim nie wiemy. Naiwnie podpowiadamy, że powinny wystawić do sprzedaży w Galerii "Ostoja" w Czarnej Wodzie lub w jakiejś innej. Próbowały w Wycinkach, w Muzeum Kociewskim, utworzonym za sprawą Zenona Usarkiewicza. Ale tam, do tych dzieł artystów ludowych, ich haft nie za bardzo pasuje. Poza tym czy to tam się sprzeda? Galerię podobno w Skórczu chce otworzyć rzeźbiarz Piotr Tyborski. Może tam spróbują.
Dywagujemy już szerzej - czy gdziekolwiek można kupić na Kociewiu na przykład serwetę z haftem kociewskim. Grażyna wyjmuje kolejne arcydziełko, właśnie z naszym haftem. Ale czy jest coś takiego u nas w jakimś sklepie? Raczej nie. Może w Warszawie - zauważa Grażyna. - Tam, na Starówce, mają galerię ze sztuką ludową.



Według wzorów

Panie nie tworzą według własnych pomysłów. Nie ma co odkrywać Ameryki. To jest podobnie jak z witrażami - wszystko według ogólnodostępnych szablonów. Do nich dołączony jest dokładny opis - kolor nici: numer taki a taki. I dlatego kwiaty Van Gogha muszą być idealnie takie same jak reprodukcja.

Pani Grażyna uważa, że po domach haftuje sporo osób. Podobnie jak u nich - mężczyźni siedzą i oglądają telewizję, one siedzą i haftują. Dla Grażyny to chałupnictwo w wolnej chwili. Na co dzień prowadzi sklep w Wolentalu. Dla Anny mogłaby to być praca, ale nie ma klientów. W jednej z szaf leży zwinięty w rulon piękny w swojej stylistyce dyplom czeladnika.

Sporo słów pada co roku o regionalizmie, o Kociewiu, o kociewskiej kulturze, między innymi o sztuce ludowej i rzemiośle artystycznym. W tym roku zapewne tych słów padnie więcej niż przewiduje norma - wszak mamy Rok Kociewski. Jeżeli ktoś przy okazji zapyta o haft kociewski, to już wiecie, gdzie jest - w jednej z szaf Grażyny Gawlik i jej córki Anny.
Tadeusz Majewski

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz