poniedziałek, 19 stycznia 2015

Postulat numer 14 - cz. 4. To Terytorium jest od zawsze Eksterytorialne

Postulat numer 14

Fragmenty - cz. 4

W szarym i brudnym prowincjonalnym mieście niewiele było miejsc godnych wstąpienia. Na piwo chodził do którejś z kilku akwariów, bums inaczej, albo jednej z dwóch obskurnych knajp, gdzie mętne światło i papierosowy dym sprytnie skrywały brud na ciężkich jak hantle kuflach. W Muzeum czasami organizowano wernisaże, jak ten malarza Mariana, na który zaszedł dość przypadkowo.
- A cóż to za chleb panie Marianie? - zapytał o jeden z obrazów.
- Bochenek czasu - odparł malarz. I wyjaśniał. - Ta piętka, wie pan, początek, narodziny, dzieciństwo, więc rumiana. Potem już pajdy dziesięcioleci...
- Co za pajdy?

- No kromki, inaczej. Dają się tu, na obrazie wyszczególnić. Kromka po kromce jak dziesięciolecia życia. Te ostatnie w innym kolorze, bo już czerstwe, bo to może daj Boże jeszcze kromka i piętka w wieku 60 i 70 lat. Może daj Boże, bo to już sfera pobożnych życzeń dożyć 70 lat.
- Aha. Siedemdziesiątka, przecież to dla nas abstrakcja. Jesteśmy młodzi.

Szli po szerokich schodach muzeum oglądając wiszące tu obrazy. Malarz Marian, który miał dziwnie wilgotne wgłębienia dłoni, a końce palców brązowe od nikotyny, mówił niezbyt składnie i niewyraźnie.
Cóż to chce nam powiedzieć w tych płótnach? - rozmyślał Meger. - Swoją prawdę i nastrój. I to, że jest trochę Modiglianim zimnej północy. Szkoda, że takie mało wesołe. Namalowałby kilka marabutów i kakadu i by poweselały.
- A po ile one są?
- Co? Aaa, obrazy... Od 150 do 300 złotych.
- Chcę ten, ten, ten i... ten... Cygankę, Autoportret i te dwa.


Był to w historii wernisaży Muzeum pierwszy prywatny zakup dzieł, na dodatek masowy.
Zdumiony malarz Marian upuścił na podłogę muzeum niedopałek sporta i wszyscy rzucili się do poszukiwania gaśnicy, bo wykładzina z Kowar zajęła się ogniem.

Meger po godzinie szedł, nie patrząc na płonące już na dobre Muzeum za jego plecami, z czterema płótnami, zawiniętymi w nędzny pakowy papier, niechlujnie przewiązany deficytowym sznurkiem do snopowiązałek. Dotarł na Osiedle Młodych i wszedł do mieszkania, które mieściło się na piętrze jednorodzinnego domku, tak zwanej kostki (na Osiedlu był jeszcze typ wysoki parter). Mieszkanie nazywało się stancją. Gospodarz był biedny i schorowany, wieczorami śpiewał pożegnalne psalmy, górę wykończył tylko na tyle, aby ktoś tymczasowo pomieszkał. Na ścianach na pół metra od sufitu ciągnęły się sine pasy liszajów, wyraźne przebicie szlaki z samorobnych pustaków (po dwóch latach pasy zrobiły się ohydnie atramentowe, a następnie pokryły się białym nalotem chyba jakiegoś grzyba żyjącego szlaką).
W pokoju zawisły cztery obrazy malarza Mariana, odwracając trochę uwagę od tego przykrego widoku.

Meger codziennie budził się o 6 rano, robił 70 pompek, brał prędką kąpiel w żeliwnej wannie ca 10 centymetrów ciepłej wody, bo bojler nie wyrabiał więcej, ubierał się i ruszał do Kombinatu.
Często czekał przy szlabanach, gdyż w tym miejscu wolniutko przejeżdżały wojskowe pociągi z zamkniętymi wagonami towarowymi, prawdopodobnie z radzieckimi żołnierzami w środku. W latach sześćdziesiątych wagony jechały w tym miejscu jeszcze wolniej, ich drzwi były szeroko otwarte, a uśmiechnięci żołnierze, wielu o kałmuckich rysach twarzy, rzucali dzieciom twarde kostki kawy sprasowanej z cukrem. Grały im harmoszki na nutę Wschód - Zachód, Zachód - Wschód.
Teraz wagony zamykano, gdyż przerzuty wojsk były tak bardzo ściśle tajne, że nawet Wielcy Generałowie nie wiedzieli, czy w ogóle one były.

Więc po tych ruchach ukrytych w wagonach wojsk szedł do Kombinatu Głównej Szkoły Tysiąclecia, stamtąd na piwo do bumsy lub pijalni przy Bieruta, a pod wieczór na Osiedle Bloków do Dominika - na czwarte piętro, mieszkanie typ M-4.

Donek był małomówny, ale pogodny i bardzo pracowity. Czekał już w swojej pracowni z kredowym papierem, blokiem kalkotekstu z literkami i liniami, by zacząć skład kolejny numer solidarnościowego pisma "Nasze Echo". Meger wyjmował z teczki szpalty tekstów, przepisane na stancji na przedwojennej maszynie Mercedes z szerokim wałkiem i zaczynała się żmudna robota. Donek odpowiednio te szpalty przycinał i naklejał na kredowy papier, dodając tytuły z liter kalkotekstu. Wklejał też swoje rysunki, ale gdy zobaczył, jak rysuje Meger, rzekł: Jesteś w tym lepszy ode mnie, więc od dzisiaj to twoja działka.

Od tego czasu Meger pisał, przepisywał i dużo rysował, a rano szedł niewyspany i w zapoconym ubraniu na lekcje, gdzie nieprzytomny opowiadał o Katyniu, ulotce znalezionej przez doktora Doktora za szybą syrenki 104 w Biskupim Miasteczku i o wielu ulotkach, w tym i o gazetce "Nasze Echo", którego strony będą przyklejone do witryny Państwowej Księgarni prowadzonej przez Pana Pciucha na Placu 1 Maja.
Pan Pciuch był bohaterem, bo - jak mówił - miał ICH w małym poważaniu. Nie bał się albo było inne albo - albo należał do tajnych informatorów, o czym być może nawet nie wiedział.

Lubił rysować właśnie tak - na ogół Panów Lalkarzy i Kukiełki, którym wydaje się, że żyją i są bardzo ważne. Rysunki z dumą podpisywał bardzo czarno na bardzo białym MEGER, żeby wszyscy to dostrzegli, żeby widzieli czarno na białym, że to rysował on, Meger, a nie jakiś bojaźliwy anonim.


Pewnego razu, gdy wracał z Kombinatu - Głównej Szkoły Tysiąclecia ulicą Dworcową, zza dworca PKP, od fabryki mebli nagle wychynęły niziutko lecące helikoptery z czerwonymi gwiazdami, ciągnąc za sobą jakby opóźniony warkot silników i śmigieł. Przeleciały nad nim tak niewiarygodnie wolniutko, że aż osłupiał z zadartą głową. Tyle żelastwa wisi prawie nieruchomo w powietrzu i jakim cudem nie spada - pomyślał. Dokładnie widział przesuwające się nad głową smukłe kształty podwieszonych rakiet i łączące płaty stali nity. Wydało mu się nawet, że jakiś pilot strzela do niego szyderczo z palca.

Hm - z rysunkami na takie coś? Cóż za naiwność i głupota podpisywać się MEGER! A mówiła Pani Bołos, wróżka i cichodajka z ulicy Bieruta, że przyjdzie Czerwony Kur i będzie gwałcił i mordował. I ten twój podpis - w Wielkiej Grze Historii.

Ale na takie myśli było już za późno - cały Szary Kraj rysował, rysował wszędzie i zawzięcie, w tysiącach takich gazetek jak "Nasze Echo", cały kraj zamienił się w rysowników, odkrywając, ile można powiedzieć przez rysunek, rysował przede wszystkim na plakatach, cały Szary i Ponury Kraj parł do przodu, absolutnie nie chcąc się w tym rysunkowym amoku zatrzymać, znieruchomieć, dogadać się w tym swoim rozgadaniu, rozpolitykowaniu, rozwścieczeniu, absolutnie wykluczającym czarne scenariusze z wyobraźni i zrozumienie oczywistości, że nic tu przecież nie da się zmienić, bo To Terytorium jest od zawsze Eksterytorialne i zarezerwowane jako pole bitwy dla żołnierzyków dziurawionych ołowiem.

Na pierwszym zebraniu w fabryce baterii miał się pojawić już słynny Lechu. Zanim przybył, rozpętała się burzliwa dyskusja, w której przekrzykiwano się nawzajem. Zmierzono specjalnym aparatem, kto krzyczał najgłośniej i z nich utworzono tymczasową grupę władzy. Po tym zaczęto grać w grę o nazwie Wyłapywanie Kapusiów. Grupa poszukująca z przyczepionymi jak pistolety maszynowe wielkimi latarkami, wyprodukowanymi w tej fabryce na eksport dewizowy, omiatała wzrokiem twarze i elementy ubioru. I... o, jest!! Pan Roman?! Panie, a pan to z jakiego przyszedł zakładu?!

- On pracuje w centrali telefonicznej w szpitalu dla wariatów - skwapliwie podpowiedział zakamuflowany tajny Agent SB (co się okazało po 30 latach).

- Aha, tu go mamy! Centrala telefoniczna?! Ma możliwość podsłuchu przecież. A ten wielki, lśniący radiomagnetofon na ramieniu to ma niby skąd? Nagrywa nasze zebranie! Proszę stąd wyjść! - huknęła klasa robotnicza.

- Paszoł won! - poprawiło czterech nagle porządkowych z wielkimi latarkami, odrzuconymi z eksportu, dźgając nimi pana Romana.

- O, jest Lechu! Brawa, brawa, wielkie brawa! A po chwili: - Nie, to nie on. To działacz Solidarności z PKS-ów, niejaki Kaszubowski.

- Ale wykapany on! (tak się wtedy wydawało - przecież ta twarz dopiero zacznie światową karierę, dopiero będzie na najazd teleobiektywów i kamer świata na te wąsy, to napompowanie, ten geniusz prostactwa).

- Przepraszamy, panie Kaszubowski, pomyłka, ale i tak oklaski się należą, choćby za podobieństwo. Prosimy o oklaski! Oklaski! Dość, silencja, mordy w kubeł... Czekamy na Lecha. - Lech nie przyjedzie - najświeższa informacja. Sala: - Buuuuu....

[...]


Malarz Marian, jeden ze najzdolniejszych studentów Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, nie ukończył trzeciego roku. Leczył się w szpitalu na schizofrenię, ale taką o łagodnym przebiegu. Nie miał problemów z przepustkami i przychodził do niego, siadał w kącie pokoju, pił czaj za czajem i godzinami patrzył, jak on kopiuje - wtedy akurat "Marszałka Józefa Piłsudskiego na kasztance" Wojciecha Kossaka.
- Wiem, to nie jest malarstwo, to rzemiosło, panie Marianie. Na zlecenie profesora historii Grodmana.
Na ogół malarz Marian palił sporty aż do palców, czasami nawet je przypalał i coś tam mruczał, ale teraz nagle wyraźnie rzekł: - Tego właśnie brakowało. Tego muśnięcia. Wąs. Teraz jest dobrze, nawet bardzo, autentyczny Piłsudski.

Meger odwrócił wzrok - Cyganka patrzyła na niego trochę drwiąco, ale ogólnie z ciepłym humorem. Z drugiej ściany z wielkiego płótna, z autoportretu patrzył gdzieś tam przed siebie sam malarz Marian.
No tak, faktycznie teraz jest dobrze. Takie jedno zupełnie przypadkowe muśniecie i Wąsy Piłsudskiego... Ktoś walił w wejściowe drzwi. Kopał. Wszystkie psy na Osiedlu Młodych, spowitym już ciemnością, zaczęły nagle przekazywać sobie jakieś pełne emocji komunikaty. Zbudzony gospodarz zaczął zawodzić psalmy.

Drzwi otworzyły się z hukiem.
- Aaa, już pan jest, panie profesorze! Jakże się cieszę, tym bardziej, że wąsy wyszły doskonale... ale co pan... co pan, w mundurze?!
- A więc namalował pan Piłsudskiego - zimno wycedził profesor Grodman. Zza jego pleców wynurzyło się dwóch panów, również w dziwnych mundurach.
- Jaki ja pan da ciebie, jaki ja pan?! Kaziu, profesorze, przecież jesteśmy na ty... Namalowałem na pana zlecenie...
- Pan pójdzie z nami. Mamy stan wojenny... A obraz proszę sobie wziąć, panie poruczniku - rzucił jeden z nich do profesora Grodmana.

Na zdjęciach Szare Miasto z tamtych czasów, Cyganka malarza Mariana, autoportret malarza Mariana

Tadeusz Majewski

PRZEJDŹ DO CZĘŚCI PIERWSZEJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz