poniedziałek, 25 sierpnia 2003

Kochanki - Historia tańczy z teraźniejszością

Mijamy Centralę Nasienną, zarośnięty teren byłego targowiska zwierzęcego, wędrujemy po porozgniatanych na jezdni pomidorach przy hurtowni owocowo- warzywnej, przekraczamy tory kolejowe, mijamy piekarnię GS-u i firmę spedycyjną i jesteśmy na Kochankach - bardzo dziwnej i mało znanej dzielnicy Starogardu Pani Zofia na łąkach Pozostały tu jeszcze trzy poniatówki. Tylko jedna z nich wygląda jak oryginał. Zachodzimy do Zofii Plutowskiej. Nie ma jej. Akurat na pobliskim polu przepalowywuje krowy. Ma 75 lat, a pracuje jakby miała o połowę mniej. Mówi, że nie umie żyć bez pracy. Żali się - z powodu wykopania jeziora podmokły jej łąki, których ma 5 hektarów. Władze miasta powinny dać odszkodowanie albo inny kawałek ziemi. Tak uważa. No bo teraz nie ma gdzie paść krów. Do ziemi jest bardzo przywiązana. Nie może zrozumieć, że jakieś hektary leżą odłogiemPani Zofia opowiada Prosimy, aby opowiedziała swoją historię. Tę na Kochankach. I pani Zofia opowiada. - Był rok 1936. Odbywała się właśnie parcelacja Starogardu Szlacheckiego, czyli majątku należącego do hrabiego Gołyńskiego. Państwo przejęło jego majątek za długi. To był porządny człowiek. Jego synowie na przykład polowali, ale na swoim. A dziś? Panowie łażą podczas polowań po mojej łące i nie pytają, czy można. Mój ojciec Jan Langowski mieszkał w Mirotkach. Ziemię z parcelacji otrzymał w 1937. Na początku mieszkaliśmy w stodole. Poniatówki, a było ich tutaj 9, stawiali cieśle z gór. Moja matka Febronia gotowała im jedzenie. Tu były trzy większe gospodarstwa - Langowskich, Połoma i Koryntów. Każdy miał po 16,17 hektarów. Mniejsi, jak Neumann, Szulc, Bukowski, Orłowski, Mrozek, Sowiński , Domachowski i Grabowscy, mieli od 1,5 ha do 8 morgów. Żyliśmy sobie spokojnie. Pracę zawsze szanowaliśmy. Po przyjściu ze szkoły pomagaliśmy rodzicom. Nie to co teraz - kiwa głową pani Zofia. Niby wieś, a podatki miejskie Do opowieści za chwilę wrócimy. W drodze do sklepu spotykamy Mirosława Wolnika. Jest zadowolony z miejsca zamieszkania. Na Kochankach mieszka 16 lat. Oczywiście Kochanki to miasto, ale jakby daleko od miasta. Z udogodnień jest oświetlenie i wodociąg. Wreszcie, bo całkiem niedawno wodę ciągnęło się hydroforem ze studni. Drogę powinni przebudować, bo teraz, kiedy dłużej popada, ciężko przejechać nawet maluchem. Są rozjeżdżone przez ciężki sprzęt pobliskiej firmy spedycyjnej. No i to szambo. 70 zł od kursu wozu asenizacyjnego. Drogo. Jest więc jak na wsi, a podatki miejskie. Podobno ma tędy przebiegać obwodnica. Jak pobiegnie, to na Kochankach będzie Ameryka. Wracamy do opowieści pani Zofii. Teraz o okupacji. 28 luty 1945 r. Wówczas bez mała pół Starogardu przechowywało się na Kochankach. Miasto było bombardowane dzień i noc. Zmarznięta ziemia wyglądała jakby ją poryły dzikie świnie. To porównanie pani Zofii. Razem z sąsiadami Połomami siedzieli w bunkrze, który zapobiegliwy ojciec wykopał w pobliskiej górce. Matka w domu nocami gotowała jedzenie, żeby lotnik nie widział dymu. Uciekający Niemcy, kiedy w pobliżu przesuwał się front, chcieli wygonić Langowskich z domu, ale im udało się ukryć. W tym bunkrze. Krowy pędzono cała szerokością berlinki Wyzwoliciele wcale nie byli lepsi od okupantów. Też zabierali konie, zostawiając w obejściu dogorywające chabety. Ustalali nowe porządki. Pani Zofia pamięta, jak nowi sąsiedzi przyszli z kwitkiem, na którym było napisane, że ojciec ma im oddać dziesięć kur, krowę i dwie świnie. Ojciec się zawziął. Powiedział, że krowy - żywicielki nie odda. Sąsiedzi przyszli z policją. Pani Zofia stanęła w obronie ojca z widłami (potem miała za to nieprzyjemności na policji). Ale krowy nie oddali. Ojciec kazał iść szabrownikom i zabierać to, co poniemieckie. Trudno było wytłumaczyć Rosjanom, że na tych ziemiach istniała inna własność niż niemiecka. Wywozili wszystko, co się dało. Na bocznicy kolejowej składowano tapczany, pościel i meble, które czekały na swój wyjazd na Wschód. Krowy pędzono berlinką w kierunku Elbląga całą jej szerokością. Kiedy nie było już czego szabrować, Rosjanie rozebrali tory. Ich zdaniem też były poniemieckie... Mieszkańcy odgruzowywali Starogard za darmo. Pani Zofia to potwierdza. Zresztą kto wtedy pytał o zapłatę... Pani Zofia podjęła pracę w szpitalu w Kocborowie. Pamięta doskonale wszystkich dyrektorów - od Kryzana do Schmindy. Po terenie szpitala po szynach jeździły wagoniki z jedzeniem na oddziały. Tu też początkowo pracowała za darmo. Potem pracownicy dostawali przydziały cukru, soli, mąki, kupony na materiał. Halka była nieosiągalna. Pani Zofia przechowuje woreczek od przydziałowego cukru, ale w drugim domu, przy ul. Skłodowskiej. Nie może tam wysiedzieć, mimo że ma tam wszystko. Tak ta ziemia ciągnie. Ludzie się budują Znowu przerywamy opowieść pani Zofii. Pukamy do domu Urszuli i Henryka Wąckich, którzy mieszkają na Kochankach od 1954 r. Pani Urszula przejęła dom po zmarłym bracie. Mówi, że kiedyś żyło się na Kochankach spokojniej. Kilka lat temu odblokowano zakaz budowy i ludzie się budują. Dzieci dorastają, a miejsca mało, coraz mniej. Ich poniatówka w niczym nie przypomina tej stawianej przez górali. Została obmurowana cegłą i powiększona. Historyk architektury dostałby zawału. Ojcowizny się nie sprzedaje O mniejszych gospodarzach pani Urszula Ze śmiechem mówi "polewkarze". Pytamy kto zacz. Ano tacy, co ledwo mają na polewkę. Złorzeczy na złodziei, którzy podbierają jej ziemniaki z pola i o kłopotach z przeszłości - tych ze spłatą hipoteki za poniatówkę. Poborcą był Fabich, którego wszyscy tu znają. Odnosiła mu każdy zarobiony grosz. Komornik zajął albo jak mówi ciekawie pani domu "aresztował" dom. Spłacała przez 9 lat po 500 zł. 100 zł - rata, 400 - odsetki karne. Po śmierci brata znaleźli w poniatówce żelazną skrzynię pełną niemieckich marek. Dawno już bez wartości. O ziemi, tak jak pani Zofia, mówi z uszanowaniem. Ojcowizny się nie sprzedaje. Te słowa powtarza kilkakrotnie. Jak trzeba będzie oddać pod obwodnicę - odda, ale nie za darmo. A te łąki, co podmokły przez jezioro, to powinni zalać. To dodaje pan Henryk. Postawić tamę przy Strzelnicy. Mogliby wtedy otworzyć jakiś ośrodek na tej gorszej ziemi. Rodzina? Jak wszędzie. Córka pracuje, zięć bez pracy i dorabia w lesie. Nie ma roboty - nie ma pieniędzy. Alfons dobrym człowiekiem był Ciągniemy opowieść pani Zofii. Kiedy w1962 r. zmarł jej ojciec i matka została sama, na gospodarce pomagał Alfons, mąż pani Zofii. Dobrym był człowiekiem i nikomu nie odmawiał pomocy. Nie lubił pracy na roli, ale pomagał, bo taka już była jego natura. Ceniono go jako fachowca. W latach 50. pracował w Gdańsku przy renowacji fasad kamienic przy ulicy Długiej i budował m.in. budynki dzisiejszego oddziału A "Polpharmy" naprzeciw kina "Sokół". Mógł zostać w Sopocie i wybudować tam dom, ale wolał wrócić na Kochanki. Zmarł w 1996 r. Pani Zofia 10 lat wcześniej przeszła na emeryturę. Ale nie chce przestać pracować. Ta ziemia i praca na niej to całe jej życie. Może jeszcze gaz? Do domu Wandy i Jerzego Plutowskich wchodzi się z tej samej sieni, co do poniatówki pani Zofii. Jerzy jest synem Zofii i Alfonsa. Dom przyklejony do poniatówki czy może odwrotnie? Plutowscy uważają, że wodociąg na Kochankach by nie powstał, gdyby nie upór mieszkańców i ekonomia. Po prostu jego koszty są podobne do kosztów wykopania studni głębinowej. Oświetlenie i telefony to też dobrodziejstwo. Pani Wanda, która aktywnie uczestniczyła w ostatnich wyborach samorządowych kandydując z Komitetu na Rzecz Osiedla Kochanka, istnieje realna możliwość przyłączenia osiedla do sieci gazowej. Kiedy zakładano gaz w Kokoszkowach, nawet o tym mówiono. Gazownia powinna zainstalować reduktory. To byłyby kolejne koszty, ale zawsze cos do przodu. Na razie cieszą się tym co jest. Majowa? A gdzie to? Ewa i Janusz Bembennek mieszkają z córkami Zosią, Aleksandrą i Igą na Majowej. Przeprowadzili się z Grunwaldzkiej. Pan Janusz opowiada, że wszyscy sąsiedzi obok mieszkają na Kochankach, a oni na Majowej. Bo powstały dwie ulice - Majowa i Wiosenna. Tylko z tym przemianowaniem jakoś niesporo idzie. Teraz nowo wybudowane domy mają już "meldunek" na Majowej, ale kiedy po 7 kwietnia 1995 roku państwo Bembennek poszli na wybory, sprawdzający listy uśmiechnął się szeroko i powiedział, że cała ulica przyszła głosować. Pan Janusz wspólnie z sąsiadem Tałałajem chciał coś ruszyć. Założyli komitet, wystawili kandydatów na radnych. Nie dostali zbyt wiele głosów ale pokazali się "na mieście". Teraz pan Janusz ma z tej społecznej działalności same kłopoty. Komisarz wyborczy w Gdańsku zarzucił mu nierozliczenie... 3,15 gr. Grozi mu kolegium po rozprawie w Sądzie Grodzkim. Jego zdaniem ordynacja wyborcza jest "porąbana", bo tylko silne partie mogą liczyć na poparcie. Mały się nie przebije. Ale pan Janusz nie zapisze się do żadnej partii, żeby walczyć o Kochanki. Nowe perspektywy Kochanki. Miejsko-wiejski krajobraz. Ludzie są do niego przywiązani. Podobnie jak do historii i tradycji. Pozwolenie na rozbudowę stworzyło nowe perspektywy tak i przed "polewkarzami", jak i przed gospodarzami, którzy nie wyobrażają sobie życia bez pracy na ziemi. Kiedyś ma tędy pójść obwodnica. Dobrze, że "kiedyś" u nas często znaczy "nigdy". Bo gdyby pobiegła, to czy dzielnica nie straciłaby swojego klimatu? Jarosław Stanek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz