Ale drogi to macie do diabła!
Regina Matuszewska część XVI (opracowanie Edmund Zieliński)
Jak miał torbę, worek, to dostawał garnuszek kaszy. Był taki humor, ale na pewno z życia wzięty. Gospodyni gotowała kaszę na gęsto. Przyszedł dziad po żebraniu, i nie miała jemu co dać, to dała warząchew tej gęstej kaszy w ręce dziadowi. Dziad przekłada kaszę z ręki do ręki, bo kasza gorąca i mówi: Panie Boże, zapłać, Panie Boże, zapłać. Nie mógł wytrzymać i rzucił wściekle: A masz ją do diabła!
Jeśli się kury niosły, to się jajko dawało. Co kto mógł, to dawał. Jak dziad chciał przenocować, to się przynosiło snopek słomy i dziadowi ścieliło się na podłodze. Matka powiadała, że gdy jeszcze mnie na świecie nie było, to przyszła do nich na noc baba i miała dwa worki pełne mchu. Matka jej pościeliła, ale ona nie spała, tylko coś mamrotała do siebie. Wyjęła z worka duży nóż i go ciągle oglądała. Moi rodzice do rana nie spali, bojeli się tego noża. Drugi taki dziad to był z sąsiedniej wioski, też nieraz u nas nocował. Raniutko ten dziad wstał, po cichu poszedł na dużą izbę, wyjął matki mojej płaszcz kawowy (później ojciec mnie z niego uszył płaszczyk) i zaczął go pchać do torby. Rodzice mieli lekki sen i usłyszeli szmer. Ojciec po cichu wstał i złapał dziada za ręce. Dziad się zawstydził i mówił, że on chciał zażartować. Więcej do nas nie przychodził.
Gdy dziad był już stary i nie mógł iść w inne strony, wieś musiała takiego dziada wozić od domu do domu. Jak dziad był samotny, a miał jakiś spadek, czasem ze dwa morgi ziemi, spadało to na tego, u kogo dziad umarł. Raz chodziła taka ładna panna, ręce miała takie smukłe, nóżki jak nie ze wsi. Cała była piękna i ubrania miała niezłe, choć trochę przybrudzone. Nie miała ze sobą żadnych torbów. Mało mówiła, posiliła się, kto jej co dał i szła dalej.
Przy kościele dziady siadywali i prosili o grosik. Na Wszystkie Święta (dzień Wszystkich Świętych 1 listopada - przypis mój E.Z.) to przyjeżdżali i przychodzili dziady z całej parafii. Wtedy się chleb piekło lepszy i trochę placka drożdżowego. Nakroiło się kromków, pokładło się do obruska, zawiązało i szło się pod kościół. Mówiło się, to za dusze Józwa, do drugiego dziada mówiło się, za duszę Franki i tak po kolei się wymieniało swoich zmarłych. Dziady bez przerwy mówili pacierze i dziękowali głośno - Panie Boże zapłać.
W czasie okupacji oprócz żebraków byli różni uciekinierzy i włóczęgi. Z niewoli uciekali, ale zanim do tego doszło, musieli pieszo iść na wojnę. Wszyscy młodzi mężczyźni poszli na wojnę w 1939 roku. Moim rodzicom już dość dobrze się wiodło. Ojciec wynajął ludzi, pobudowali nam piwnicę z czerwonej cegły, bo kamieni u nas nie było. Odpadło kopanie wądołów. Ziemniaki sypali do piwnicy. Przekopane były rowy przez łąki. Ziemia się osuszyła, lepiej się rodziło na polu. Żeby nie choroba matki. Podleczyła się, ale już nie mogła ciężko pracować, choć się nie dawała i nas wyręczała. Wszystko spadło na nas. Pierwsze pranie zrobiłyśmy z Genią.
Odetrzeć na praczce ręcznej jakoś nam poszło. Widziałyśmy gdzie brudne, namydliłyśmy i tak długo tarłyśmy, aż brud puścił. Wygotować pomogła matka, lekarz zabronił wysiłku. Najgorzej nam poszło płukanie. Nazbierałyśmy naczyń, jakie gdzie były, nalałyśmy wody we wszystkie naczynia. Maczałyśmy bieliznę w każde wiadro z wodą. Wyżymać za każdym razem nam się nudziło. Wyżęłyśmy z ostatniej wody i powiesiłyśmy. Już prawie suche, ojciec z matką oglądają, a tu żółte zacieki. Znów ojciec pranie na rower i do ciotki prosić, żeby oprała. Już drugie pranie poszło nam lepiej. Matka zarządziła pranie w każdym tygodniu, żeby było mniej.
Do ojca chłopy przychodzili posłuchać radia, bo już mówili na placówce strażnicy, że Niemcy chcą od nas korytarz. Nad granicą ludzie się bali. Strażnicy mówili, że wsie nadgraniczne są w niebezpieczeństwie. Młodzi strażnicy też byli prędzej werbowani do armii na wojnę. W każdej wsi nadgranicznej zostało tylko dwóch strażników. Oni przeszkolili młodszych chłopców, jeszcze niezdolnych do wojska. Wszyscy ubrani po cywilnemu mieli bronić naszej granicy.
Pierwszego września słuchają radia u nas sąsiedzi. Oni poszli ucieszeni, bo Warszawa się broni. My, dzieci, jesteśmy na dworzu i widzimy trzy samoloty. To się dotąd nie zdarzało. Później trochę leci ich więcej. Zachęciło i mnie posłuchać radia. Ojciec miał jedne słuchawki, ja wzięłam drugie. Słucham jak mówią: Koma - koma nadchodzi samolot i, o Matko Boska, Warszawę bombardują, i wszystko ucichło. Już wiemy, że Niemcy napadli na Polskę.
Strażnicy ze swoją grupą wszystkim ludziom ze wsi kazali uciekać. Ludzie zaczęli swoje lepsze rzeczy zakopywać. Mój ojciec wykopał kwadratowy, dość głęboki wądół, wymościł słomą i ze starszym sąsiadem nasypali żyta. Przykryli słomą i ziemią. Pod szopą wykopali mniejszy wądół i zakopali kufer z lepszą odzieżą. W sąsieku zakopali rower. Wszyscy światlejsi ludzie uciekają i innych nawołują do ucieczki. Do drogi było spory kawałek, ale widać było furmanki z ludźmi i krowy do tyłu wozu uwiązane. Na wozie pierzyny i dzieci. Najlepszy gospodarz ułożył żonę i dzieci na wóz, parobek furmanił. On sam uciekał na motocyklu, bo już sobie kupił. Pierwszy we wsi jeździł motocyklem. Prawie wszyscy ze wsi uciekli. Pozamykali domy na kłódki, co lepszego schowali i uciekli. Mój ojciec powiedział, że nie będzie nigdzie ze swego dobra uciekał.
Kilku gospodarzy z nad granicy uciekło do nas. Myśmy mieszkali przy końcu wsi. Było u nas gwarno i na podwórku i w domu. Krowy ludzie pouwiązywali przy sosnach, przy płocie. Całe podwórko było schowane w drzewach. Nasza sąsiadka też chciała uciekać. Miała najstarszego syna czternastoletniego i pięcioro młodszych. Jej syn popatrzył na naszego ojca. Oni nie uciekają, to i my nie będziemy - powiedział. Sąsiadka zaczęła płakać i syn zaprzągł konie i uciekli do Zalasa. Tam byli naszej sąsiadki rodzice. Jej ojciec też nie chciał uciekać. Po kilku dniach sąsiedzi wrócili. U nas były te kobiety, co mnie uratowały, gdy się topiłam.
Pamiętam tę noc pierwszego września. Do izby nanieśliśmy słomy i pościeliliśmy na całej podłodze. Wszystkie dzieci się pokładły na podłogę nie rozbierając się. Ojciec pozamykał okiennice, żeby światła nie było widać. Dorośli czuwali. Lampa zaczęła gasnąć i ojciec chciał dolać nafty. Zamiast wziąć butelkę z naftą, wziął z benzyną. W trakcie gdy lał do lampy, benzyna się zaczęła palić. Lampa wisiała nad głowami leżących dzieci. Zaczęli gasić, zrobił się krzyk. Ja się też zbudziłam, ale ogień ugasili i znów się pokładliśmy spać.
Na drugi dzień strażnicy i ich grupa puścili kilka strzałów do Karpy, na niemiecką stronę. Niemcy oddali kilka strzałów w naszym kierunku. Były to pociski zapalające, spaliły się cztery gospodarstwa. Ci ludzie uciekli już prędzej. Wszyscy uciekali za Nowogród. Tam było kierowane przez wojsko. Niektórzy się ulokowali po wioskach za Narwią. Ci, co stali przy wojsku, przegrali, bo tam były naloty. U nas był cały sztab. Strażnicy ubrani po cywilnemu przyszli namawiać ojca, żeby uciekał, a jak widzieli, że nie słucha ich, sami do nas dołączyli. Przynieśli matce cukierków dla małej Celinki. Zapasu nikt nie robił. Myśleliśmy wojnę wygrać. Kto uciekł niedaleko, doglądał swoich domostw. Było nawet słychać, że i kradli jedni drugim.
Pomału zaczęli ludzie wracać. Niektórzy stracili wszystko, co mieli na wozie. Ci ludzie znad granicy mieszkali u nas jeszcze jakiś czas. Chodzili do swoich domów. Jednego razu ja poszłam z Helką do ich domu. Otworzyła drzwi do dużej izby. Podłoga była wyszorowana do białości. Osiadł na niej cieniutki kurz. W oknach kwiaty podlała Helena. Było czysto, a zaczęły pchły skakać nam na nogi. Widać, jak się nie zamiata i nie sprząta co dzień, wnoszą się i mnożą nieproszeni goście.
Helena była starsza ode mnie. Mówi do mnie: Chodź, pójdziemy bliżej granicy, to sobie u sąsiada narwiemy śliwek. Poszłyśmy do tego ich sąsiada. Mieli dużo drzew owocowych. Poszłyśmy dalej w pole, rosła piękna renkloda, narwałyśmy pełne wiadro. Miałam skrupuły, bo matka nie pozwalała mi nawet łopatki grochu urwać. Raz się schyliłam po groch sąsiada, a matka do mnie: Siałaś go? I nie urwałam. Głupio było mi mówić, że tak nie można, bo to nie nasze. Śliwki przyniosłyśmy, wszyscy jedli. Nikt nie pytał, skąd są. Groch ojciec zawsze nam siał, żeby w sąsiedzki nie chodzić. Sąsiedzi mieli na polu zagon marchwi, to poprosiłyśmy chłopców i nam urwali.
Niemców koło naszych domostw zobaczyliśmy dopiero za dwa tygodnie po pierwszym września. Jechali niemieccy żołnierze na motocyklach. Moja matka siedziała z sąsiadką na schodkach przed domem. Widziałam ich blade twarze, tak się mocno bały. Straszyli, że będą Niemcy ciąć nas na kawałki. Pierwsze ich słowa to były: Ale drogi to macie do diabła. Zapytali o drogę do Piątkowizny i tyle ich widzieliśmy.
W Łączkach były trzy rodziny niemieckie. Mieli swoje gospodarstwa, mieli nawet polskie nazwiska. Było ich dwóch braci, służyli w wojsku polskim i chodziły ich dzieci razem z nami do szkoły. Byli z nich dobrzy sąsiedzi. Ludzie ich lubili. Trzeci miał nazwisko niemieckie i taki lubiany nie był. Miał jedną córkę, imię miała niemieckie. Wyznanie mieli ewangelickie. Mieli babkę, która już miała osiemdziesiąt lat. Oma (niem. babcia - dopisek mój - E.Z.) czytała pismo święte bez okularów. Na wojnę wzięli ich synów do wojska. Nie pamiętam, czy wrócili. Gdy Niemcy weszli do Polski, zaraz te wszystkie Olki, Teofile i Hehci zapisali się na Niemców. Dostali kartki na żywność i mieli różne przywileje, tak jak Niemcy. Teofil i Oleś blisko siebie mieszka a Hehty trochę dalej. Heht przychodził do ojca z szyciem. Chłopy nasze gadali o wojnie, kto wygra, czy Niemiec, czy Rusek. Heht podkreślał, że wygrają Niemcy. Witkowscy tylko słuchali, ale przed końcem wojny i oni chwalili Niemców. Dla ludzi byli bardzo dobrzy. Ktoś zachorował, to czym mogli, się dzielili, byli bardzo sąsiedzcy.
A co było dalej? Przeczytamy już niebawem w XVII odcinku wspomnień Reginy Matuszewskiej. Zapraszam.
Edmund Zieliński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz