niedziela, 18 stycznia 2015

Jedziesz pierwszy raz do miasta, to musisz usmarowanego Żyda pocałować w brodę. Regina Matusze

A czy wjeżdżając pierwszy raz do Starogardu nie było podobnie? Tylko, że tu na początku ul. Chojnickiej siedział Bismarck na rogu kamienicy, którego wjeżdżający musiał pocałować w sumiaste wąsiska. Inni mówili, że w tylną część ciała. I ja podobną historię przeżyłem. Jechałem wozem konnym z wujkiem Franciszkiem do cioci Waleski z ziemniakami. Całą drogę wujek mi przypominał, że będę musiał pocałować Bismarcka. Więcej było we mnie ciekawości niż bojaźni, trochę niedowierzania również. Wjeżdżając w ulicę Chojnicką nijak nie mogłem dostrzec na kamienicy Bismarcka. Wujek z uśmiechem powiedział - pewnie poszedł na obiad. I tak mi się upiekło.

A pani Regina wspomina dalej…

Przyszedł do nas Stefens, światły człowiek. Był w Ameryce i dużo rzeczy widział. Był jakiś czas wójtem. Popatrzył na matkę, pogadał i mówi do ojca: Krawcu, ty ratuj żonę. Jedź z nią do doktora. Jak nie masz pieniędzy, to ci pożyczę. Masz małe dzieci, żeby sierotami nie zostały.

Ojciec pojechał z matką do Łysych. Matka bojała się doktora, mówiła: Jak mam umrzeć, to i tak umrę. Śmierci też się bojała. Dała się przekonać, była trzydziestopięcioletnią kobietą. Lekarz matkę zbadał i naznaczył matce zastrzyki brać dwa miesiące co dzień.

Co tu robić, co dzień jeździć, za daleko. Na szczęście w Łysych mieszkał Antoś, Sym ciotki Bronci. Kiedyś, gdy mój ojciec się ożenił z moją matką, jak ja byłam mała, on uczył się u mojego ojca na krawca. W Łysych otworzył swój warsztat, pomagała mu siostra Stefka. Ojciec matkę zostawił w Łysych. Celinkę zawiózł do ciotki do Dąbrów, mnie do pilnowania Celinki. Byłam Trzy tygodnie, tęskniłam bardzo do domu. Ojciec przywiózł pranie ciotce i Genię do bawienia Celinki. Ojciec mnie wziął na rower i przywiózł do domu. Na drugi dzień zaprowadził mnie na pole, żebym pioła proso (pieliła chwasty z prosa - E.Z.).

Były to wakacje. Mnie to pielenie licho szło, sama jedna, nudno. Słońce zaczęło mocno przygrzewać. Tego roku była wielka susza, niektóre studnie powysychały. Przyszłam do domu, ojciec kazał mi krów popaść. Za dwa tygodnie znów pojechałam do Dąbrów do ciotki. Genia przyjechała do domu, bo też tęskniła za domem. Irki też trzeba było pilnować, żeby gdzie nie poszła od domu. Jakiś czas matka miała ją w Łysych. Odbywały się tam małe targi. Irka chodziła z matką po targu i się zgubiła. Szła i płakała, ludzie jej pytali, jak się nazywa. Mówiła, Irena Ksepka. A gdzie mieszkasz? U Antosia. Ludzie Antosia znali i Irkę doprowadzili do matki.

Matka w Łysych czuła się dobrze. Antoś i Stefka podleczyli ją duchowo. Lekarstwa też leczyły. Ojciec do Dąbrów przyjechał furmanką po mnie i po Celinkę. Celinka była krzykliwa i swoją obecnością stawiała wszystkich na nogi. Na furmance całą drogę spała. Była wielka radość, wszyscy w domu razem.

Było już po żniwach. Ojciec najął do odbierania żyta Sobotkową Stefkę. Ona wyszła ze szkoły i była rada, że trochę zarobi. Czternaście lat miała, ale była krzepką dziewczyną. Zaczelim z ojcem snopki zwozić, my wszystkie trzy na wozie drabiniastym. Irkę matka trzymała na kolanach. Genia obok mnie, wóz jakoś przez bruzdę podskoczył i Genia spadła, tak jakoś w bruzdę i ojciec konia wstrzymał, ale jedno koło przez Geni szyję czy głowę przejechało. Wszyscy się zlęklim tego wypadku, ale widać miała szczęście, bo nic jej się nie stało. Ojciec w polu dużo nie robił, ludzie go wyręczali. Mówili: Uszyj mi portki, a ja za ciebie zrobię w polu.

W okolicy szył Lejba - Żyd. Ludzie go wozili z maszyną od domu do domu. Mówili: Krawcu, jak ty uszyjesz, to trzyma do zdarcia, a jak Lejba, to trzeba ręce prosto trzymać, bo jakby chciał podnieść do góry, to się wyrywały. Ojciec szył pomału i dobrze, pewnie za swoją robotę brał drożej. Żyd szył szybko i brał taniej. Biedniejsi ludzie szli do Lejby. Lejba miał gromadę dzieci, na które mówiło się bachory, chciał je wyżywić i nauczyć jakiegoś fachu. Żydzi na roli nie pracowali. Pamiętam Pejsę, jak jeździł z cielakami po wsi. W długich, czarnych mantlach i czarnych jarmułkach na głowie. Za starymi szmatami też jeździli Żydzi.

Byłam z matką w Myszyńcu na jarmarku. Matka chciała mi kupić materiał na sukienkę. Chodź, pójdziem do kromnicy, tak się nazywały te sklepy żydowskie. Na ścianach były półki od góry od samego dołu. Za kontuarem stała Żydowka. Miała czarne, kręcone włosy. Bez przerwy mówiła. W sklepie był tłum ludzi. Trudno się było dostać do przodu. Żydówka pokazała mamie różowy kreton w białe kropki. Podobał mi się bardzo, ale matka mnie nie pytała. Może był za duży hałas. Kupiła mi niebieskiego mongolu. U Żydów pewnie kupiło się taniej, dlatego tyle ludzi było w kromnicy.

Ludzi na jarmarku było dużo. Każdy przyjechał, żeby coś sprzedać i kupić. Powstawały i polskie sklepy, ceny w nich były równe. U Żyda ceny skakały. Kto umiał się targować, to za pół ceny kupił. Jak kupił coś rano, to wieczorem sobie pluł na brodę, bo mógł kupić daleko taniej. Trzeba było być kutym na wszystkie cztery nogi. Gdy się kupowało coś większego, to się brało kogoś, kto znał się na towarze. Jak jakaś kobieta chciała kupić maszynę do szycia, to przychodziła do nas i ojca prosiła, żeby ojciec z nią jechał do Kolna i pomógł jej kupić dobrą maszynę. Ojciec jechał i wypróbowywał maszyny, która lepiej szyje. Jak rower chciał jakiś kawaler, też brał kogoś starszego. Konia czy krowę kupić, też trzeba było brać kogoś mądrego, bo głupiemu wgadali handlarze byle co. Ojciec po nici guziki i haftki jeździł do Kolna, choć było dalej. Miał znajomego Żyda Rubensztejna i on jemu towar sprzedawał po niższej cenie. Z Żydów ludzie się podśmiewali, szydzili, bo mieli różne dziwne nazwiska. Żyd na to nie zważał, bo z tych ludzi żył.

Gdy jechało się do Kolna, to sąsiedzi sprzęgali konie i jechało się szybciej. Przeważnie po prosiaki jechało się do Kolna, a do Myszyńca sprzedać. Gdy brało się dziecko, żeby zobaczyło miasto, to się mówiło: Jedziesz pierwszy raz, to musisz usmarowanego Żyda pocałować w brodę. Bał się każdy, kto pierwszy raz jechał, ale ciekawość była silniejsza. Dużo było do oglądania, tyle różnych wyrobów. Wszystkie ręcznie wyrabiane. Dziś i w muzeum tego nie zobaczy, co zobaczyło się na rocznym jarmarku. Na zwykłym też było co oglądać, który odbywał się raz w tygodniu. Moi sąsiedzi sprzęgali konie i z kobietami swymi pojechali do Kolna. Kobiety poszły kupić co im było trzeba. Chłopy poszli popatrzeć, jak idzie handel. Nie mieli za dużo w kieszeni i im się trochę nudziło.

Przy rynku miał Żyd dużą kamienicę i tę kamienicę chciał sprzedać. Rozgłaszał wszędzie, czy kto nie kupi. Moi sąsiedzi zaraz się zgłosili, że oni kupią. Zaczęli się z Żydem targować i w ręce tłuc, kto więcej płaci. Jeden drugiego brał za dłoń, swoją dłonią tamtego uderzył i pytał, ile chcesz za cielaka. Tamten brał znów rozmach, żeby zdrowo uderzyć tego drugiego. Tak długo się targowali i uderzali w dłonie, aż targu dobili. Moi sąsiedzi tak targowali się z tym Żydem o tę dużą kamienicę. Żyd ich nie znał i targował się zajadle. Ludzie zaczęli się zlatywać i podżegać targujących. Wszyscy mieli z tego wielki ubaw. Sąsiedzi potem opowiadali, jak Żyda nabrali. To, że przy targu w ręce się uderzali, to było dobre, bo to jak prądy dziś ludzi leczą przez dotyk. Kiedyś ludzie instynktownie wyczuwali, co dla nich dobre.

Gdańsk 14.12.2014 Opracował Edmund Zieliński



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz