piątek, 24 czerwca 2005

W starej szkole...

We wsi stoją dwa budynki poszkolne. W tym po szkole polskiej są już prywatne mieszkania, ten po szkole niemieckiej, stojący przy drodze na Młynki, należy do gminy i mieszkają w nim trzy rodziny. Miejsce bardzo ciekawe - postawiony tu zapewne na początku XX wieku budynek szkolny oraz otaczający go starodrzew - czeka na swoje przysłowiowe 5 minut. O ile oczywiście te 5 minut już dawno nie minęły.


Nic nie ma o historii

Przestronne podwórko pomiędzy budynkiem poszkolnym a gospodarczym. Do tego gospodarczego przylepione resztki drewnianej, wielostanowiskowej, uczniowskiej niegdyś wygódki. Na podwórku kręci się jakiś starszy pan. Na temat daty powstania szkoły, jej historii czy czegokolwiek nic nie wie. Mieszka tu krótko i jest za młody na jakąś opowieść o dziejach. Rozmawiamy więc też krótko. Słowa zagłusza ujadanie pieska - sygnałówki, zaklinowanego pomiędzy swoją budą a olbrzymim pniem lipy. Obok lipy stoi wielki modrzew. W ogóle jest tu bardzo zielono i ładnie.


W domu jak na jarmarku

Wchodzimy po betonowych schodach od frontu. Krótki korytarz, po prawej duże drzwi. Po ich otwarciu zaskakujący widok. Wielkie i wysokie poklasowe pomieszczenie, poprzedzielane meblościankami. Te meblościanki wyznaczają granice pokoi. Kolorowo i ładnie. I ruch jak na jarmarku. Dzieciaki machają balonikami, jedna dziewczyna siedzi w fotelu, druga zawodowo "robi" jej włosy, trzecia się temu przygląda, czwarta - szczupła kobieta - chodzi między nimi wszystkimi.

Zostało tylko buty szyć w domu
Hanna Schelling, właśnie ta szczupła kobieta, mama większości z tych osób, ma 42 lata i bardzo pogodne usposobienie. Z wykształcenia krawcowa, nigdy w tym zawodzie nie pracowała. Zostawiła natomiast za sobą ileś tam lat życia w "Elektronie". Potem próbowała coś znaleźć, ale się nie dało.
- "Neptun", ten co teraz mieści się w Borzechowie, proponował pracę w domu, chałupniczą, ale trzeba było mieć swój transport - mówi. - To znaczy przywieźć sobie surowiec, uszyć, a potem do nich zawieźć. Proponowali 5 złotych za uszycie pary obuwia. Nie wzięłam, bo nie mam samochodu, a rowerem trudno by tak codziennie to wozić.

Z ciekawości - ile par butów by pani uszyła?
- Dziennie? Możne ze cztery, może pięć par, ale to już by było trudne. Czyli najwięcej mogłabym zarobić 25 złotych. Brutto.
Szybko sobie przeliczamy "brutto" na "netto", mnożymy razy ilość dni pracy w miesiącu i wychodzą mizerne pieniądze.

Żyć się da

A dzieci ile pani ma?
- Dziewięcioro. Trzy córki i reszta chłopcy. Najstarsza córka, Magdalena, jest fryzjerką. Teraz przebywa na urlopie (to ta co "robi" włosy). Najmłodszy, Szymon, ma rok i siedem miesięcy.
Jedynie on z tej dziatwy nie macha balonikiem.
Pani Hanna ma rodzinne i dodatek alimentacyjny. W sumie można wyżyć. Starsi synowie jako czeladnicy na praktyce zarobią po 100 złotych, ale bilet za przejazd do Starogardu kosztuje ponad 100 złotych.
Kobieta wywalczyła to miejsce na mieszkanie. Przez dziewięć lat stało puste. Na władze nic złego nie powie, pomogły. Metraż nie jest drogi w utrzymaniu. Do ogrzania trzeba 20 metrów sześciennych drewna (40 złotych za metr), węgla - 1,5 tony.

Chciałaby na własność

A nie chciałaby pani tego mieszkania na własność? Gmina zapewne byłaby tym zainteresowana. Nie musiałaby robić remontów.
- Remonty robimy we własnym zakresie... Czy bym wzięła? Oczywiście. Każdy chyba chce mieć coś własnego. Tylko żeby dali na jakieś korzystne, wieloletnie raty...

Korzystne, czyli jakie?
Pani Hania przez chwilę się zastanawia. Coś kalkuluje. Wychodzi jej 200 zł. Trochę więcej jak czynsz. Gdyby gmina na to poszła, miałaby 56 własnych metrów kwadratowych.
- O własne dba się inaczej niż o cudze czy dzierżawione. Na przykład ta wilgoć, którą czuć po kątach. Gdyby było własne, zrobilibyśmy odwilgocenie. A tak, kiedy się nie wie, jak długo będziemy tu mieszkać, nikt nic nie zrobi... Na zewnątrz też bym sobie ociepliła... I jakiś ogródek by się przydał.
Tak to padają życzenia, niekoniecznie pobożne.

No to robimy pomiary

Czy ma pani miarę?
Lekko zaskoczona kobieta przynosi dużą, chyba dwumetrową calówkę.
Nie, nie o to idzie.
Chwila konsternacji. Wyjaśniamy, w czym problem. Po chwili kilka głów ciężko pracuje na problemem.
- A może tak nitką? Potem zmierzymy jej długość.
Pani Hania przynosi grubą nitkę. Pomysł jest o.k. Wychodzimy na zewnątrz, idziemy przez podwórze. Z drogi wjeżdża na nie listonoszka. Krótki dialog.
- Nic dla mnie nie ma?
- Nie ma.
- To nikt mnie już nie kocha? - ależ ta kobieta ma humor!

Przy okazji, jak tak idziemy, pokazuje nam młode świerki, jakie posadziła pod ścianą byłej szkoły. Czyli jednak stara się o dzierżawione. Jak się silniej zakorzenią, odwodnią teren i może trochę osuszą ścianę.
Forsujemy furtkę. Tu okazuje się, że piesek nie należy do pani Hani i - jak to piesek - sygnałówka - będąc w stanie ciągłego napięcia emocjonalnego i ją może szarpnąć zębami. Ale czego się nie robi dla nauki. Zresztą i tu kobieta wpada na pomysł (ten z nitką to też jej), który pozwala uniknąć zagrożenia.

Daje nam koniec nici, rozwija kłębek, w dużej odległości obchodzi z tą nitką pień i rozszalałego pieska i już bezpieczna, bo stoi już po drugiej stronie pnia w stosunku do pieska, zaciąga nić tak, żeby zetknęły się dwa końce - ten jej i ten nasz.
Potem sprawa jest już prosta. Wracamy do domku, mierzymy długość nici calówką. Jedna długość, druga... W końcu wychodzi... 630 centymetrów! Czyli 6 metrów i 30 centymetrów! Taki mniej więcej jest obwód przypuszczalnie najgrubszej lipy w powiecie starogardzkim.

Fot. 1
Już po obejściu lipy ze sznurkiem. Pani Hania wygląda przy wielkim pniu bardzo niepozornie. Piesek ciągle nie może się pogodzić z naszą obecnością. Fot. Tadeusz Majewski.
Fot. 2
W mieszkaniu kolorowo i wesoło jak na jarmarku. Fot. Tadeusz Majewski.
Fot. 3
Były przyszkolny budynek gospodarczy z resztkami wielostanowiskowej, drewnianej wygódki. Fot. Dorota Skolimowska.

Za tygodnikiem Kociewiak - dodatek do piątkowego wydania Dziennika Bałtyckiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz