Wstęp na Fb
Nie pisać nigdy całości od razu!
Na dłuższy czas mnie zamurowało na Fb. Napisałem otóż dwa tygodnie temu jednym tchem długi tekst na temat lat pierwszej Solidarności w ramach sprzeciwu przeciwko wypowiedziom w Sieci o rzekomo rządzących obecnie "solidaruchach". Mnie to obraża, wobec tego zacząłem walić w klawiaturę i powstał za jednym zamachem cały tekst pt. Postulat numer 14. Wyciągnąłem z niego czwartą część o malarzu Marianie (najlepiej opracowaną) i wstawiłem na Fb, co było błędem, gdyż tam nie ma uzasadnienia tytułu. Cały tekst opowiada o pierwszej Solidarności, ale nie tej tam w wielkich miastach, skąd rzeczywiście rekrutowali się późniejsi Panowie Politycy (kim oni byli, już właściwie wiemy), a na prowincji, gdzie w pierwszej S działały miliony, marząc o czymś zupełnie innym niż, to co dzisiaj urządzono. Przy okazji jest to zebranie moich wspomnień, być może wymyślonych :) Zilustrowałem ten tekst zdjęciami z Pelplina, bo być może tam toczyło się to, co tu przedstawiam :) Kto nie lubi czytać, może obejrzeć zdjęcia - stare pocztówki i fotki, jakie zrobiłem w zeszłym roku...
Postulat numer 14
Fragmenty - cz. 1
Dom Pomocy Społecznej mieścił się gotyckim budynku byłej kościelnej uczelni odebranym Kościołowi przez komunistów. Latem rodzice odwiedzający dzieci wychodzili z nimi na zewnątrz do ogródka ze skromnymi przyrządami, wśród których królowała odrapana, prymitywna huśtawka na dwie osoby. Czasami wychodzili dalej - po betonowym moście ozdobionym ciężkimi tralkami, z rozdwajającymi się już za rzeką schodami, z bijącym źródłem w rombie między nimi i wchodzili na teren ogrodu otaczającego Pałac Biskupa, gdzie alejki prowadziły nad wielki Biskupi Staw. Czasami w letnie, gorące dni wysokie słońce prześwietlało nawet z pół metra zgniłej wody, rozjaśniało ją i dzięki temu widać było co kilka centymetrów czarne, znieruchomiałe cienie karpi, a blisko brzegu już nawet ich szczegóły - zielone grzbiety pokryte jakby omszałą łuską, wielkie łby i pełne pretensji rozdziawione usta. Być może te największe okazy, pławiące się dla bezpieczeństwa w środku stawu, żyły od czasów średniowiecza.
W takie upalne dni opiekun ogrodu wchodził w woderach po pas do wody i wyrzucał kilka do taczki szypą. Bezwstydnie nażarte ryby niespecjalnie podejmowały walkę o życie, jakby ten syty w słońce i jadło dzień był absolutną kulminacją ich życiowego szczęścia, po którym nie ma już sensu walczyć o cokolwiek, bo cokolwiek nigdy już nie będzie takie, jak w ten akurat dzień.
Z rzadka po parku spacerowały zakonnice, a mijający je goście patrzyli na nie udając, że nie patrzą, chcąc odczytać jakąś niezrozumiałą dla nich tajemnicę z ich bladych twarzy, okolonych biało-czarnymi nakryciami głowy. Zapewne zdumiewali się, jak można odwrócić się w życiu od słońca i ukrywać ciała w cieniu drzew i w tych dziwnych pingwinich ubiorach.
Na trzecim piętrze mieszkały najtrudniejsze przypadki, takie, z którymi nie można było się skomunikować. Nie to co niżej, gdzie mieszkali chłopcy rozumiejący co się do nich mówi, a nawet od biedy rozmawiający. Przy głównym wejściu przybyłych w niedziele gości na ogół witał Arek ciągle tymi samymi słowami: "Dlaczego ja taki jestem?" I od razu sam sobie odpowiadał: "Bo tak musi być". Fenomenem w DPS-ie był Beno. Każdy, kto pierwszy raz wdawał się z nim w pogawędkę, nie wierzył, że on również jest z tamtej strony. To znaczy zaczynało się od pogawędki, a potem Beno ciągnął niemożliwy do przerwania jakiś tam dla niego logiczny monolog, który w stanie euforii uzupełniał muzyką zespołu Abba z przenośnego ciemnoniebieskiego magnetofonu.
W brzydkie dni i przez całą zimę ścieżka spacerowa wiodła w chłodnym cieniu gotyku. Po naciśnięciu ogromnej, niemieszczącej się w jednej męskiej dłoni kutej klamki, po właściwie siłowaniu się z nią, otwierały się malutkie, ale potwornie grube i ciężkie dębowe drzwi i schodziło się po schodach do gotyckiego krużganku, otaczającego zawsze zamknięty wirydarz, leżący pomiędzy bazyliką katedralną a budynkiem DPS-u. Wirydarz budził ciekawość, jak wszystko co bliziutkie, co na wyciągnięcie ręki, ale nie do dotknięcia, co niedostępne i zakazane, i - w tym przypadku - na dodatek niewyraźne z powodu brudu i krzywizn szybek w kształcie karo oprawionych w ołów. W ostrołukach ścian krużganka wisiały olbrzymie barokowe obrazy, przedstawiające pełne grozy sceny biblijne, niektóre wyblakłe, a niektóre z soczystymi barwami po renowacji. W jednym ostrołuku, zdaje się po zdjęciu barokowego dzieła, ukazał się gotycki fresk - ukrzyżowany Pan Jezus Chrystus.
W połowie sierpnia 1980 roku, po przypisaniu odpowiednich środków uspokajających, bez których DPS nie mógłby funkcjonować, doktor Doktor wyszedł z gabinetu Pani Pielęgniarki (jakże piękna, regularna twarz, szkoda, że taka zawodowo nieprzenikniona - myślał doktor Doktor - raz tylko trochę się otworzyła mówiąc, że ma problemy z zasypianiem i poprosiła o poradę, a on żartem odpowiedział: "Mniej grzeszyć", co na zawsze zamknęło to pierwsze otwarcie), zszedł po schodach, przeszedł bramę i zatrzymał się zdziwiony, gdyż akurat przed jego nosem zahamował jelcz, czyli ogórek.
Po chwili otoczyła go gromada pensjonariuszy DPS-u, którzy akurat wrócili z corocznego obozu nad jeziorem Mroczne. Niektórzy mieli na sobie harcerskie mundury, co bardzo nie podobało się doktorowi Doktorowi. - Są nawet i tu, wśród takich ciężkich przypadków - westchnął z rezygnacją, mając na myśli komunistów i ich wszędobylskie przyczółki.
- Pan doktor Doktor nasz kochany! - wykrzyknął Beno, trzymając w jednej dłoni obozowy tobół, a w drugiej radiomagnetofon. - Wracamy z dwutygodniowego obozu! Pan Meger łowił co wieczór durszlakiem ponad trzydzieści raków, a Panowie z Miasta zastawiali pupy na węgorze i nad ranem wyciągali ze dwieście... Proszę posłuchać Abba... Nie zna pan zespołu Abba?! Dla pana, panie doktorze kochany Doktorze - raz, dwa, trzy... raz, dwa, trzy - "Waterloo"!
I nagle w gotyckie mury bazyliki katedralnej walnęło na maksa puszczone "Waterloooooo".
- To tutaj niestosowne, barbarzyńskie dźwięki wobec wieków ciszy katedry - rzekł szorstko doktor Doktor, zastanawiając się, jaką by teraz dał Benowi dawkę Valium na uspokojenie, ale Beno dopiero się rozkręcał... - A pan Meger grał nam codziennie rano "Pobudkę" i wieczorem "Ciszę". Pan Meger potrafi i zaraz zagra dla pana doktora Doktora. Niechże pan zagra, panie Meger (instruktor obozowy Meger już wiedział, skąd u Bena takie wyszukane konstrukcje zdaniowe, poznał jego życiowe tajemnice na obozie). Czy pan Meger może zagrać? - zwrócił się Beno do Harcmistrza Osojcy, który akurat wysiadł z ogórka.
Meger poczuł się nagle bardzo skrępowany, gdyż źrenice doktora Doktora zrobiły się dziwnie żółte, jakby tygrysie i absolutnie nie mógł odgadnąć, czy ten tygrys chce posłuchać jego gry na trąbce, uściślając kornecie, czy się na niego wściekle rzuci. Po chwili zaryzykował - otworzył futerał, założył ustnik, zwilżył wargi i... - Ale, ale, przecież jest południe. A "Pobudkę" gra się rano, a "Ciszę" wieczorem - rzekł z wahaniem.
- To proszę połączyć jedno z drugiem - zakomenderował podekscytowany Harcmistrz Osojca - i będzie "Południe". I triumfalnie przemaszerujemy do DPS-u. Baczność! Biegiem marsz!
Na tę wewnętrznie sprzeczną komendę niektórzy prawie pobiegli, a niektórzy prawie pomaszerowali, co i tak na jedno w ich przypadku, osób od urodzenia z trudem chodzących, wychodziło.
Orszak minął marszobiegiem bramę i przy dźwiękach "Ciszy", "Pobudki", "Waterloo" oraz dźwięków bębna, w który tłukł z zapałem Harcmistrz Osojca, skierował się w stronę drzwi DPS-u. Wszystkie te dźwięki oczywiście popłynęły także za most, za cichą rzekę i z ogromną siłą uderzyły zmasowanymi decybelami w Biskupi Pałac, gdzie akurat Jego Ekscelencja Ksiądz Biskup czytał po raz czterdziesty siódmy 124. stronę dzieła "De imitatione Christi".
Wszystkim po pięć dawek Valium - pomyślał doktor Doktor patrząc na to całe wariactwo i wreszcie doszedł do żółtej syrenki 103. Już miał otworzyć drzwi, gdy nagle za wycieraczką ujrzał jakąś ulotkę z czerwonym napisem SOLIDARNOŚĆ. Wziął ją do ręki i zaczął czytać, początkowo od niechcenia, a po kilkunastu zdaniach już z wielkim zainteresowaniem. Był to numer gazetki ze Stoczni z 21 postulatami - numer, który - jak się później okazało - spowodował reakcję łańcuchową, doprowadzając do wielkich, historycznych zdarzeń, o których już wkrótce jako o pierwszych i najważniejszych na świecie miały informować wszystkie światowe media, do wielkiego sprzeciwu i gorączkowych ruchów światowych wojsk, a na końcu do rozwalenia Berlińskiego Muru.
Niewiarygodne, ale wszystko to zaczęło się przez nędzny biuletyn z 21 postulatami, jakiś właściwie świstek papieru, zatknięty z wycieraczkę syrenki 103 doktora Doktora przed bazyliką katedralną, obok DPS-u.
Doktor Doktor czytał siedząc w syrence, zafascynowany tym, co wreszcie może się stać po tylu latach ciągłego oczekiwania, nie zważając już na oddalającą się szaloną muzykę pensjonariuszy DPS-u i od czasu do czasu sięgając ze wzruszenia do teczki po kolejną porcję Valium.
Tadeusz Majewski
PRZEJDŹ DO CZĘŚCI CZWARTEJ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz