wtorek, 16 września 2003

Podmiejska wieś

Jolanta Szulc jest sołtysem Koteż od 10 lutego tego roku. Mieszka we wsi od urodzenia. Pokonała w walce o stanowisko dwóch panów: Zenona Michnę i Brunona Chwaszczyńskiego. Kiedy szła na zebranie wyborcze, jeszcze nie była pewna, czy chce kandydować. Przekonali ją mieszkańcy, którzy usilnie ją namawiali. I tak została sołtysem. Dostała 26 głosów. Jej mąż Marek pracuje w Skarszewach. Mają dwie dziewczynki: roczną Oliwię i trzyletnią Martę. Pani Jolanta za punkt honoru postawiła sobie dokończenie chodnika z polbruku, będzie tego z 300 metrów, żeby wieś była jeszcze ładniejsza. A że jest ładna - to widać. Zadbane posesje i niezliczona ilość nowopowstających budynków. Pani sołtys trudno tak z kapelusza podać liczbę mieszkańców..Tak to się błyskawicznie zmienia od pięciu lat, kiedy powstało nowe osiedle w sąsiedztwie Przylesia. Liczymy. Parafian jest 1600, ale odliczyć trzeba pół Lubichowskiej i mieszkańców Przylesia. Wychodzi nam, ze Koteże zamieszkuje około 900 mieszkańców. We wsi są trzy sklepy z artykułami pierwszej potrzeby. Ceny nieco wyższe niż w mieście. Wiadomo, po większe zakupy jedzie się do Starogardu. Kłopot z dojazdem. Niby z Przylesia, gdzie jest końcowy przystanek "dwunastki" nie tak daleko, ale starszym trudno chodzić . Jest wprawdzie "siedemnastka", która jeździ co godzinę, ale ma zostać według pani sołtys zlikwidowana. Pozostanie zatem tylko "niebieski". Oddana niedawno do użytku droga do Rokocina cieszy, bo jest ładna i wygodna. Niestety, jest problem z kierowcami, którzy szybko odkryli skrót z "berlinki" w kierunku Skócza. Niektórzy, jak mówi pani sołtys, biją rekordy prędkości i... głupoty. Niezbędne są znaki ograniczające prędkość zanim stanie się tragedia. W pracy pomaga jej jak umie Rada Sołecka: Elżbieta Gdaniec, Adam Węsierski, Brunon Chwaszczyński, Kazimierz Gdaniec, Czesław Bereś i Jerzy Lewandowski. Pani Jolanta mówi, że nie ma problemu z zebraniem mieszkańców, kiedy trzeba coś zrobić wspólnymi siłami. Przychodzą chętnie i za to im chwała. Jest świetlica wiejska "Od Nowa" w budynku po byłej trzyoddziałowej szkole. Klucze ma pani sołtys. Nie ma problemu, żeby młodzi nie mogli pograć w tenisa stołowego, a starsi wynająć sali na uroczystości. Ale do szkoły jeszcze wrócimy. Tymczasem pani Jolanta opowiada o tym, co chciałaby zmienić podczas swojej kadencji. Plac zabaw wyposażony jest w urządzenia, które pani sołtys pamięta ze swojej młodości. Przydałyby się nowsze urządzenia. Nie ma na nie środków. Tak ładnie nazywa się odmowa z Urzędu Gminy. A wieś nie przystąpiła do Programu Odnowy Wsi. Powód jak wyżej. Nie ma środków na szkolenia liderów. We wsi jest za to drukarnia pana Bolesława Budy, .. Jest jeszcze jeden zakład pracy. A właściwie hurtownia materiałów budowlanych. Słuchamy dalej pani sołtys. Opowiada o dożynkach, Kole Gospodyń Wiejskich, które zostało reaktywowane, a należy do niego 25 gospodyń. Już trzy razy z rzędu wygrały współzawodnictwo sołectw. Trzeba było przygotować koktajl, pobiec w worku i z jajkiem na łyżce. Taka odrobina zabawy, oderwania się od codziennych kłopotów. Rozmawiamy jeszcze o budowie kościoła. Pani sołtys jest za. Sama osobiście co miesiąc biega po mieszkańcach z zeszytem. Wolne datki. Każdy daje ile może. Niektórzy psioczą, ale płacą. Każdy chce mieć na starość kościółek pod nosem. Wędrujemy dalej. Zachodzimy na ul. Słoneczną. Zaledwie 5 numerów. Sprowadza nas tu szczególna okoliczność. Jubileusz 60 lat pożycia małżeńskiego obchodzą państwo Gertruda i Konrad Grubba . Kiedy trafiamy na Słoneczna pani domu nie ma, bo wybrała się z dziećmi do Starogardu na zakupy. Przed sobotnią uroczystością to niezbędne. Zjadą przecież krewni i znajomi. W kościele zaplanowano na 13.00 odnowienie ślubowania. Przed domem w ciepłych, wrześniowych promieniach słońca wypoczywa pan Konrad. Jest, jak mówi, urodzonym Kaszubem. Na Kociewie sprowadził się w latach 50. poprzedniego wieku. Żartuje, że teraz , gdyby miał przysięgać przed ołtarzem, powiedziałby: "tak długo jak mnie się będzie podobać". Pan Konrad pochodzi z Gdyni. Swoją przyszła żonę poznał, kiedy Gdynia jeszcze była małą wioską. Oboje są z tego samego rocznika - 1918. Państwo Grubbowie mają córkę Jadwigę i dwóch synów: Stanisława i Edwina, do którego wszyscy mówią Edward. Dochowali się sporej gromadki wnuków. Jest i dziesięcioro. A prawnuków dziewięcioro. Pan Konrad pod nieobecność żony opowiada o tym, jak pracował w cegielniach, handlował lodami na plaży i wreszcie zatrudnił się w ówczesnej Polfie w Starogardzie. Żona też przepracowała tam 25 lat w laboratorium Kontroli Jakości. Wspomni później z sentymentem kierownika Drabinę i wszystkich tych, z którymi pracowała. Opowie, że atmosfera w pracy była zgoła odmienna od tej, która panuje w firmach dzisiaj. Ludzie się szanowali i sami czuli szacunek. Kiedy jubilaci byli młodzi, ich życie obracało się wokół ciężkiej fizycznej pracy. Na etatach, a potem na swoim. Mieli przecież dzierżawione 12 hektarów ziemi. Pan Konrad opowiada o tym, jak najął się do pracy w gospodarstwie nie umiejąc doić krów. Nauczył się. Wszystkiego można się nauczyć... Pani Gertruda opowiada natomiast o tym, jak wstawała o 4 nad ranem ,żeby dotrzeć do pracy. Rowerem, a jak nie szło przejechać, to pieszo. Do Starogardu. Przystanek PKS był tylko na żądanie. Jak autobus jechał przepełniony, nie zatrzymywał się i tyle. Trzeba było sobie radzić samemu. We wsi było coś z 29 numerów. Wszyscy się znali. Nie to, co dziś. Pan Konrad opowiada jak poszedł do sklepu po zakupy i w drodze powrotnej musiał ustąpić miejsca na chodniku grupce nastolatków. Usłyszał, że nie powinien wychodzić wieczorami. Pomyślał, że te dzieci też kiedyś będą stare... 20 lat już minęło jak Grubbowie są na emeryturze. Nie jest ona zbyt wysoka. Oboje chorują, więc sporą część muszą wydać na lekarstwa. Ich dom ma ponad 270 lat. Kiedyś pokryty strzechą - teraz pod eternitem, który też trzeba będzie wymienić. W tym domu urodził się dziadek pani Gertrudy. Jej mąż dostał kiedyś od kolegów z pracy na urodziny zegar z kukułką. Kiedy kukułka poszła na emeryturę, zegar odkupił wędrowny handlarz. Nie ma w domu już gramofonu z tubą i ze stosem czarnych winylowych płyt. Są za to wspomnienia. O sąsiadach, Niemcach. Nazywali się Engler. Nigdy nawet podczas okupacji nie dawali do zrozumienia, że są czymś lepszym. Pani Gertruda jako dziewczynka bawiła się z dziećmi. Rozmawiali po polsku. Po niemiecku starsi, kiedy nie chcieli, żeby dzieci wiedziały o czym mówią. Opowiada o Wolfarcie, który był miejscowym zarządcą majątku. Pan Konrad mówi, ze go nie lubił, a jego żona ma inne zdanie, bo nawet u niego pracowała. Gospodarz mówi, że z reguły jak się pracowało to łatwiej można było trafić na front. Nie uciekali przed frontem. Przeżyli sporo, ale pogoda ducha nie opuszczała ich przez całe życie. Pan Konrad mówi, że dużo już nie zostało do śpiewania. Że już wyśpiewane. 60 lat razem. Ładny jubileusz. Wychodząc od jubilatów zaglądamy do budynku byłej szkoły. Ulica Wróblewskiego. Obecnie działa tam tylko "zerówka". Z trójki nauczycielek pracuje jeszcze tu Mirosława Migawska. Do pracy przyszła w 1991 roku. Chwali wiejskie dzieci za to, że są grzeczniejsze od miejskich. Ma skalę porównawczą, bo pracowała w przedszkolu w Starogardzie i Skórczu. Obecnie opiekuje się dwunastką dzieci. Rodzice za ich pobyt nie płacą nic poza składkami na ubezpieczenie i komitet rodzicielski. W budynku szkoły jest świetlica, w której w sobotę odbyły się uroczystości jubileuszu pp. Grubbów. Wróblewskiego to ważna teraz ulica. Nowy asfalt prowadzi do Rokocina. W Rokocinie pani sołtys nie otworzyła nam furtki, krzycząc coś, że jest bardzo zajęta. Trudno. Zachodzimy do Hildegardy i Czesława Osowickich. Mieszkają w przedostatnim domu, nieomal na rogu berlinki. Opowiadają, ze droga to bardzo dobra rzecz, ale koniecznie trzeba przypilnować ograniczenia szybkości. Pan Czesław mówi, ze jak stoi policja to jeżdżą normalnie. A potem wszystko wraca do złej normy. Pani Hildegarda mieszka w Rokocinie 50 lat. Pamięta jak berlinką jeździły tylko furmanki. Dziś na skróty "walą" nawet duże tiry. Żeby tylko nie było z tego nieszczęścia. Jarosław Stanek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz