niedziela, 14 kwietnia 2013

ANTONI CHYŁA. Byliśmy świadkami tarła leszczy na Wdzie

Skórcz dnia 05.04.2013 rok

Dziś, wspominając lata wstecz, trudno mi powiedzieć, kiedy zaczęła się moja przygoda wędkarska. W dzieciństwie nie miałem daleko nad wodę. Jeziora leżały w odległości kilometra i dwóch od leśniczówki, gdzie mieszkałem. Były trzy leśne, bezodpływowe. Specyficzne dla nich było to, że miały trudne dojścia do linii brzegowej. Idąc po kobiercu mchów zostawiało się wgłębieniu, które od razu wypełniało się wodą i nogi robiły się mokre. W nagrodę obserwowało się rosnące żurawiny, które w niektórych przypadkach dotrwały do wiosny i można było wtedy je smakować, gdyż jesienią jeszcze nie dojrzały i nie zbierały ich kobiety z okolicznych miejscowości. Niesamowicie wyglądał również widok pyłku drzew unoszącego się na wodzie. W pierwszej chwili wydawało się, że to siarka...


Pierwsza wędka była z leszczyny. Należało po prostu pochodzić po lesie tam gdzie rosła i poszukać materiału na odpowiedni kij. Warunek pierwszy to - oczywiście - żeby był prosty, o dużej długości i nie za gruby. Taki kij należało oskrobać z kory i wygładzić, najlepiej kawałkiem szkła. Kij ten, po wyschnięciu, był na owe czasy dobry. W okresie późniejszym jako kija używałem sosny, ale to dopiero, gdy zobaczyłem, jak łowią starsi mieszkańcy wsi Smolniki.

Pierwszą wyprawę na ryby odbyłem z ojcem i bratem Andrzejem nad jezioro Głuszeniec. Ojciec pokazał, jak się łowi ryby przy pomocy wędki.

Żyłkę i spławik można było kupić w sklepie. Ale ja obserwowałem starszych wędkarzy i od nich nauczyłem się robić samemu spławiki z kory sosnowej. Należało włożyć sporo wysiłku, aby wykonać "płytko", bo tak na Kociewiu mówiło się na spławik. Najtrudniejsze było wykonanie końcówek, gdyż najczęściej przy pozyskaniu najmniejszej średnicy kora pękała. Drugim trudnym momentem było wykonanie w środku "płytka" otworku. Używałem do tego cienkiego drutu. Do "płytka" potrzebne było gęsie pióro, to znaczy dolna część, tak zwana dudka, którą się przecinało na pierścienie służące do stałego połączenia żyłki z "płytkiem". Służyło to do regulacji głębokości zanurzenia haczyka z przynętą. Ważne było również wyważenie spławika, do którego używano ołowiu - najczęściej pochodził z osłony ziemnych przewodów telefonicznych.

Za przynętę w tych czasach używaliśmy gnojarzy, ciasta własnej roboty i larw chruścika, które trzeba było poszukać w wodzie i wycisnąć. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że można stosować koniki łąkowe, ale to dotyczyło łowienia na rzece Wdzie.

Idąc nad wodę z dumą niosło się wędzisko, którego koniec majestatycznie się kiwał.

W sumie sezon wędkowania w moim przypadku rozpoczynałem się w Boże Ciało, po procesji.

Sukcesy w pierwszych początkach były słabe, być może z tego mojego wędkowania zadowolone jedynie były koty.

Wędkowanie na rzece Wdzie należało do wielkiej przyjemności. Inna sprawa, że by zacząć wędkować, trzeba było się nachodzić - niecałe cztery kilometry od "kantakowego" mostu we Wdeckim Młynie. Od tego miejsca z prądem wody do Smolnik.

Cóż, w tym czasie rzeka wiła się wśród łąk i lasów. Mijało się mnóstwo odmętów spowodowanych podmyciem rosnących drzew, najczęściej olchą. Tam można było złapać na owoc wiśni klenia. Wielka uciechę sprawiał rzut i momenty, gdy wyciągało się goły haczyk. Ani wiśni, ani ryby. Kleń to bardzo czujna i bardzo płochliwa ryba. Lipienie jak i pstrągi zbierały owady z powierzchni wody, robiąc przy tym piękne koła na wodzie.

W tych czasach rzeka Wda była piękna, gdyż miała naturalny bieg. Został zmieniony w latach siedemdziesiątych poprzez prostowanie przez meliorantów. Pozostały po nich odcinki starych zakoli, obecnie niektóre porośnięte trzciną. Natomiast te, które mają połączenie z rzeką, okazały się miejscem tarła różnych ryb.

Dwa lata temu, gdy oglądałem z kolegami Grzesiem i Danielem, uprawę poletka łowieckiego, byliśmy świadkami tarła leszczy. Nigdy nie widziałem takich okazów. Wyglądało to na manewry okrętów podwodnych z częściowym wynurzaniem z wody. Cóż, mamy czystą wodę w rzece, to się chwali.

Powracając do dawnych czasów... Trzeba stwierdzić, że łąki przy rzece były zawsze koszone do samej linii brzegowej. W przypadku koszenia kosą to koszący pochylając się ściągał trawę kosą do brzegu. Powstawały piękne pokosy skoszonej trawy, którą następnie rozrzucano w celu wyschnięcia. Po pewnym czasie ponownie przerzucano i następnie grabiono w wały drewnianymi grabiami. Siano z wałów było skopowane i czekano, aby odparowało. Następnie odbywała się zwózka wozami drabiniastymi, konnymi. Przyjemna była jazda takim wozem, czy to pustym, czy załadowanym. Z tą różnicą, że jadąc bez ładunku nogi były na zewnątrz, natomiast gdy trzymało się szczebli "drabi", tylna część ciała zostawała podbijana do góry, niekiedy przyjmując wiór jako dodatkową uciążliwość.


Po zajechaniu na łąkę sprawdzano kierunek wiatru, aby ładować siano z wiatrem. Woźnica pozostawał na wozie, układając siano, z tym że najczęściej pokazywał, gdzie podać. Ogólnie chodziło o to, żeby układać na boki i środkiem związać. W tym czasie koń (lub para koni) zajadał siano machając ogonem, by odpędzić muchy i komary. Za ładującym stała osoba z grabiami, która miała za zadanie zgrabiać resztki i siano, jakie spadało podczas ładowania. W przypadku dobrej pogody załadunek odbywał się statecznie, gorzej, jak nadciągał deszcz lub burza. Wtedy wszystko nabierało dużego tempa. Woźnica ustalał, czy jest już dość załadowane i podawano mu drąg do góry, który był pierw ściągnięty łańcuchami z przodu, a następnie z tyłu .Następowało ściągnięcie siana z boków, aby nie gubić po drodze, a po tym wszyscy wsiadali na taką furę i do domu.

W trakcie takiej jazdy były przypadki wywrotek lub zgubieniem części siana. Z tym że gdy do tego dochodziło, najczęściej tłumaczono, że w tym to roku trawa była krótka.

Leżąc na takim sianie można było obserwować przesuwające się na niebie obłoki. W przypadku pozostania na łące w oczekiwaniu na przyjazd po pozostałe siano z daleka słychać było odgłos desek z wozu.



Po zwózce siana łąki nad rzeką wyglądały jak pola golfowe. Na młodą trawę przychodziły żerować sarny i jelenie. Kajakarze mieli piękny widok.

No i nadszedł czas, gdy do koszenia zaczęto używać konnych i traktorowych kosiarek. Zdarzały się przypadki, gdy kopy siana płynęły z prądem wody, ale o tym w innych opowiadaniach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz