Zygmunt Węsierski - fantastyczny talent rzeźbiarski (z tym, że specjalnie dużo prac nie wykonał) i jeszcze większy talent gawędziarski. A jego żona... Też utalentowana. Wyjmuje ślicznie haftowane obrusy.
Podczas Święta Grzyba w Osiecznej w sali widowiskowej wystawiono m.in. rzeźby miejscowego artysty ludowego Zygmunta Węsierskiego. Prace zaskakiwały, takie są inne od ludowej sztampy.
Dlaczego poszedłem w gady
Dziełka Węsierskiego są zbudowane na identycznej zasadzie - rozmaite stworzenia i przedmioty tworzą piętrowe kompozycje. Jest w nich coś niepokojąco groźnego, jakieś przesłanie o nadciągającej katastrofie. Przypadek czy świadomy - jak mówią - artystyczny komunikat? Z tą zagadką poszliśmy do starego, drewnianego domu pana Zygmunta, stojącego "przy wylocie z Osiecznej na Starogard, przy ulicznym lustrze, z wiszącą na ścianie budką lęgową" (tak to nam określili miejscowi).
Kim jest pan Zygmunt
Urodził się w 1929 r. w Osiecznej. Wojna zabrała mu lata szkolne, więc kończył szkołę zawodową dla dorosłych. Jako ślusarz pracował na Ziemiach Zachodnich, ale 1961 wrócił do swojej miejscowości. Raz - tęsknił, dwa - wzywała go mama.
- Dom należał do rodziny, obok dziadek miał rzeźnię - pan Zygmunt pokazuje przez kuchenne okno na stojący za podwórzem budynek.
Przez chwilę rozmawiamy o wspomnieniach Stanisława Guza na temat pociągu Osieczna - Ocypel. Wszystko się zgadza.
- Przed wojną jeździłem pociągiem z babcią z Osiecznej do Jabłowa. Tam wujek Karol Węsierski przysyłał po nas taksówkę. Mówi pan, że był bogaty, bo miał na taksówkę? Tak. Miał cztery rzeźnie: w Pelplinie, Grabowie, Osiecznej i w Czersku. W Pelplinie najważniejsi byli wujek i Michna. Ale dla kurii to on, wujek, dostarczał.
- A pociągi rzeczywiście chodziły tak często?
- Rano, w obiad i wieczorem. Do Skórcza i z powrotem. Ranne miały za sobą wagon pocztowy - blankard, z emblematem poczty. Listonosze przychodzili rano po pocztę, po południu oddawali (co się przy tym nabiegali...). Ostatni pociąg zabierał do Czerska i do Skórcza. Na każdym dworcu były tak zwane składnice kopalniaka, które zabierali do Czerska.
Kozik
- A czy zdradzał pan przed wojną talent plastyczny, rzeźbiarski?
- Przyjaźniłem się z Zygmuntem Glazą, bratem naszego organisty Klemensa. Lubił wyrzynać. Chodziłem z nim do lasu. Nieraz dawał mi otwierany, prosty scyzoryk, kozik - po żydowsku.
- Po żydowsku?
- Ano tak, bo najtańszy i kupowało się u Żydów. Prawdziwy scyzoryk zobaczyłem, jak wleźli Niemcy... Kozikiem wycinałem laseczki, fajfki do gwizdania. Miałem takie zamiłowanie. Robiłem też hampelmana.
Chwila konsternacji - ki diabeł hampelman?
- Pan nie wie? Dwie listewki zbite gwoździkami, figurka z drewna. Jak się go naciskało, to skakał jak gimnastyk... Już dziś bym takiego nie zrobił.
Madonna nie Madonna
Tak więc jako dziecko pan Zygmunt miał zamiłowanie do kozika. Potem długo, długo nic się nie działo. Dopiero to zamiłowanie odżyło w 1961 roku.
- Kiedy wróciłem tu w 1961 r., zacząłem chodzić po grzybach - opowiada dalej Węsierski. - W lesie w wolnych chwilach zawsze coś dłubałem. Jedna z figurek tak mi się spodobała, że cały czas miałem ją przy sobie. Co to było? Madonna, nie Madonna. Raz się skaleczyłem i musiałem pojechać "na ocenę" do chirurga Gajdusa do Starogardu. "Na ocenę"? By dostać odszkodowanie. Gajdus pyta: "Co ty tam masz?". Mówię: "Wydłubałem". "Zostaw mi to na pamiątkę". I mu zostawiłem. Ciągle gdzieś jest, bo po latach poszedłem do "emerytów i rencistów", a sekretarka mówi: "Ja pana pamiętam. To pan dał tę figurkę Gajdusowi...".
Z byle czego takie coś
- Byłem sześć miesięcy w NRF-ie u córki. Chodziłem po tych ich sklepach, podziwiałem te pełne półki. Szybko mi się znudziło. Dostałem z galerii sztuki ludowej katalogi. A tam co? Rzeźby z korzeni i konie z chrustu! Z byle czegoś takie coś. Po powrocie, jak chodziłem po grzybach, to zacząłem przewracać korzenie, patrzeć, co w nich jest ukryte i wybierać. Zacząłem od dinozaurów...
Niewiele jednak wtedy dłubał pan Zygmunt, bo czas miał tylko w soboty i niedziele. W dni powszednie musiał pracował w Ośrodku Transportu Leśnego w Skórczu. Ani przez myśl mu nie przeszło, że ta dłubanina mogłaby być źródłem utrzymania.
- A inni tutaj też "dłubali", jak pan to określa?
- Jeszcze nieżyjący Landowski w Byłyczku i Teodor Kałuski. Teodor był już pokazywany w telewizji i w gazetach. Miał stały kąt w Gminnym Domu Kultury. Jak likwidowali kluby, to gdzieś przepadły. Chociaż pani Zosia Ebertowska tam coś po nim ma.
- Ale pan też zgromadził trochę prac. Wystawa z tego jest. Kiedy powstały?
- Od 1978 roku, kiedy poszedłem na rentę. Wtedy zacząłem strugać więcej. Ale za dużo też nie, bo żona wyzywała.
Siedząca obok pani Janina się śmieje. Coś nie jest tak...
- Coś nie jest tak z tym wyzywaniem...
- Bo żona też robiła swoje.
Po chwili wszystko się wyjaśnia. Pani Janina przynosi z pokoju ślicznie haftowane obrusy.
- To nie wszystkie. Część porozdawałam, a najładniejszy to nam się spalił.
Okazuje się, że stosunkowo niedawno domostwo się paliło.
- Można tak zabić czas, jak to mówią. Lepsze to, niż gapić się w telewizor.
- Ale telewizor jest czasami lepszy niż w życiu, przynajmniej nie dostanie się kamieniem w głowę - filozoficznie kończy tę kwestię pan Zygmunt.
Dlaczego poszedłem w gady
- Pana rzeźby są dziwne, niepokojące. Taki na przykład ptak - on jest straszny. I to wyolbrzymione jajo...
- To struś. Byłem na fermie Armatowskiego zobaczyć strusia. Jedliśmy u sąsiadki, teściowej Armatowskiego, jajecznicę z takiego jaja. Wielkie jest... Rzeźby są niepokojące, bo takie mają być.
- Takie, czyli jakie?
- Nieraz mnie pytali: "Co to ma być?". Odpowiadam: ""Tyle z nas zostanie po trzeciej wojnie światowej". Dlatego poszedłem w gady, bo gady nam dają bardzo dużo do myślenia.
- A ktoś u pana był - z jakiegoś muzeum? Ktoś się pana twórczością interesował?
- Nikt tu u mnie nie był. Raz, kiedy wystawiałem "na emerytach", to podszedł do mnie człowiek, który chodził tam z kamerą i mówi: "Pan ma mocne ręce"... Faktycznie to mam, bo rzeźby trochę są z wiśni, dużo z korzenia, a wiśnia i korzenie są twarde. Z lipy to lekka robota.
Sucha wyspa
- Ale w tych rzeźbach nie kryją się tylko gady. I ludzie są, i rozmaite zwierzęta, i moneta, jakaś święta chorągiewka, wąż i bociany... To przypadkowe zestawienia?
- Absolutnie. W rzeźbie z bocianami na dole jest zając, obok oprawiona złotówka z orłem, gniazdo oplata wąż. Dlaczego? Bo bociany są narodowym dobrem, pod ochroną państwa, orzeł jest symbolem państwa. Wąż - wiadomo, zagrożenie. Dobro ginie...
- Że ginie, to widać w pana pracach. Skąd taki pesymizm?
- Czytałem różne przepowiednie i sobie wyobrażam, że tyle nas zostanie, co pokazuje rzeźba: trzech chłopków, piesek. Tak mi się też wydaje, że giniemy. Przykładowo Osieczna. Jesteśmy w ostatnich latach taką suchą wyspą. Wszędzie pada. Na Błędno, Tleń - idą deszcze, na Czarną Wodę - idą deszcze, w okolicach Bąka - idą deszcze, a u nas nie. Dlatego gdzieś od lat 70. jest coraz mniej grzyba.
Kto zobaczy zająca?
- Katastrofizm uzasadniony. Człowiek nie żyje od dziś i ma z czym porównać. Mniej jest nie tylko grzybów.
- Nad czym ubolewam... Za moich czasów, przed wojną, jak chodziłem na grzyby, zawsze mieliśmy worek suszonych... Ale nie o to mi idzie... Wtedy, gdzie pan szukał grzybów, musiał pan uważać, bo wszędzie były jaszczureczki. A taka jaszczurka zjada cztery tysiące owadów. Nie trzeba było chemii na owady. A kiedy nastawały mrozy, to do ogrodu przychodziły zające obgryzać korę. A dzisiaj kto zobaczy zająca? Do czego doszło? Żeby dziecko zobaczyło dziką kaczkę, musi jechać na wybrzeże! Pan Aszyk - bobrowniczy, wprowadzając tu bobry, zapomniał o kaczkach i zającach. Co najmniej na dziesięć lat powinno się wprowadzić zakaz strzelania do kaczek. A wie pan, ile kiedyś ich tutaj było? W sierpniu jako chłopcy podziwialiśmy stojące naprzeciw tego domu najlepsze konie i najlepsze bryczki. Ustawiały się od nadleśnictwa aż do baru Stolcmana, a nieraz i do miejsca, gdzie dziś stoi gmina.
- No, no, no, to prawie z kilometr drogi...
- Wtedy piaszczystej, od 1939 roku brukowanej... To przyjeżdżał prezydent Mościcki zapolować na dzikie kaczki. Bronisław Wysocki - będzie, zmarł dwa lata temu - chodził z nim na polowania. Pan Mościcki miał dwóch asystentów. Jeden rozładowywał, drugi ładował i podawał. Prezydent walił na dwie fuzje, tyle było dzikich kaczek. Cała magnateria tutaj przyjeżdżała. Nawet Forster z Wolnego Miasta Gdańska. To był inny czas.
Tadeusz Majewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz