środa, 28 sierpnia 2013

ŻYCIORYSY. EDMUND STACHOWICZ. Jestem maratończykiem

Mój ojciec, Feliks, urodził się w Pinczynie 14 grudnia 1913 r. i tam mieszkał. Przed wojną ukończył szkołę w Starogardzie. Zawodu uczył się u Przewoskiego, gdzie produkowali powózki, sprzęty konne, a później pojazdy konne na użytek armii. Tam też zdobył zawód kołodzieja. Dziadkowie od strony taty, Waleria i Anastazy, całą rodziną przeprowadzili się do Linowca. Uściślając mieszkali nie w samym Linowcu, a za łąkami, w urokliwym zakolu Wierzycy, w domku pod strzechą. Stał tam też dworek...


Moja mama, Cecylia, urodziła się w miejscowości Mędromierz koło Tucholi. Dziadkowie od strony mamy, Marta i Bernard Czapiewscy, mieszkali przez pewien czas w Lubichowie, a potem przeprowadzili się do Okola koło Starogardu.

Tak więc przed wojną mama mieszkała w Okolu, a ojciec w Linowcu. Ojciec był uczestnikiem kampanii wrześniowej. Trafił do niewoli na terenie Niemiec.

Po powrocie z robót z Rzeszy ojciec został kolejarzem. Podjął pracę w Zajączkowie Tczewskim. W związku z tym moi rodzice przeprowadzili się do Miłobądza, miejscowości leżącej między Tczewem a Pszczółkami, słynącej z sadownictwa.

Myśmy się urodzili 28 lutego 1948 roku w Tczewie. Mówię "myśmy", gdyż mam brata bliźniaka, Mariana. Dwa lata później urodziły się siostry bliźniaczki, Anna i Urszula, i cztery lata później, w czerwcu 1952 r., bracia bliźniacy Henryk i Eugeniusz. W ciągu czterech lat urodziło się sześcioro dzieci.

Do piątej klasy szkoły podstawowej chodziłem w Miłobądzu. Potem rodzice postanowili wrócić do Linowca. Zamieszkaliśmy w zakolu rzeki. Nie było tam prądu i uczyliśmy się przy pitrulce. Tata nadal pracował na kolei i codziennie dojeżdżał rowerem do Starogardu, a ze Starogardu do Tczewa pociągiem. Mama siłą rzeczy nie mogła pracować, gdyż zajmowała się rodziną. Mieliśmy kawałeczek ziemi na swoje potrzeby. Mama hodowała kury, kaczki i inne zwierzątka.

Nad rzeką mieszkaliśmy krótko. Rodzice kupili chatynkę do remontu w centrum Linowca i tam zamieszkaliśmy. Obok tego domku (już go nie ma), gdzie spędziłem młode lata, pobudował się jeden z młodszych braci.

Młode lata spędziłem przede wszystkim w Linowcu. Tam się też uczyłem. Kierownikiem szkoły podstawowej był Alojzy Banach. Wówczas interesowałem się obiektami pływającymi. Powstawały dzięki pomocy ojca, kołodzieja, stolarza i złotej rączki. Pomagał nam na przykład w budowie stateczków napędzanych skręconą gumą.

Po podstawówce marzyło mi się technikum budowy okrętów, ale trzeba było te marzenia zweryfikować. Z punktu widzenia Linowca Gdańsk jawił się jako bardzo odległe miasto. I w związku z tym, że rodzina liczyła osiem osób, a żyło się z jednej pensji, nie stać nas było na to, żebym mógł uczyć się w Gdańsku. Podjąłem naukę w Zasadniczej Szkole Zawodowej nr 2, sławnej "metalówce" w Starogardzie. To był kompleks szkół - Technikum Chemiczne, ZSZ nr 2 i Szkoła Gastronomiczna, którego dyrektorem był Nowak. Po ojcu miałem zainteresowania techniczne. Tak samo mój brat bliźniak, który poszedł uczyć się zawodu w zakładzie znanego stolarza Bendiga koło szpitala, ukończył naukę i podjął pracę w FAMOSIE, a potem założył swój zakład stolarski w Gniewie i prowadził go do emerytury. Teraz mieszka w Starogardzie. Ja w szkole zawodowej zostałem ślusarzem. To był zawód podstawowy, ale poprzez praktyki zdobyłem też inne: obróbkę skrawaniem, spawalnictwo elektryczne i gazowe, galwanizerstwo, blacharstwo i kowalstwo. Kowalstwa uczył mnie mąż jednej z najstarszych starogardzianek, która zmarła w wieku 107 lat, pan Rogowski, a jego syn, także swojego czasu radny, Bogdan Rogowski, uczył mnie języka polskiego.

Czuję się tutejszy, z Linowca, z okolic Starogardu. Moje dzieciństwo najściślej było powiązane z Linowcem i Okolem. Nie z Miłobądzem, choć tam zaczęła się moja przygoda z harcerstwem, a więc początkiem uczestnictwa w życiu publicznym, społecznym. Zaczęło mnie to interesować, ale miało to przed wszystkim wymiar zabawowy. Duma mnie rozpierała, kiedy zakładałem mundurek harcerski i bawiłem się w podchody, ćwiczenia, manewry. Byłem też ministrantem w czasie, gdy proboszczem był ksiądz Baumgardt. Wówczas ministranturę sprawowało się po łacinie. To były zupełnie nowe przeżycia i doświadczenia, i jestem przekonany, że później zaczęły się zmieniać w szersze zainteresowania życiem publicznym. Ale był też w tym czasie Linowiec i Okole. Pamiętam intrygujące wyprawy z Miłobądza do Okola i Linowca. Najpierw szliśmy z rodzicami z Miłobądza na dworzec w Małym Miłobądzu, około 2,5 km. Po drodze zrywałem czerwone maki. Mama mi później mówiła, że tylko one mnie, szkraba, interesowały spośród kwiatów. Potem jechaliśmy do Starogardu i stąd bryczką na gospodarstwo w Okolu, gdzie spotykały nas niesamowite przeżycia. Zawsze latem spaliśmy w stodole, na słomie, a nie w domu w mieszkaniu dziadków. Przy stodole stały wysokie sosny, szumiał las, bezpośrednio w sąsiedztwie nie było zabudowań. Ponieważ nie doprowadzono jeszcze energii elektrycznej, to pewne prace w stodole były wykonywane siłą konia, który chodził w kieracie i napędzał sieczkarnię. Chodziłem za tym koniem i go oprowadzałem przy tym kieracie. Intrygujące było, jak ze Zbychem Nadolnym, kuzynem sołtysem, słuchaliśmy nocnego pohukiwania sowy i innych odgłosów leśnych zwierząt. To były niesamowite przeżycia. Pamiętam, jak się chodziło z leszczynowym kijem na ryby nad Wierzycę. To był bajkowy czas, bajkowa wręcz sceneria. Utożsamiałem siebie z bohaterami czytanych książek - bajek.

W Linowcu lekko się nie żyło. W okresie wakacyjnym chodziło się popracować do pobliskiego PGR-u lub rolników, żeby pomóc rodzicom i aby łatwiej kupić podręczniki do szkoły.

Bardzo dużo zawdzięczamy naszym rodzicom. Dzięki ich pracowitości, dbałości o to, żebyśmy zdobyli wykształcenie, zawód, żebyśmy mogli sobie samodzielnie radzić, ułożyliśmy sobie życie. Miałem również w obu szkołach wspaniałych nauczycieli.

Pamiętam nauczyciela - nazywał się Czarny - który trafił do szkoły w Linowcu ze Starogardu. Oprócz nauczania wniósł wiele nowego, jeżeli chodzi o ciekawe zainteresowania. Za jego czasów wybudowana została scena, powstały malowidła w sali, która nie była tylko salą lekcyjną, ale i dziecięcych przedstawień. W pierwszej sztuce, w której wystąpiłem, grałem rolę Krzyżaka. Mój ojciec zrobił mi z drewna krzyżacki miecz i tarczę, a mama uszyła strój krzyżacki. Sportem podstawowym była piłka nożna, ale grało się też namiętnie na łące tuż przy szosie w Linowcu w palanta piłką od tenisa ziemnego. W okresie zimowym najczęściej zjeżdżaliśmy na sankach od szkoły aż na szosę.



Po ukończeniu szkoły 6 września 1965 roku podjąłem pracę w Starogardzkich Zakładach Farmaceutycznych Polfa, w Bazie Aparatury Chemicznej. Tam pracowałem z tak znanymi ówczesnymi mistrzami zawodu - fachu budowy urządzeń do produkcji w Polfie (rozmaitych wysokociśnieniowych zbiorników z różnych metali od stali poprzez aluminium miedź) - jak Alojzy Żeglarski, Mieczysław Pacholski, z którym mam do dzisiaj kontakt, czy też Drewa, o potężnej posturze. To była ciekawa praca, gdyż autoklawy tam budowane wymagały dużej staranności wykonania, między innymi doskonałej jakości spawów, ponieważ to wszystko było narażone na wysokie ciśnienia.

W późniejszych etapach awansowałem i pracowałem w samodzielnym Oddziale Wykonawstwa Inwestycji, gdzie praca polegała na wznoszeniu nowych inwestycji, ale także na remontach. Po pewnym czasie zostałem brygadzistą, pracowałem w nadzorze. Pół roku spędziłem także na nowej inwestycji w Poznaniu, gdzie była budowana nowa fabryka zakładów farmaceutycznych. Bezpośrednio w produkcji, licząc w tym ciężką pracę fizyczną i jako brygadzista w podstawowym nadzorze, przepracowałem 12 lat. Przez jakiś czas byłem oddelegowany do pracy z młodzieżą. Pracowałem na stanowisku kierownika Warsztatów Szkolnych Szkoły Przyzakładowej, nauczyciela praktycznej nauki zawodu. W sumie w Polfie pracowałem do stycznia 1982 roku, czyli 17 lat.

Mile z tamtego czasu wspominam polfowski dom kultury. Ta placówka tętniła życiem. Wielu pracowników uczestniczyło w różnych przedsięwzięciach kulturalnych, klubowych. Ciekawie można było spędzić czas. Organizowano różnorodne przedsięwzięcia w rywalizacji międzywydziałowej tej placówki, międzywydziałowe spartakiady. Cieszyły się one dużym zaangażowaniem załóg. Brałem w nich udział i ja, i to nie tylko w meczach piłki nożnej. Tak że mile wspominam i pracę, i tę całą otoczkę, życie kulturalne i sportowe.

Wówczas poznałem wiele ciekawych osób życia kulturalnego i sportowego, między innymi starogardzkiego barda Ryszarda Rebelkę i olimpijczyka Kazimierza Kropidłowskego. Czynnie interesowałem się sportem. Trenowałem kolarstwo. Początek tej przygody miał miejsce między rokiem 1965 a 1969. Wyścigi Pokoju był niezwykle popularne, przez co młodzi ścigali się masowo. Bardzo angażował się w ten cały ruch Henryk Wiśniewski, który mieszkał przy ul. Gimnazjalnej. Najpierw jeździłem na pożyczonym rowerze, namiastce wyścigowego, później sobie kupiłem. Treningi mieliśmy na trasie Starogard - Kościerzyna albo Starogard - Pruszcz. Zaliczyłem kilka wyścigów ogólnopolskich, ale rozgrywanych tutaj, na trasie Tczew - Czarlin - Gniew. Ta przygoda została przerwana powołaniem do służby wojskowej.

Zostałem powołany do Szczecina, a stamtąd oddelegowany do szkoły podoficerskiej do Czerwińska koło Zielonej Góry. Po jej ukończeniu wróciłem do jednostki w Szczecinie.

Od czasu, kiedy się ożeniłem (23 luty 1974 rok, żona Barbara), mieszkam w Starogardzie.

Wstąpienie do PZPR-u wynikało z mojej dużej aktywności. Interesowałem się życiem poza samą praca, różnymi sprawami społecznymi i stąd też zainteresowanie moją osobą i aktywnością w działaniu politycznym. Wstąpienie do partii nie miało w sobie nic koniunkturalnego, nic się na tym nie dorobiłem. Wielu ludzi działało i doszedłem do wniosku, że należy tam być.

Odchodziłem z Polfy ze stanowiska kierownika praktycznej nauki zawodu, gdyż otrzymałem propozycję objęcia stanowiska kierownika rejonowego ośrodka pracy partyjnej. Propozycja padła, ponieważ już w Polfie czynnie uczestniczyłem w działalności organizacji młodzieżowej ZSMP, a potem w organizacji partyjnej.

Otrzymałem propozycję objęcia stanowiska kierownika Rejonowego Ośrodka Pracy Partyjnej. Zostałem dostrzeżony. Tak jest zawsze, niezależnie od ustroju. Ktoś z góry dostrzega, że jakiś człowiek robi coś pozytywnego poza swoją pracą czy ma jakieś szersze zainteresowania. Mnie propozycję złożył Zdzisław Dobrowolski, który, gdy pracowałem w Polfie, był dyrektorem ekonomicznym, potem I sekretarzem Komitetu Miejskiego PZPR, a następnie prezydentem Starogardu (pierwszym prezydentem krótko był Tomajer). Dostrzegli moje zaangażowanie, między innymi i to, że współpracowałem z Romanem Bukowskim, który prowadził zakładową rozgłośnię. Nigdy nie byłem mówcą. Nie uważałem się za człowieka, który słowami porywa ludzi. Byłem facetem czynu, który stara się robić coś ponad. I nadal się za takiego uważam. Z tym że raczej określiłbym siebie jako wyrobnika, niż jako kogoś, kto za wszelką cenę chce liderować. Jeżeli liderowałem, to wychodziło to w sposób naturalny.

Woziłem się z ta propozycją dobry miesiąc. Przyzwyczajam się do miejsc, do ludzi, nawet do przedmiotów martwych, stąd też jeżdżę takim a nie innym samochodem. Stąd też po 17 latach, gdy otrzymałem tę propozycję, miałem bardzo duży dylemat, czy opuścić Polfę, tym bardziej że była jedną z lepiej płacących firm.

Ale zdecydowałem się podjąć pracę zaproponowaną przez Dobrowolskiego. Potem byłem I sekretarzem w Skarszewach - od 1985 do 1990. W moich działaniach nie było czegoś takiego, co byłoby nieetyczne czy wykraczało poza prawo. Nigdy się nie sprzeniewierzyłem podstawowym wartościom. Gdyby nie taka postawa, to po zakończeniu mojej przygody partyjnej dla tego środowiska byłbym niewiarygodny. Myślę, że wtedy dla swojego otocznia byłem wiarygodny, i potem też, kiedy po raz pierwszy wystartowałem w wyborach samorządowych. Świadczą o tym wyniki wyborów. A startując w nich poddałem się publicznej weryfikacji.

Co to znaczy poglądy lewicowe... Jestem uczulony na takie sprawy, jak sprawiedliwość społeczna, krzywda, która dziś wiele osób dotyka. Dla mnie człowiek jest wartością najwyższą i wszystko, co wokół się dzieje, powinno być człowiekowi podporządkowane, a nie zawsze tak się dzieje.

Starogard w tym okresie PRL-owskim dużo zyskał, bo zwłaszcza w latach 70. dynamicznie rozwijał się przemysł, był drugim po Trójmieście ośrodkiem przemysłowym. Neptun (zatrudniał ok. 3000 osób), Polfa (ok. 3000), Famos, Elektron, Polmos, Młyny, Przedsiębiorstwo Budownictwa Rolniczego POM - to były flagowe okręty gospodarki starogardzkiej. Wiele z nich zweryfikował rynek. To, że niektóre z nich dzisiaj nie istnieją, wynika z transformacji ustrojowej, gospodarczej.

Miasto jako przemysłowe straciło, ale generalnie wpływu władze samorządowe nie miały. To się odbywało poza samorządami. Zwłaszcza w okresie, kiedy ja jestem, ale i wcześniej podobnie. Jaki na dzień dzisiejszy samorząd ma wpływ na rozwój gospodarczy? Jeżeli ma tereny, to może te tereny sprzedać zainteresowanym inwestorom.Natomiast jeśli chodzi o rozwój miasta w sferach, na które ma wpływ samorząd, rada, prezydent, to wiele się w mieście zmieniło, chociaż mam świadomość potrzeb i oczekiwań w sferach drogownictwa, infrastruktury podziemnej, ale i innych urządzeń komunalnych, na które oczekuje społeczeństwo - pięknej, funkcjonalnej sali widowiskowej czy tego aqua parku. Na pewno rewitalizacji starego miasta - jest szereg obszarów.

Jako polityk czuję się spełniony. Dlatego, że z bagażem peerelowskim przeszedłem w okres po transformacji ustrojowej i zostałem zaakceptowany przez środowisko. Nie byłoby tak, gdybym nie robił rzeczy pozytywnych.

W jakimś wywiadzie powiedziałem, że na tle dzisiejszych młodych polityków, którzy w krótkim czasie chcą osiągnąć wszystko w polityce, od razu zdobyć szczyty, ja jestem maratończykiem w polityce, bo do czegokolwiek dochodziłem, to w dość długim horyzoncie czasowym. W 1994 roku zostałem radnym Rady Miasta, w 1998 roku radnym Sejmiku Województwa Pomorskiego, w 2001 roku posłem, w 2006 roku prezydentem, powtórzyłem to w 2010 roku. Nie artykułowałem żadnych szerszych aspiracji. Mnie satysfakcjonowała praca tu, w swoim środowisku, u podstaw. Osiągnąłem to dzięki wsparciu ludzi, otoczenia. To lokalne społeczeństwo jest weryfikatorem tego, czy jesteś coś wart, czy nie.

Tych, którzy są skorzy do krytyki, jest wielu, ale tych, którzy są skorzy do wzięcia się za konkretną pracę, jest niewielu. Nie garną się do tego, żeby stanąć na czele. Myślę, że wynika to z kilku powodów - dużej odpowiedzialności, silnych stresów, które się tutaj przeżywa, i w niektórych sytuacjach niemożliwości zrealizowania pewnych celów i zamiarów, jakie chciałoby się zrealizować z powodów ograniczonych możliwości finansowych. Duży wpływ na to miała sprawa kablówki. Część zapłacił już mój poprzednik, ale ja też musiałem za te wcześniejsze grzechy swój podpis składać, za należność wynikającą z wyroku sprawy toczącej się kilkanaście lat.

Szereg bardzo odpowiedzialnych osób ma pełną świadomość, że nie da się wejść do tej rywalizacji bez zaplecza ludzkiego, niekoniecznie to musi być zaplecze partyjne - bez stowarzyszeń, organizacji. Wygrywają nie tylko partie, ale jednoczące się wokół celów organizacje pozarządowe. Po drugie trzeba mieć zaplecze finansowe. Mnie te kampanie wyborcze z moich zasobów rodzinnych wiele kosztowały, przy wsparciu również przyjaciół i tych, którzy także swoją cegiełkę dołożyli, a więc musi być to otoczenie ludzkie, otoczenie finansowe. Jeżeli ktoś chce w pojedynkę, to nie da rady.

W Polfie skończyłem pracę w styczniu 1982 roku. W styczniu 1990 roku kończyłem przygodę z PZPR-em, gdzie byłem pierwszym sekretarzem Komitetu Miejsko-Gminnego w Skarszewach i od lutego rozpocząłem pracę tutaj, jako kierownik Międzyzakładowego Klubu Sportowego Wierzyca. Wcześniej, bo w latach 80., bylem prezesem MZKS "Wierzyca". Największym sukcesem w tym czasie, w 1983 roku, było zdobycie tytułu wicemistrzów Polski juniorów w piłce nożnej.

Do 1994 roku byłem poza polityką. Nie ciągnęło mnie. Poza tym w polityce ważna jest umiejętność uchwycenia momentu wyborczego. Dopiero przed wyborami samorządowymi w 1994 roku podjąłem się zorganizowania szeroko rozumianej formuły komitetu wyborczego środowisk lewicowych pod szyldem - i tu moja propozycja nazwy tego komitetu przeważyła - Starogardzkiego Forum Samorządowego.

Wcześniej ukończyłem w Warszawie Akademię Nauk Społecznych na kierunku społeczno-ekonomicznym, a na początku lat 90. podjąłem na UG studia na politologii ze specjalizacją samorządową, które ukończyłem z tytułem magistra politologii.

Po wyborach w 1994 roku opisałem całą scenę społeczno-polityczną, społeczną i gospodarczą, jak również przebieg kampanii wyborczej w 1994 r. do Rady Miasta oraz wyniki tych wyborów i wyciągnąłem wnioski wynikające z tej kampanii. Środowisko lewicowe nie uczestniczyło w wyborczej batalii I kadencji i nie miało w 32-osobowej radzie swoich przedstawicieli. W kampanii w 1994 roku podjąłem się z grupą osób, które zechciały się zaangażować, uaktywnić liczne grono osób z dobrym wykształceniem i dużym doświadczeniem w życiu gospodarczym, samorządowym i społecznym. Wprowadziliśmy 8 radnych.

W 1998 r. nadal z zespołem osób organizowaliśmy kampanię pod szyldem SLD. I z naszego komitetu wyborczego do rady weszło 11 osób. Jako ciekawostkę podam, że wówczas zachęcałem do kandydowania Edka Pobłockiego, przewodniczącego Związku Zawodowego Chemików. Nie był za bardzo chętny, więc mu zaproponowałem, że jeżeli zdecyduje się, to oddam mu pierwsze miejsce na liście wyborczej w moim okręgu. Po jakimś czasie Edek się odezwał i rzekł, że będzie kandydował. Ja słowa dotrzymałem, nie kandydowałem do rady, a zdecydowałem się na kandydowanie do Sejmiku Województwa Pomorskiego.

Był to moment mojego wyjścia z samorządu miejskiego, bo przecież wcześniej pełniłem mandat radnego. W wyborach do sejmiku uzyskałem prawie 10 tysięcy głosów z powiatów: tczewskiego, starogardzkiego i gdańskiego. Ten wynik dał mi wiele do myślenia i był przyczynkiem do kandydowania w 2001 roku do Sejmu.

Konkludując - po raz pierwszy stanąłem w szranki wyborcze w 1994 roku, poddając się weryfikacji społecznej, a w 2001 roku byłem posłem.

Oczywiście jako poseł przyglądałem się temu, co dzieje się w Starogardzie. Byłem jednym z liderów pomorskiego SLD. Nie tylko zresztą się przyglądałem. Wspierałem wiele inicjatyw na rzecz rozwoju Starogardu i regionu.

Jesienią 2005 roku, po zaprzestaniu pełnienia mandatu poselskiego, pracowałem w przemyśle poza Starogardem. Przez rok od zakończenia okresu poselskiego do wyborów prezydenckich wiodłem ustabilizowany tryb życia, miałem nieco więcej czasu dla rodziny. Nie miałem zamiaru kandydować na stanowisko prezydenta miasta. To, że podjąłem decyzję o kandydowaniu, wynikało przede wszystkim z propozycji skierowanych ze strony wielu środowisk organizacji pozarządowych, z którymi wcześniej jako poseł bardzo systematycznie współpracowałem. Były to przede wszystkim związki zawodowe, organizacje kombatanckie i szereg innych organizacji i stowarzyszeń. Propozycję złożył mi też SLD. Nadal jestem wiceprzewodniczącym Rady Wojewódzkiej SLD. Co mnie jeszcze skłoniło... Po pierwsze - miałem rozległe kontakty z wieloma środowiskami w mieście jako poseł, po drugie - doświadczenie; fakt, iż wcześniej pełniłem mandat radnego Rady Miasta, Sejmiku, a w Sejmie pracowałem m.in. w komisji samorządu terytorialnego i polityki regionalnej.

W 2006 roku cała strategia wyborcza była prowadzona pod dużym szyldem ogólnopolskim LiD - Lewica i Demokraci. Pamiętam, że byłem, gdy formowały się składy osobowe kandydatów na radnych, w służbowej delegacji samorządowej w obwodzie kaliningradzkim w imieniu właściciela firmy, w której wówczas pracowałam. Koledzy zadzwonili do mnie z propozycją, aby ten komitet wyborczy w wyborach samorządowych do miasta nazywał się Komitetem Wyborczym Wyborców Edmunda Stachowicza, tłumacząc, że moje nazwisko dobrze się zapisało w społeczeństwie. Powiedziałem, że jeżeli to jest wola organizatorów, to się zgadzam. I tak się potoczyło. To nie oznaczało, że była to ucieczka spod jakiegoś szyldu, a pozwalało poszerzyć w znakomity sposób spektrum wyborcze, ponieważ uczestniczyło w ramach tego komitetu szereg organizacji pozarządowych, w tym także SLD.

Z Wojciechowskim wyszło w sposób zupełnie naturalny, to nie była z góry ukartowane. To był pewien zbieg okoliczności. Znałem jego doświadczenie, miałem świadomość jego pragmatyzmu, podejścia racjonalnego, nie emocjonalnego. Zaproponowałem mu stanowisko wiceprezydenta, kiedy dowiedziałem się, że przestał być dyrektorem NFZ. Nosiłem się ze zmianami, ale nigdy nie obiecywałem komukolwiek stanowiska. Miałem pełną świadomość, że trzeba będzie dokonać pewnych zmian. Dlaczego? Skoro sprawujący w tamtym czasie kluczowe funkcje w mieście nie wygrali nawet mandatu radnego, to dla mnie był to sygnał, że społeczeństwo starogardzkie powiedziało "nie" pewnym osobom. Ale i tak dalsze zmiany nie były radykalne.

Nie chcę sobie uzurpować wyłączności na pomysły w wyborach. Jest określona inżynieria polityczna. Moje sukcesy to nie tylko moja zasługa, ale szeregu osób. Korzystałem z doradztwa, konsultowałem się z osobami mającymi doświadczenie. Mnie osobiście w sposób znakomity pomogło ukończenie drugiego kierunku - politologii i specjalizacji samorządowej. Pomogło także w przygotowaniu w tej nowej rzeczywistości społeczno-politycznej Polski skorzystać z nowych metod batalii wyborczych, gdzie występowały różne siły polityczne.

Największą satysfakcję z tych moich wyborczych doświadczeń miałem z wyniku osiągniętego w 1994 roku, gdyż byłem utożsamiany z rzeczywistością PRL-owską. Wielu ludzi z tamtego okresu nie chciało się poddać wyborczej weryfikacji. Uzyskując bardzo dobry wynik przeszedłem, czyli ludzie akceptowali wcześniejsze moje działania. Natomiast późniejsze skuteczne moje wyborcze etapy wynikają z tego, że maksymalnie angażowałem się w wykonywanie tych zadań, które wynikały z karty pełnienia mandatu poselskiego, radnego, czy teraz, prezydenta. W przeciwnym razie nie byłoby kolejnego wyboru Edmunda Stachowicza.

Not. Tadeusz Majewski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz