sobota, 11 października 2003

Obywatele na drzewo!

Z każdym dniem przybywa faktów wskazujących na to, iż nasz kraj ruchem jednostajnie przyspieszonym stacza się w wielu dziedzinach na peryferie cywilizowanego świata. Zawieszane gorliwie flagi Eurolandu, monstrualne apanaże kierowników biznesu i polityki i kreowany przez media blichtr stołecznych salonów nie są w stanie zagłuszyć objawów degeneracji, jakiej podlega zdecydowana większość życia społecznego, politycznego i gospodarczego. A przecież a początku tzw. transformacji ustrojowej obiecywano nam wiele: realną demokrację i społeczeństwo obywatelskie, przywrócenie godności ludziom pracy i powszechny dobrobyt, niepodległe i przyjazne państwo.Dziś tamte słowa brzmią jak bajka. W kraju rządzonym przez oligarchię biznesową i partyjną, pozbawionym własnej polityki zagranicznej i zbankrutowanym do tego stopnia, że budżet można konstruować tylko w oparciu o wpływy z wyprzedaży majątku, spodziewanej pomocy unijnej i drukowania obligacji, większość Polaków żyje w nędzy lub niedostatku, pozwalając się traktować jak bydło robocze z samej tylko obawy o posadę. Jedyną realną korzyścią z obalenia komuny okazała się demokratyzacja życia politycznego, w wielu segmentach zresztą, bardzo ograniczona.

Możliwość wybierania przedstawicieli do samorządów, parlamentu i na urząd prezydencki nie bardzo jednak obywateli III Rzeczpospolitej pociąga, bowiem sfera polityczna zupełnie nie pomaga im w morderczej walce z rzeczywistą siłą władczą - rynkiem. Większość aparatczyków partyjnych stara się uparcie powiększać jego władzę, a dokładana kontrola, jaką biznes roztoczył się nad mediami, utrudnia, a czasem nawet uniemożliwia wyborcom zorientowanie się, iż istnieją alternatywy dla dominującej ideologii neoliberalnej. Demokracja polityczna w tych warunkach sprowadza się do wyboru z grona ludzi o podobnych poglądach na gospodarkę i rozwój społeczny, różniących się co najwyżej ich odcieniem, a coraz częściej w ogóle pozbawionych jakiegokolwiek zdania na istotne tematy, poza tym które akurat dyktuje im pragmatyzm w walce o stołek.

A przecież polityka to przede wszystkim konkurs idei, a dopiero potem szukanie konkretnych rozwiązań dla ich realizacji. Bez spełnienia tego podstawowego warunku, wszelkie wybory stanowią zaledwie dobór personalny, dokonywany w dodatku z grona zblazowanych macherów i technokratów. Niestety, wbrew temu co sugerują media i tzw. niezależni eksperci, nasza scena polityczna jest o wiele za mało zróżnicowana. Wolny rynek idei funkcjonuje niemrawo i z wyraźnym defektem jakim jest nieobecność zorganizowanej siły lewicowej i dominacja liberałów, co prawda poprzebieranych w różowe i niebieskie kostiumiki. Monopol na opozycyjność posiadają narodowcy - obecność których nietrudno wytłumaczyć w kraju tak bardzo podporządkowanym gospodarczo i politycznie, nie sposób jednak się z niej cieszyć ze względu na zbytni konserwatyzm obyczajowy i jawnie faszyzujący charakter niektórych ugrupowań.

Zamiast rzeczywistych podziałów światopoglądowych, mamy różnice pozorne i nieprawdziwe etykietki przyczepione do poszczególnych ugrupowań. Przeciw udzieleniu poparcia interwencji w Iraku przez Polskę opowiedziały się partie parlamentarne uchodzące i uważające się za mocną prawicę, za to imperialistycznej agresji sprzyjali podżegacze wojenni z SLD i Unii Pracy. Zdecydowana większość tzw. socjaldemokracji nigdy nie czyniła nic, aby uchronić kraj od następstw globalizacji, radując się z wprowadzenia naszego kraju do NATO i zgadzając się na nieuczciwe traktowanie polski w procesie akcesji do Unii Europejskiej.

Polityka prywatyzacyjna kolejnych rządów, niszczenie prawnych podstaw upodmiotowienia świata pracy, uniżoność wobec zachodniego kapitału, to cechy wszystkich kolejnych rządów III Rzeczpospolitej. Pod pewnymi względami nominalna prawica rzeczywiście działała w sposób stosowny do tego określenia, czasem szaleńczo jak w przypadku próby przeprowadzenia reprywatyzacji za rządów koalicji AWS i Unii Wolności, na szczęście zawetowanej przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Nie ulega jednak wątpliwości, iż poprzebierani za socjaldemokratów liberałowie nie mniej brutalnie naruszali zasady sprawiedliwości społecznej, chociażby poprzez storpedowanie ustawy o powszechnym uwłaszczeniu na rzecz kitu znanego jako Narodowe Fundusze Inwestycyjne czy wprowadzenie osławionej instytucji eksmitowania ludzi na bruk.

Nic więc dziwnego, iż społeczeństwo obróciło się przeciwko politykom. Nie dostrzegając żadnej różnicy między poszczególnymi stronnictwami a rejestrując liczne nadużycia ze strony decydentów, Polacy stracili resztkę zaufania do tych, którzy obiecywali reprezentować ich racje. W przekonaniu zwykłego zjadacza chleba osoby, które zdecydowały się na służbę publiczną, kojarzą są z cwaniactwem, korupcją, kumoterstwem, brakiem kompetencji i chęci do pracy. Przekonanie to w dużej mierze odpowiada prawdzie, bowiem do pozbawionych w znacznej mierze treści ideowej polskich partii politycznych z biegiem lat podczepiała się coraz większa rzesza karierowiczów. W bezbarwnej masie są oni niemal nierozpoznawalni. Zresztą sympatie polityczne naszych rodaków lokowane są intuicyjnie, zainteresowanie życiem społecznym słabnie. Większości z nas zwyczajnie nie chce się wnikać w szczegóły, mierzyć racji, wsłuchiwać w argumenty.

Ów odwrót od życia politycznego - nawet biorąc pod uwagę jego dzisiejsze, zdegenerowane oblicze - może tylko martwić. Metoda na ograniczanie wszechwładzy totalitarnego rynku jest tylko jedna - współdziałanie ludzi, którzy tracą na takim porządku rzeczy. Przyczynkiem do tego zaś może być tylko zainteresowanie się każdego z nas tym, co dzieje się wokół. Odwracanie się plecami od problemów nie jest żadnym rozwiązaniem - w przeciwieństwie do realnego socjalizmu ten system nie zostawia ludziom uliczki, w którą można by uciec. Wolnorynkowa "wolność" nie gwarantuje żadnego minimum, zgoda na które oznaczałaby dla jednostki święty spokój w sprawach bytowych i możliwość zanurzenia się w społeczny niebyt, dla rozkoszowania się życiem rodzinnym albo zbieraniem znaczków.

Rezygnacja z monitorowania zdarzeń, a następnie oddziaływania na nie, dla większości obywateli oznacza po prostu bierne czekanie na cios, który prędzej czy później musi ich dosięgnąć. W kraju o zbankrutowanej gospodarce i niedostatku instytucjonalnych reprezentantów interesów obywateli (pracowniczych, konsumenckich, prawnych) taka postawa oznacza pozbawianie się szans na uzyskanie czegokolwiek w starciu z ustrojem permanentnej redukcji socjalnej zwykłego człowieka. Historia spychania na margines materialny milionów Polaków po roku 1989 pokazuje wyraźnie, jak łatwo neutralizować opór poszczególnych ludzi czy środowisk, jeżeli są one wyalienowane z innych grup społecznych.

Nie solidarni

Wystarczyło kilka prostych zabiegów, których z racji głoszonej ideologii nie był w stanie uczynić realny socjalizm, aby podzielić ruch głoszący hasło solidarności ogólnoludzkiej. Prywatyzacja przedsiębiorstw zdecentralizowała system władzy w gospodarce, rozbijając tym samym jedność pracowników, którzy z reguły nie posługują się bronią ekonomiczną (strajki) wymierzoną w obcego pracodawcę. Do uczestnictwa w akcjach solidarnościowych, nawet w obronie interesów pozbawionych możliwości nacisku pracowników sektora usług publicznych (pielęgniarki, strażacy) potrzeba wielkiej świadomości klasowej, która w Polsce nie istnieje. Do wielkich sukcesów ruchu pracowniczego zaliczyć można zdarzenia takie jak udział czterdziestu górników ze związku zawodowego Sierpień 80 w manifestacji ulicznej pielęgniarek, czy parogodzinne uczestnictwo związkowców z innych części kraju w blokowaniu bramy przez załogę likwidowanej fabryki kabli w Ożarowie. Z reguły jednak ogół tzw. solidarność pracownicza ogranicza się do wydania oświadczenia jakiejś komórki związkowej z deklaracją poparcia dla kogoś lub czegoś albo wyrażającej święte oburzenie - zależnie od adresata.

Oprócz rozmnożenia szefów wolny rynek przyniósł pracownikom inne "dobrodziejstwo" - konkurencję. Totalną i w skali międzynarodowej - mamy wszak czas globalizacji. Utrzymanie się firmy na rynku jest często wynikiem morderczej walki i sprawą istotną nie tylko dla właściciela firmy, ale także dla zatrudnionych, którzy w razie bankructwa trafią na bruk. Aktywiści świata pracy niechętni są stosowaniu jakiejkolwiek broni ekonomicznej skierowanej przeciwko własnemu pracodawcy, bojąc się, iż przyniesie to straty, które spowodują upadek firmy lub przynajmniej częściową redukcję zatrudnienia. Stąd te wszystkie działania pozorne - oflagowania, pikiety, buntownicze oświadczenia, uliczne manifestacje - które tak naprawdę nie tworzą prawdziwej presji na właściciela czy kierownictwo firmy.

Z drugiej strony, akcje strajkowe prowadzi się w zakładach przeznaczonych do likwidacji, co jest już czystym idiotyzmem, bo co może kosztować szefa np. strajk okupacyjny w fabryce, która jest mu już niepotrzebna. Takie działania mają znaczenie zaledwie demonstracyjne, a sens jedynie w przypadku nielicznych, państwowych olbrzymich zakładów pracy (Stocznia Szczecińska), których upadek może spowodować problemy polityczne dla rządu lub gdy istnieją dodatkowe czynniki wpływające na ekonomiczny wymiar protestu (blokada wywożenia sprzętu w Ożarowie).

Wreszcie, solidarności pracowników przeszkadza czynnik najważniejszy - strach przed utratą pracy. Broń ekonomiczna działa bardziej zastraszająco niż działania polityczne czy uliczne nie tylko na szefów, ale i na pracowników. Do pewnego poziomu brutalności systemu, chyba nawet represje prawne nie są w stanie zniechęcać do obrony swoich praw tak silnie, jak pozbawienie możliwości zarobkowania. Tym bardziej, iż w Polsce, która de facto nie gwarantuje bezrobotnym praw ludzkich, lęk przed utartą pracy wynika nie tylko z konformistycznej chęci zabezpieczenia konsumpcji przynajmniej na dotychczasowym poziomie, ale z instynktownego strachu przed biologiczną groźbą dla bytu jednostki (głód, bezdomność) jaki łączy się z bezrobociem.


Czternaście lat po upadku komunizmu, żyjemy w kraju o pozornej demokracji politycznej i totalnym jej braku w gospodarce. Fakt ten z czasem stał się dostrzegalny dla większości obywateli, ale co z tego? Wydaje się, że nawet owo niewystarczające minimum jest dziś poważnie zagrożone i to bynajmniej nie przez sowieckie czołgi, niemiecką ekspansję gospodarczą czy tęskniących za policyjnym państwem zwolenników mieszania liberalizmu gospodarczego z konserwatyzmem społecznym. Wrogiem demokracji stają się powoli zwykli obywatele, którym klasa polityczna, "bezpartyjni fachowcy" i media tak bardzo zamącili w głowie, iż skłonni są oni podważać same jej podstawy. Skąd taka pesymistyczna ocena? Ano, wystarczy dodać do siebie dwie okoliczności - popularność Jolanty Kwaśniewskiej jako ewentualnej kandydatki na fotel prezydenta Rzeczpospolitej oraz wysunięcie przez Platformę Obywatelską koncepcji zmniejszenia liczby posłów o mniej więcej połowę, cieszącej się wyraźnym poparciem zwykłych ludzi. To już wyraźny dowód na to, iż jako społeczeństwo nie rozumiemy mechanizmów demokracji tak bardzo, że jesteśmy gotowi zaakceptować jej parodię.

Bajka 1: Nie ma jak dobra królowa...

Niczym innym jest bowiem masowe poparcie dla wyboru na pierwsze miejsce w państwie osoby, której poglądy polityczne nie są znane. Jeżeli uznamy, iż Jolanta Kwaśniewska nie jest tylko jakimś bezmózgim dodatkiem do kariery męża i po swoim ewentualnym wyborze nie pełniłaby roli marionetki (a pajaców na szczytach państwa też mamy już dostatek) to w oparciu o jakie kryteria można uznać jej przydatność lub nieprzydatność na tym stanowisku? Czy rzeczywiście wystarczy mit "polskiej Lady Di", co równie chętnie pomoże dzieciom chorym zmienić szpitalną salę na kolorowy pokoik pełen zabawek jak i pomaszeruje w manifestacji na rzecz wczesnego wykrywania raka piersi u kobiet? Gustownie ubranej, urodziwej i "potrafiącej się znaleźć" w niełatwym świecie obowiązków tzw. Pierwszej Damy? Czy o wyborze na fotel prezydenta ma decydować fakt, iż ktoś nie pierdzi przy obiedzie, kocha dzieci, psy i gryzonie oraz przyodziewkiem wyraźnie odróżnia się do Danuty z Gołosiów Wałęsowej preferującej raczej modę minionych epok?

Wygląda na to, że tak. Większość mediów jest zdania, że popularność pani Jolanty wynika właśnie z braku jej bezpośrednich związków ze światem polityki. Społeczeństwo, które ma dosyć mętnego świata partyjnych liderów, kojarzonych raczej z korupcja i dyletanctwem niż działaniami dla dobra publicznego, szuka reprezentanta poza tym środowiskiem. Tego rodzaju konstatację może także potwierdzać drugie miejsce w tym rankingu Andrzeja Leppera ( jednak ze znaczną stratą do J.K.), co prawda polityka z krwi i kości, ale postrzeganego wciąż bardziej jako trybun ludowy niż zimny profesjonalista. Niestety, nie wiemy, ile osób zechciałoby zagłosować na Adama Małysza czy Roberta Korzeniowskiego, ale można domniemywać, że byłaby to wcale liczna rzesza rodaków.

Kłopot w tym, iż rolą prezydenta jest uczestniczenie w wydarzeniach politycznych, a nawet kreowanie ich. Głaskanie dzieciaków po główkach czy skakanie na nartach dalej niż ktokolwiek na świecie może się podobać, ale nie powinno być postrzegane jako kwalifikacje do pełnienia takiej roli. Poza obyciem i sympatyczną aparycją, osobie pełniącej takie stanowisko potrzebne są poglądy, a także wynikający z nich program działania. Wydaje się, iż politycy polscy stali się tak mało wyraziści w tych sprawach, że większość obywateli zapomniała wymagać tego od nich.

Co gorsza, wydaje się, iż brak własnego zdania w najważniejszych sprawach społecznych i gospodarczych, to standard w naszym kraju. Przekonywani umiejętnie przez media o tym, że kwestie te należy pozostawić decyzji tzw. fachowców, przez lata akceptowaliśmy ślepo ich posunięcia, nawet te godzące bezpośrednio w nasz interes. W Polsce żyją rzesze ludzi o autodestrukcyjnych przekonaniach: bezrobotnych narzekających na wysokie podatki dla biznesu (czyli żądających redukcji świadczeń socjalnych), małych przedsiębiorców domagających zaniechania interwencjonizmu państwowego (tj. wydania ich samych na pastwę banków i wielkich korporacji), urzędników publicznych wychwalających ekspansję rynku.

Jeszcze bardziej powszechne zjawisko stanowi ignorancja polityczna. Mało kogo dziwi, że maszerujący przez Warszawę górnicy - obywatele kraju kolonizowanego gospodarczo przez Zachód - obrzucili przedmiotami ambasadę rosyjską. Albo, że czternaście lat po upadku realnego socjalizmu wrzeszczą uparcie hasła typu "raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę", nie zdając sobie sprawy, że to właśnie oni postrzegani są przez władców kapitalistycznej Polski jako dzicz o takim kolorze, oderwana od kilofa i dlatego nie mająca pojęcia, co się dzieje na świecie. Nikomu, poza anarchistyczną demonstracją M1 kilka lat temu, a i to przy wyraźnym niezadowoleniu części uczestników, nie przyszło do głowy demonstrować przed siedzibą Narodowego Banku Polskiego (świadomie pomijam tu żałosne emeryten - party OPZZ, czyli polityczną maskaradę Manickiego, który ściągnął tam tłum aparatczyków, aby odciągnąć gniew od rządu Millera). A przecież decyzje podejmowane przez Leszka Balcerowicza i jego ludzi, mają często większy wpływ na gospodarkę kraju, niż działania rady ministrów.

Oczywiście, można też twierdzić, iż działalność obecnego prezydenta, a może także niegdysiejsze "za, a nawet przeciw" Lecha Wałęsy, stanowią oczywisty dowód na to, iż nie tylko nie trzeba kierować się wyborze poglądami kandydata, ale także nie należy się zrażać ich brakiem. W końcu dzisiejszy mieszkaniec ul. Polanki został wybrany, a potem trwał przez całą kadencję na najwyższym stołku Rzeczpospolitej, prezentując całkowicie niespójny program ideowy, oparty w znacznym stopniu na banałach, populizmie i zadufaniu we własny geniusz, w dodatku reklamowany społeczeństwu nad wyraz bełkotliwie. Ta ostatnia cecha Wałęsy może decydować o tym, iż na jego tle Aleksander Kwaśniewski jawi się wielu Polakom jako osobnik posiadający wyraźne cechy polityka, w tym własne zdanie i umiejętność jego werbalizacji.

Niestety, tak nie jest - obecny lokator Pałacu Namiestnikowskiego wygłosił wprawdzie u progu swej prezydentury kilka ogólników mających przekonać lud o jego wrażliwości społecznej i związkach z lewicą, a następnie stał się szybko "prezydentem wszystkich Polaków" czyli bezbarwnym aparatczykiem udającym, że w równym stopniu dba o interesy zarówno Jana Kulczyka jak bezrobotnego z Sieradza. Zarówno jego codzienna polityczna działalność jak i druga kampania wyborcza udowodniły, iż mamy tu do czynienia z bezideowym, inteligentnym pragmatykiem, swego rodzaju "politycznym mydłem", sprzedawanym narodowi w taki sposób jak wtyka się mu na co dzień proszek do prania czy cudowne aparaty do odchudzania.

Wpływy pałacowych dworaków w mediach pozwoliły wykreować wizerunek spokojnego, zrównoważonego profesjonalisty o manierach dżentelmena, randze męża stanu niemal w światowej skali i predyspozycjach do pociągnięcia Polski ku lepszej przyszłości. Nie wiadomo tylko jakiej, bowiem ogólnikowość tej wizji, jej światowość i salonowość czynią ją nieczytelną dla przeciętnego pożeracza pieczywa. I chyba nie tylko dla niego, skoro w czasie niedawnej dyskusji nad możliwością stworzenia partii prezydenckiej, nawet specjaliści uchylali się od prorokowania jej politycznego oblicza, skupiając tylko się na analizowaniu skutków, jakie taki fakt przyniósłby dla poszczególnych koterii i grup nacisku.

Analizując programy polityczne i ich realizację u Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego, trudno się dziwić społeczeństwu, iż przyzwyczaiło się ono do miałkości ideowej u pełniących rolę państwa. Masowe poparcie dla Jolanty Kwaśniewskiej stanowi jednak zmniejszenie wymagań - w poprzednich wyborach kandydaci chociaż sugerowali, że mają jakieś poglądy polityczne i gospodarcze. Teraz wystarczy kochać cały świat i poinformować o tym tenże na łamach kolorowych pism, aby Polacy, narzekający na co dzień na kontynuację szaleńczej taktyki gospodarczej, pokochali dobrą królewnę.

Bajka 2: Mniej posłów wiosnę uczyni...

Jeszcze bardziej interesujące z punktu widzenia rozwoju (czy też cofania się) demokracji w naszym kraju jest przedstawienie przez Platformę Obywatelską projektu zmniejszenia liczby posłów oraz reakcja nań opinii publicznej. Szczegóły tej propozycji nie mają większego znaczenia - trwogę budzi sam fakt, że oto w samym środku Europy, zaledwie czternaście lat po upadku ustroju autorytarnego, można wysunąć tak kuriozalny i antydemokratyczny pomysł i uzyskać poklask gawiedzi. Wychodzi na to, że wystarczy posłużyć się w dowolnej sprawie eksploatowanym bez umiaru hasłem obrony pieniędzy podatników, aby ci wybrali redukcję kosztów, nie zastanawiając się co to oznacza w praktyce.

Sejm jaki jest, każdy widzi i z całą pewnością nie można twierdzić, iż spełnia oczekiwania tych, którzy go finansują. W sondażach popularności cały parlament zbiera cięgi, zyskując ostatnimi czasy zaufanie 11% respondentów. Jednak istnienie tej instytucji stanowi fundament dzisiejszej formy demokracji - prawda, że mocno niedoskonałej - i jakiekolwiek ograniczanie jego reprezentatywności stanowi po prostu ograniczenie praw obywatelskich, chyba, że ktoś wcześniej wprowadzi udoskonalenie polegające na przeniesieniu jego funkcji na inne ciała społeczne np. samorządy lokalne.

Jak na razie, poza pustymi deklaracjami rozwoju demokracji lokalnej, nie słychać takich propozycji, a gminy czy powiaty z powodu permanentnego braku pieniędzy nie są często w stanie sprawnie wykonywać podstawowych obowiązków wobec mieszkańców. Nie ma żadnych dowodów na to, iż samorządy terytorialne są dziś trawione rakiem korupcji w mniejszym stopniu niż organy państwowe, wolniej się zadłużają albo że stały się prawdziwym matecznikiem społeczeństwa obywatelskiego. Za to w konfrontacji z niewidzialną ręką rynku bywają z naturalnych przyczyn daleko bardziej skazane na przegraną lub mętny kompromis, niż administracja publiczna, która nie utraciła jeszcze części narzędzi regulacyjnych i może ich użyć, jeżeli tylko taka będzie wola polityków.

Rozrastanie się nomenklatury politycznej nie jest oczywiście niczym specjalnie pożądanym i wiele środowisk - m.in. Lewicowa Alternatywa - postulowało np. likwidację Senatu, jednak źródłem takich postulatów była niechęć do mnożenia opłacanych przez podatnika stanowisk o dublujących się kompetencjach, a nie dążenie do zmniejszenia liczby przedstawicieli społeczeństwa w najważniejszym organie władzy. Pragnienie likwidacji zbędnych wydatków z kasy publicznej stanowi oczywiście szczytny cel, ale nie powinno być alibi dla negowania istnienia podstawowych instytucji społecznych, nawet, jeżeli funkcjonują one częściowo wadliwie.

Zasłaniając się koniecznością dbałości o kieszeń podatnika można usprawiedliwić każdy atak na sferę publiczną, bo przecież wszelka działalność niesie ze sobą koszty. Gdyby zastosować metodę ograniczania działalności ważnych instytucji życia publicznego, tylko dlatego, że nie w pełni spełniają oczekiwania sponsorującego go społeczeństwa, należałoby z miejsca zamknąć zdecydowaną większość placówek służby zdrowia, komisariatów policji, szkół, urzędów. A także wszystkie liczące się z partie polityczne, łącznie z Platformą Obywatelską, której najpopularniejszy działacz, Jan Maria Rokita, posiada predyspozycje na prezydenta zdaniem 3% respondentów (wrzesień 2003).

Nie znaczy to, że w sferze publicznej brakuje możliwości oszczędzania grosza publicznego. Administracja rządowa i samorządowa jest w wielu miejscach nadmiernie rozdmuchana i niepotrzebnie pieszczona finansowo w czasach powszechnego spadku płac - czym innym jest jednak ograniczanie liczby urzędników, gdy nie wpływa to na poziom usług dla ludności, a czym innym osłabianie społeczeństwa obywatelskiego poprzez redukowanie liczby jego przedstawicieli w kolektywnych gremiach decyzyjnych. Entuzjazm wielu rodaków wobec pomysłu Platformy Obywatelskiej zdaje się wskazywać na to, że czternaście lat po upadku komuny nie odróżniają się oni swoich przedstawicieli od urzędników spełniających funkcje techniczne czy pomocnicze.

Także działalność parlamentu może być tańsza i nie trzeba do tego ograniczania liczby reprezentantów ludu. Zamiast tego warto przybliżyć ich osobiste uposażenia do realiów zarobkowania w Polsce - nie ma powodu, aby otrzymywali parokrotność średniej (a więc i tak zawyżonej olbrzymim rozwarstwieniem dochodów) pensji, nie płacąc od tego podatku, jeżeli na działalność swoich biur otrzymują dodatkowe, pokaźne kwoty. Jeżeli komuś się nie opłaci pełnienie tak prestiżowej funkcji np. za cztery tysiące na rękę, to trudno - będzie mniej odrealnionych posłów. Zgodnie z zasadą premiowania za efekty pracy, podwyżkę uposażeń można by spokojnie powiązać ze wzrostem dochodów w całym kraju, albo w okręgu wyborczym. A jeszcze lepiej, z jakimś ze zmianą jakiegoś wskaźnika ekonomicznego, który dotyczy uboższych członków społeczeństwa - np. zasiłku dla bezrobotnych. Takich zmian mamy prawo domagać od parlamentarzystów, nie ulegając jednak przy tym żadnym antydemokratycznym propozycjom liberalnych publicystów.

Nie należy się także łudzić, iż jakiekolwiek zmiany w instytucjach obsługujących niepełna sześciuset wybrańców narodu mogą wpłynąć na obciążenia budżetu niemal czterdziestomilionowego kraju inaczej niż symbolicznie. Warto za to pamiętać, iż do najważniejszych kompetencji parlamentu należy pełnienie szeroko rozumianej funkcji kontrolnej nad niemal całokształtem życia społecznego i gospodarczego. A wszelka kontrola, jeżeli rzeczywiście ma funkcjonować, musi kosztować. Co więcej, w wielu przypadkach stanowi wręcz najdroższy składnik systemu. Zarobki wszelkiego rodzaju kontrolerów finansowych - czy to w przodującej płacami w całej administracji publicznej Najwyższej Izby Kontroli czy też u prywaciarzy typu Artur Andersen - oddają ten stan rzeczy. Dobrze opłacani są też z reguły różnego typu wizytatorzy, nadzorcy, menedżerowie, księgowi. Nawet przywłaszczający sobie gros wartości dodatkowej pracodawcy i kierownicy tłumaczą swoją pazerność faktem, że ich rola polega przede wszystkim na "panowaniu nad firmą" - a więc kontrolowaniu prawidłowości jej funkcjonowania (w tym przypadku jest to tłumaczenie obłudne, gdyż jednocześnie gorąco sprzeciwiają się oni współdecydowaniu załogi, gnojąc związki zawodowe i nie tolerując rad pracowniczych.)

Taka hojność ma swoją przyczynę. W toku swojego rozwoju ludzkość przyjęła zasadę, że na nadzorze nie warto oszczędzać, gdyż straty powstałe w wyniku jego braku mogą wielokrotnie przewyższyć koszty funkcjonowania odpowiedniego składnika systemu. Rzeczywista kontrola wymaga znajomości danego zagadnienia czy procesu przynajmniej na poziomie tych, których się sprawdza (jeżeli nie lepszej) - a za profesjonalizm od zawsze płaci się dużo. Wymaga ona także staranności i braku pośpiechu, co z reguły podwyższa koszty. Często słychać też opinie, iż wysokie dochody nadzorcy stanowią o jego niechęci do korumpowania się czy ulegania naciskom. Ta ostatnia teza wydaje się jednak mocno naciągana - żadna instytucja publiczna nie jest raczej w stanie konkurować finansowo z wierchuszką świata przestępczego, a uczciwości nie powinno się mierzyć pieniędzmi.

Przekładając wszystko to na realia życia społecznego - nie jest tak, że mniej demokratyczny system oznacza dla podatnika automatycznie niższe koszty, gdyż budżet oszczędza na finansowaniu reprezentantów społeczeństwa. Idąc za tokiem myślenia działaczy Platformy Obywatelskiej należałoby przyjąć, że najlepszym wyjściem z sytuacji kryzysu finansów publicznych byłoby wprowadzenie monarchii absolutnej. Jednoosobowy zarząd państwem, może z pomocą jakiejś kilkuosobowej rady eksperckiej, kosztowałby taniej... Ale chyba tylko teoretycznie, gdyż historia przynosi nam wiele przykładów władców absolutnych, którzy, korzystając z tego, że nikt im nie patrzył na ręce, wydawali na swe potrzeby krocie, rujnując swój kraj. Albo wplątywali narody w wojny, po których pozostawały ludowi tylko popioły i groby, kupczyli ziemiami według swego widzimisię, rujnowali poddanych idiotycznymi podatkami i na setki innych sposobów. Nie mówiąc już o tym, że często obywatel mógł na nich popatrzeć wyłącznie z platformy katowskiej...

Rzecz jasna, przyglądając się temu, jak pracuje Sejm i co reprezentują sobą posłowie, wśród których nie brak przecież ignorantów i (nie)pospolitych kanalii, można dojść do przekonania, iż ciało to swoich powinności nie spełnia. A może nawet i nie jest w stanie tego czynić... Zjawiska takie jak bałagan prawny, kryzys gospodarczy, powszechność biedy i korupcji wydają się takie odczucie potwierdzać. Nie wiemy, jednak, jak wyglądałaby Polska po czternastu latach tzw. transformacji ustrojowej, gdyby nie istniał parlament. Mimo wszystko pozostaje on jednym z nielicznych miejsc, w których neoliberalny porządek bywa kwestionowany, czasem tylko werbalnie, ale niekiedy też praktycznie, przy pisaniu jakiejś ustawy.

Skryci zwolennicy rządów oligarchii usiłują zniechęcić nas do sfery politycznej, rozumiejąc doskonale, iż odwrócenie się społeczeństwa do niej plecami oznacza jego pełniejsze uzależnienie od mechanizmów rynku, który ze swej natury nie jest demokratyczny i dlatego nie można go tak łatwo zbyć. Właśnie dlatego eksponują wady instytucji publicznych, a unikają mówienia o ciemnych stronach sfery komercyjnej. Widoczne poparcie dla pomysłu stworzenia quasi-dynastii na fotelu prezydenckim i ograniczania liczby posłów dowodzi, iż owa działalność zrodziła już swoje zatrute owoce. Społeczeństwo wspiera ograniczanie swoich praw i nie wymaga od osób pełniących ważne funkcje, aby miały coś do powiedzenia. Polityka traci racjonalność, ogranicza się tylko do reklamy - decydują błękitne szkła kontaktowe czy wizerunek w prasie kobiecej. Powoli wracamy na drzewo.

Demokracja polityczna nie przyniosła Polsce sukcesu. Obrażanie się na nią to jednak nonsens. Zamiast zawracać Wisłę kijem, lepiej naprawić to co zepsute. I tworzyć prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, aż będzie w stanie dać wycisk nicponiom, którzy nas wyzyskują. Wprowadzić demokrację do gospodarki, bo to terror w tej sferze przynosi nam coraz to nowe kłopoty.


Lewicowiec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz