23 listopada tego roku mija 30. rocznica operacji na przebitym sercu siedemnastoletniego chłopca F. P., zamieszkałego na terenie gminy Osieczna. Zabieg ten był wysiłkiem całego zespołu oddziału chirurgicznego Szpitala S.S. Elżbietanek - wspomina dr Bernard Gajdus.
Mój remanent
Z dr Bernardem GAJDUSEM rozmawia Tadeusz Majewski
Gajdus... nietypowe nazwisko... Z łacińską końcówką. Skąd wzięła się rodzina o takim nazwisku na Kociewiu?
- Rodzina ze strony ojca przybyła w kociewskie strony z Litwy, prawdopodobnie po powstaniach (dokumenty rodzinne sięgają prawie XVII wieku). Ojciec mój, Władysław, urodził się w Gniewie, stamtąd pochodzą też moi dziadowie. Matka, Emilia z domu Oczkowska, pochodziła z Trątnicy koło Lubawy.
Rodzina, sądząc po licznych pamiątkach, inteligencka od dziada pradziada...
- Niezupełnie. Dziadek był zarządcą w gniewskich młynach. Ojciec był nauczycielem i kierownikiem szkół w różnych okolicach Pomorza, a po powstaniu Polski w 1919 roku otrzymał nominację zastępcy Rektora Seminarium Nauczycielskiego w Toruniu. Następnie był rektorem jednej ze szkół toruńskich.
Urodziłem się w powiecie toruńskim w 1916 roku w rodzinie wielodzietnej - było nas siedmioro. Najstarszy brat, św. pamięci Jerzy - asesor DOKP Toruń - został przez Niemców aresztowany, uwięziony w forcie siódmym i w listopadzie 1939 roku wraz z 900 obywatelami Torunia i Pomorza rozstrzelany w lesie Berberka. Drugi brat, ksiądz Wojciech - proboszcz w Zawrze, aresztowany wraz z bratem, przeżył gehennę fortu siódmego, Stutthof oraz Oranienburg Sachsenhausen w pobliżu Berlina. Osobiście uniknąłem aresztowania, przebywając na studiach w Wilnie. Okupacja przerwała moje studia lekarskie w Wilnie. Dyplom lekarski uzyskałem na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu 22 grudnia 1945 roku.
Według autora amerykańskiego bestseleru "Doktorzy", lekarzami zostają szczególni ludzie - tacy, którzy w dzieciństwie bardzo mocno przeżyli śmierć bliskich, nie zgadzający się z ludzką śmiertelnością. Dlaczego pan wybrał medycynę?
- Uczęszczałem do klasycznego sławnego Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Uczyłem się głównie przedmiotów humanistycznych (przez 8 lat łaciny, 7 lat niemieckiego i 4 lata greki). Coś z tego do dziś w głowie zostało i przydaje się w życiu. Szczególnie łacina - nie tylko w medycynie, ale też w turniejach, uczy logiki [dr Gajdus recytuje nam teksty po grecku i po łacinie].
Decyzja o studiach medycznych przyszła w VII klasie gimnazjum, po lekturze Żeromskiego, Przedtem interesowała mnie radiotechnika i mechanika. Myśl o medycynie zaczęła gwałtownie dojrzewać. Jako uczelnię wybrałem Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie. Byłem jednym z nielicznych Pomorzan immatrykulowanych w tej wspaniałej Alma Mater.
A więc Żeromski. A dlaczego chirurgia? Może czytał Pan "Znachora"? Książkę o zgrabnej fabule, chyba niesłusznie uważaną za szmirę?
- Czytałem i oglądałem film. Fabuła na granicy neurochirurgii, psychiatrii i chirurgii... Chciałem być ginekologiem, ale losy zagnały mnie do Pucka, gdzie zwalczałem epidemię tyfusu plamistego, który sam przechorowałem z powikłaniami rozległego zapalenia żył, z dużym obrzękiem.
Poproszono na konsultację z Gdyni mego późniejszego szefa i nauczyciela dr med. Bolesława Hryniewieckiego, ucznia prof. Radlińskiego i Sokołowskiego. Zastosował opatrunki specjalne, dzięki którym odzyskałem sprawność fizyczną, a dr Hrynowiecki zaoferował mi asystenturę na oddziale chirurgicznym w Szpitalu S.S. Szarytek św. Wincentego a Pauli w Gdyni.
Tak skończył się sen o ginekologii i zaczął się ośmioletni okres specjalizacji chirurgicznej. Był to młyn chirurgiczny - trzech chirurgów i co drugi dzień 12 planowych operacji. W 1953 r. zaproponowano mi wybór ordynatury w którymś ze szpitali powiatowych województwa gdańskiego. Zdecydowałem się na szpital w Starogardzie, gdyż miasto to znałem sprzed wojny, odwiedzając je z bratem ks. dra Bernarda Sychtę - kapelana w Kocborowie. Zadecydowały też powiązania uczuciowe z Kociewiem - Gniew, miejsce urodzenia mojego ojca.
1953 r. - pionierskie czasy...
- Pracę zacząłem w bardzo trudnych warunkach. W szpitalu przy ul. Hallera Sióstr Elżbietanek dysponowałem tylko 24 łóżkami, a po przeniesieniu oddziału wewnętrznego do gmachu przy ulicy Piłsudskiego udało się powiększyć oddział chirurgiczny do 40, a potem 60 łóżek. W nowym szpitalu, obecnie św. Jana, oddział chirurgiczny, który organizowałem, liczył już 80 łóżek.
Dyrektorem pan nie był?
- Nie, brakowało mi kwalifikacji politycznych i nie interesowały mnie problemy administracyjne. Doszedłem do wniosku, że zmienność poglądów politycznych do niczego nie prowadzi, a dla mnie najwyższym nakazem było zdrowie chorych i ratowanie życia ludzkiego.
Ależ wielu mówi, że w PRL-u trzeba było i można było iść na kompromis, i szło, nie zważając przy okazji, że materializm dialektyczny jest sprzeczny z wiarą... Pan jednak mówi, że nie warto zawierać kompromisu... Wobec czego czy raczej kogo?
- Wobec siebie, swojego sumienia. W tym zawodzie ważne jest umiłowanie zawodu i jest w tej materii jakaś królewskość, istotna wewnętrzna satysfakcja, etyczne zadowolenie, że człowiek coś zrobił, chyba, że człowiek stoi na stanowisku, że to wszystko i tak marność. Chociaż każdy pod koniec życia dochodzi do jakiegoś remanentu.
Wtedy to sumienie jest ważne. Czyli w jedynie słusznej portii (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza] Pan nie był?
- Nie należałem do żadnej partii. Jako student w Wilnie należałem do Katolickiej Korporacji Conradia - antypojedynkowej. Sprawy honorowe załatwialiśmy drogą dyskusji i układów.
Były jeszcze wtedy pojedynki?
- A jakże. Na szable, na pistolety gwintowane i niegwintowane.
Jakie operacje wykonywał pan na początku swojej pracy w Starogardzie?
- Głównie operacje wyrostka robaczkowego, przepukliny, operacje na żołądku, pęcherzyka żółciowego, na jelitach, operacje żylaków oraz operacje związane z urazami czaszki, klatki piersiowej ,jamy brzusznej, układu moczowego, kończyn górnych i dolnych, operacje z zakresu chirurgii dziecięcej i urologii (dr Sobalkowska).
Ile operacji ma pan za sobą?
- Na pewno wiele tysięcy zabiegów i operacji w okresie 36 lat działalności chirurgicznej. Żałuję, że nie prowadziłem dziennika, gdzie byłyby opisane ciekawe przypadki chirurgiczne, między innymi przypadki nowotworowe. Wśród przypadków interesujących zgłosił się pacjent z objawami zapalenia otrzewnej. Po otwarciu jamy brzusznej pływała w nim buteleczka po soku wiśniowym w następstwie zabaw seksualnych.
Wielkie emocje przeżyłem też, gdy w nocy musiałem operować własną córkę, u której stwierdziłem skręt kiszek. Miałem też kiedyś na stole operacyjnym chłopca ze wsi z prawą kończyną górną, wiszącą na paśmie naczyniowe - nerwowym. Dziecko podeszło do koła zamachowego sieczkarki, które próbowało zatrzymać. Koło rzuciło chłopcem o ścianę stodoły i prawie wyrwało kończynę górną, Od tego czasu otrzymuję co rok worek kartofli na pamiątkę. Jest to swoisty deputat wdzięczności.
23 listopada mija 30. rocznica pierwszej operacji na sercu, którą wykonano w starym szpitalu w Starogardzie. Może pan tę operację przypomni?
- Siedemnastoletni P. F, przyjęty z raną kłutą klatki piersiowej, w stanie wstrząsu, z objawami tamponody serca. W worku osierdziowym nagromadziła się krew i zostały ograniczone skurcze serca. Wypadek zdarzył się podczas zabawy z okazji Dnia Nauczyciela na placu w Osiecznej. Było ciemno, młodych nie wpuszczono na zabawę, byli na zewnątrz. W pewnym momencie ktoś uderzył P. F. w klatkę piersiową. Chciał pójść do domu, ale upadł i w stanie ciężkim przewieziono go do szpitala.
Otrzymałem wiadomość telefoniczną, że przywieziono pacjenta w stanie krytycznym. Natychmiast z synem Andrzejem - studentem medycyny - pojechałem do szpitala, zbadałem rannego i mimo stanu agonalnego podjąłem decyzję o operacji. Asystowali mi dr Landowski, mój syn, instrumentowała siostra Bagińska, znieczulenie wykonał dr Enriko Grotta. Lekarzem dyżurnym był wtedy dr Florek.
Wybór oczywisty - albo dać umrzeć, albo operować. Operację poprzedziły dostępne badania laboratoryjne i morfologiczne, skrzyżowano 750 mll krwi, płyny infuzyjne. Otwarto klatkę piersiową, wycięto przeszkadzający odcinek zebra i otwarto worek osierdziowy. Zeszyto szwami pojedynczymi ścianę serca, wiążąc węzły w momencie skurczu. W czasie operacji delikatnym masażem pobudzano leniwe skurcze.
Zoperowane serce dałem potrzymać synowi ze słowami: "Czy uda ci się jeszcze trzymać w ręku żywe ludzkie serce?". Operacja trwała od godz. 1.15 do 3.00. O godz. 5 nad ranem nawiązaliśmy z Franusiem kontakt słowny. Chłopiec po obudzeniu nie zdawał sobie sprawy z tego, co się stało. Odpoczęliśmy dopiero o godz. 8 rano. Pamiętam, że poszliśmy do dr Landowskiego i strzeliliśmy po lampce koniaku.
Oczywiście szeroko o tym informowała prasa...
- Echa tej operacji rozniosły się po kraju i za granicą. Otrzymaliśmy wiele telefonów z gratulacjami. W całej tej sprawie najważniejsze było to, że w skromnych warunkach szpitala powiatowego udało się przeprowadzić taką operację i uratować życie siedemnastoletniemu chłopcu, który dzisiaj ma 47 lat, pracuje i żyje w Czersku, gdzie założył rodzinę. Rok temu spotkałem go w rodzinnym domu. Wyszedł zdrowy i uśmiechnięty przed dom.
Podobno zawód chirurg jest na pierwszym miejscu w tabeli najbardziej stresujących zawodów. Jakie cechy powinien mieć chirurg?
- Lekarza chirurga powinna cechować umiejętność podejmowania trafnych i szybkich decyzji. Celowa reakcja, logiczne myślenie i wyciąganie wniosków. Cechy te powinny być podparte dużą wiedzą i sprawnością manualną. Kontakt ze stołem operacyjnym i leżącym na nim pacjentem winien eliminować tremę.
Czy chirurdzy nie mają poczucia wyższości nad innymi? Wszak pracują na pierwszej linii życia i śmierci...
- Teraz o życiu i śmierci decydują nie tylko chirurdzy, ale i transplantolodzy, neurolodzy, onkolodzy, kardiochirurdzy (co prawda są oni dziećmi chirurgii). Kiedyś tego podziału nie było. Za moich czasów istniał tylko podział na chirurga miękkiego (od jamy brzusznej), twardego od kości, dziecięcego i onkologa.
Często mówi pan o poglądach - materialistycznym i idealistycznym. Czy Bóg istnieje? Czy w zawodzie chirurga jest się bliżej odpowiedzi na to pytanie? Czy można w czasie operacji "chwycić Pana Boga za nogi"?
- Bóg istnieje. Nie da się tego namacalnie stwierdzić przy operacji. Wiara jest łaską i nie każdy jej dostępuje - dlatego są takie rozbieżności. Wiara chirurgowi bardzo ułatwia pracę, powoduje właściwy stosunek do chorego, do cierpienia i choroby. Jest ona dlatego bezwzględnie konieczna. Zresztą - co stwierdzam z mojego kontaktu - niewierzących chirurgów jest mało.
Śmierć nie jest dla chirurga tak straszna?
- Każdy zgon był dla mnie poczuciem klęski, porażki w walce o życie. Chirurgia związana jest z ryzykiem. Nie ma zabiegu łatwego i trudnego. Każdy trzeba traktować poważnie. Nawet najprostsza operacja może okazać się bardzo skomplikowana.
A śmierć?
- Cóż... Jest w człowieku ciągła chęć żywota, mimo wszystko. Mój ojciec mawiał: "Ja wiem, synku, że trzeba odejść, ale nie powiem, żebym tam się pchał, bo nie wiem, co ja tam wskóram". Dobry mój ojciec dożył 93 lat, a ja zbliżam się powoli do 90.
...........
DR BERNARD GAJDUS ZMARŁ W GRUDNIU 2001 ROKU.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz