środa, 27 września 2006

Jan Konrad - Omówienia (2)

O JANIE KONRADZIE ANDRZEJA GRZYBA

Napisałem panu Andrzejowi Grzybowi po ukazaniu się jego książki, że moment przyjścia na świat Jana Konrada, co to urodził się "siny i spisany przez położną na straty", skojarzył mi się ze sceną urodzinową z Janka Muzykanta.W pierwszej chwili nieufnie usposobiło mnie do utworu, jako że nie żywię najlepszych uczuć do nowelki Sienkiewicza, nastawionej na wymuszanie czułego łzawienia czytelniczego,. Napisałem też, że po tym początku, niezbyt w moim odbiorze fortunnym, namawianie mnie do łez okazało się na szczęście zabiegiem zupełnie przelotnym, toteż czytanie dalszych stronic Jana Konrada przynosiło mi niemało satysfakcji i nie kojarzyło mi się z tym gatunkiem sentymentalizmu, który mnie irytuje u wielu pisarzy dziewiętnastowiecznych (wśród nich także u Sienkiewicza). Pisarzy - i tu powtórzę słowa z własnego listu do Autora (na szczęście nie wymazałem tego listu z korespondencyjnego pliku komputerowego) - co to do ludu szli ze współczuciem i intencją cywilizacyjną, ale zarazem z minami łaskawców i z protekcjonalna wyniosłością. Z autorów dziewiętnastowiecznych o niechłopskim rodowodzie chyba tylko Prus, a potem Reymont (Reymont miał jednak rodowód "przychłopski") nie traktowali Ślimaków, Borynów i Kłębów w kategoriach egzotycznej osobliwości w swojej własnej ojczyźnie. Dopiero właśnie oni i tacy autorzy jak Orkan pisali o chłopach jako o ludziach serio. Nie jako o kandydatach na ludzi, którzy dopiero po wyedukowaniu się, zyskaniu ogłady towarzyskiej i należytym uczesniu będą godni zasiąść do stołu w sąsiedztwie inteligencji.
Autor Jana Konrada napisał mi w liście, że o żadnych Ślimakach, Borynach "czy, nie daj Boże, Jankach Muzykantach" nie pomyślał, ale że myślał "raczej o dziewiętnastowiecznej kantyczce ludowej" i o pewnych "wzorcach powieściowych z kręgu literatury angielskiej". Oczywiście: w takich sytuacjach
autor bezspornie ma rację, bo wie, co miało dla niego znaczenie, a co tego znaczenia nie miało. Ale
gdybym dziś miał prawem nałogu zawodowego kontynuować wątek "wpływologiczny" czy intertekstualny
(jak się to w żargonie mojego środowiska powiada), to bym mówił o podobieństwie - właśnie podobieństwie albo analogii, a nie o wpływie - do takich utworów współczesnych, w których literackie zmyślenie nieustannie się miesza z rzeczywistością, a powieściowa fikcja - z autentykiem historii, autor zaś
chętnie oddaje głos bohaterom, jeśli ich powołał. Są to powieści jedna do drugiej niepodobne (od czasu
romantyzmu trwa szalony wyścig oryginalności), ale przecież można znajdywać wspólny mianownik
jednej z ich grup w nazwie "sylwy współczesne", a innej np. w określeniu "mieszaniny obyczajowe". To
narracje Tadeusza Konwickiego (np. Bohiń) albo utwory z Tryptyku wileńskiego Zbigniewa Żakiewicza,
czyli takie utwory, w których pierwszorzędne znaczenie ma żywioł osobistej wiedzy wspomnieniowej
autora o miejscach, budowlach i ludziach, ale różnią się one otwartością dla fikcji literackiej od "czystych"
utworów wspomnieniowych (np. takich, jak Czarne sezony czy Historia jednej topoli Michała Głowiń-
skiego). Są to więc hybrydy fabuł powieściowych, wspomnień, wyznań i zmyśleń. Jana Konrada liczyłbym do takiej właśnie rodziny mieszańców powieściowych.
Andrzej Grzyb nie schodzi do plebejskiej sfery życia jak z łaski. Swojego bohatera tytułowego, jego krąg familijny i jego sąsiadów traktuje jako środowisko rodzinne, własne, znajome do ostatniego szczegółu. Ujmuje mnie też taka narracja, która nie węszy za sensacją i skandalem, lecz jako zwyczajną człowieczą normę przyjmuje do wiadomości życie z jego przerozmaitymi komplikacjami i meandrami, z chwilami wzruszeń i niepokojów, z zagadkami, zaskoczeniami, zawodami i nadziejami, z pracą i walką (a walką nie tylko sposobem lwa, ale w razie konieczności - także sposobem lisa). Bardzo mi też odpowiada ta tonacja opowiadania, która nie naddaje wartości rozmaitym tzw. górnym piętrom bytu i egzystencji (np. heroizmowi wojennemu albo romantycznej miłości). Zasługuje też na moje uznanie ta filozofia życia, która za fundament trwania społeczeństwa uważa rodzinę, która ostrzega przed nienawiścią i która każe widzieć człowieka również w tym, z kim walczymy, choć o takie widzenie nieraz bardzo trudno. Tolerancyjna postawa wobec błędów i spokojny obraz "codziennych strapień" ludzi, w których życiu i myśleniu nagromadziły się przeróżne tradycje, to moim zdanie mocna strona tej powieści.
Nie mam natomiast jednoznacznej opinii na temat tego sposobu opowiadania, który bym nazwał sposobem streszczeniowym, a więc sposobu, który nie preferuje delektowania się szczegółami, opisywania drobiazgów czy eksponowania pewnych wydarzeń jako ważniejszych niż drugie. Oczywiście: lubi Andrzej Grzyb konkretność (namacalność) przedmiotów, nieraz wymienia całe serie rzeczy, potraw, sprzętów, narzędzi - ale nie chce (tak mi się zdaje) budować ich mitologii czy symboliki sposobami tradycyjnymi: przez efektowną ekspozycję, przez poetyzację albo przez sugerowanie szczególnego znaczenia w życiu konkretnego człowieka. Ten dystans w stosunku do zadomowionego u nas zwyczaju symbolizacji nachalnej (wiadomo, że bez symbolizacji nie ma literatury, ale nadęta i natrętna u nas moda na symbole od dawna już szkodzi rozsądnemu widzeniu życia) zasługuje na moje słowa uznania: wolę rzeczowość relacji niż epatowanie opuchłą metaforą. Nie ma w Janie Konradzie tragicznej teatralizacji życia, ale też nie ma jakże u nas rozpowszechnionej maniery pokrzepień i pocieszeń. "Życie kończy się śmiercią. Zawsze" - czytam w tytule jednego z rozdziałków części ósmej utworu. Z tego stwierdzenia nie wynika ani jęk na pokolenia, ani obietnica wspaniałego "życia po życiu". Wynika natomiast rzeczowa refleksja na temat takiego wypełniania danych nam dni, "żeby na końcu nie trzeba było wstydzić się tego, że się przetrwało". Refleksja - niczym Kasprowiczowe przed laty Rzadko na moich wargach - odarta z patosu nadużywanego w naszym życiu publicznym, które nie obchodzi się bez okrzyków i krzyków, gotowych jednak przemieniać się w brutalne złorzeczenia gdy coś się dzieje nie po myśli wznoszących okrzyki. Oszczędny, rzeczowy i spokojny styl Andrzeja Grzyba w kraju nieustannych hałasów i nieustannego fatygowania głów do wymyślania efektownych wyzwisk na przeciwników - może mieć walor terapeutyczny.
Nie jestem jednak pewien, czy streszczeniowy (SMS-owski) sposób opowiadania - acz oryginalny - ma same tylko dobre strony. Niekiedy kojarzy mi się ze zdawkowością. Rozmija się z moimi oczekiwaniami i z moimi upodobaniami do tematów "architektonicznych" opisanie starego i nowego domu w rozdziałkach, które łącznie zajmują niespełna półtorej stronicy.
To napisawszy dodam, że jako człowiek nie na Pomorzu urodzony dowiedziałem się z Jana Konrada niejednej ważnej rzeczy tutejszej i lepiej niż dotąd rozumiem mentalność pomorską oraz upewniam się, że jest ona prawdziwie godna szacunku. Ta saga rodu Jana Konrada jest przecież rodzajem encyklopedii codzienności duchowej i sposobu odczuwania świata na pograniczu Borów Tucholskich, Kociewia i Kaszub. A jeśli ja - przybysz nieustannie ciekawy tej ziemi, która się stała drugą po "kraju lat dziecinnych" moją dobrą ojczyzną - z wdzięcznością myślę o tej książce, to mogę sobie wyobrazić, że z nie mniejszą wdzięcznością mają prawo myśleć ci, co tu żyją z dziada-pradziada. I że należy się jej miejsce na półkach gdzieś niedaleko Słownictwa kociewskiego Bernarda Sychty, bo choć praca Andrzeja Grzyba innego jest typu,
to - jestem o tym przekonany - z podobnej się wywodzi intencji.
Prof. dr hab. Józef Bachórz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz