środa, 27 września 2006

Jan Konrad - opinie

KOCIEWSKA BIOGRAFIA JANA KONRADA WEDLE OBECNEGO CZASU OPOWIEDZIANA
Prof. dr hab. Tadeusz Linkner

O twórczości Andrzeja Grzyba nie trzeba już mówić, bo przecież każdemu na Kociewiu, zainteresowanemu oczywiście literaturą, nie jest ona obca i podobnie dobrze znana jak powieści Romana Landowskiego. Można tylko powiedzieć, że w odróżnieniu od autora "Cierpkiego smaku rajskiego jabłka" jest znana przede wszystkim poezja Grzyba, która podczas interpretacji sprawia zazwyczaj więcej kłopotu niż twórczość prozatorska, jakby słowo wiązane rzeczywiście nie czyniło języka tak giętkim jak niewiązane. Ale to zostawmy na inny czas, by zająć się prozatorskimi utworami Grzyba, których udaną zapowiedzią okazały się opowiadania z tomu "Ścieżka przez las. Czarna krew", wyróżnione w roku 2003 na Kościerskich Targach Książki Kaszubskiej i Pomorskiej. Potem w roku 2004 pojawił się interesujący tomik prozatorskich impresji tego autora niecodziennie nazwanych "Niecodziennikiem pomorskim", oscylujących zgrabnie między poezją a prozą, co nawet jako pewne niezdecydowanie autora w tej sprawie można by odczytać. Ostatecznie stanęło jednak na tym, że po dwóch latach ukazała się powieść Andrzeja Grzyba "Jan Konrad", dopełniona podtytułem "Siedem żywotów i prawdziwa śmierć".
Każdy z poprzednich tekstów opowiadał o rodzimym Kociewiu pisarza, podobnie zresztą jak wiele jego wierszy, więc powieść o Janie Konradzie też nie okazała się inna. Zanim jednak się za nią zabierzemy, warto chociażby na chwilę zatrzymać się nad jej tytułem, który jest tak bardzo inny od współczesnych. Wybrzmiewa z niego tytulatury dawny charakter, kiedy to chciano powiedzieć już na pierwszej karcie wszystko co najważniejsze niewprawionemu w czytaniu odbiorcy. Pierwszy człon tego tytułu tworzą dwa imiona - pierwsze pochodzące z hebrajskiego i znane już u nas z racji chrześcijaństwa w XI wieku, natomiast drugie o niemieckiej etymologii, późniejsze bo z wieku XII, imiona które wedle chronologii i prawa tu ustawiono, przypominając zarazem o splataniu się na naszym Pomorzu ze słowiańską nacji germańskiej. Podtytuł zaś "Siedem żywotów i prawdziwa śmierć" brzmi o wiele bardziej tajemniczo i na nic zdadzą się tu nasze dywagacje, jeżeli nie zajmiemy się najpierw treścią tego utworu, który z takim podtytułem na sagę zda się już kreować, chociaż zdecydowanie temu przeczy jego niecałe dwieście stron. Ale o tym potem, chociaż zarazem wkrótce, bo jako że tak gęsto tutaj od myśli, więc wzorem autora na syntetyczną wypowiedź też trzeba się zdać.
Akcja wszystkich żywotów Jana Konrada rozpoczyna się siódmego stycznia 1901 roku w kociewskim zaścianku nad rzeką, czyli nad Czarną Woda w Złym Mięsie, bo tam właśnie i wtedy bohater tej powieści się urodził i od tego momentu dzieje się opowieść o jego życiu głosem narratora przede wszystkim podawana. Ponieważ nie sposób tego wszystkiego opowiedzieć, bo tak gęsto tutaj od zdarzeń, a przy tym każde jest bogate w symboliczny i mityczny podtekst, więc za chwilę te najważniejsze tylko się wypunktuje.
Gwoli jednak wprowadzenia trzeba powiedzieć, że życie Jana Konrada zda się tu dzielić na siódemki, bowiem kolejne żywoty Jana Konrada niemal co siedem lat co jakiś czas się dzieją, i to nawet jeżeli "reguła siedmiu", wyznawana tak przez Żyda Jakuba i ciotkę Weronikę, po wybuchu I wojny światowej "legnie w gruzach" (s. 55), a przy tym jeżeli nawet autor nie wziął tego z Bronisława Trentowskiego, który całą "Wiarę słowiańską..." na siódemce umocował, ani z żydowskiej Kabały, gdzie siódemka tyle znaczy, to coś w tym jest. Otóż Trentowski, którego wiedzę uważam za wielce doskonałą i niesłusznie zapomnianą, wedle słowiańskich wierzeń w pierwszym siedmioleciu życia dziecka widział opiekę bogów białych, tych bogów dobrych, co również matce, ojcu i najbliższym też powinno się przypisać. Kiedy natomiast chłopiec skończył siedem lat czekały go postrzyżyny, które miały go przygotować na następne siedem lat do zmagań z bogami czarnymi, co wszelkie pokusy znaczyło. Jak bowiem mówił Trentowski, "to przykry czas, w którym budzą się w dziecku krew, kości i namiętności złe, a surowość i nauka jest potrzebna" (T. Linkner, Słowiańskie bogi i demony, Gdańsk 1998, s. 143). A było tak według Trentowskiego dlatego, że do lat czternastu tworzy się JA dziecka. Gdy więc "podrostkowi" udało się to wszystko szczęśliwie przejść, wtedy przejmowały nad nim opiekę bogi czerwone, przygotowując go do życia w realnym świecie. Ukończywszy bowiem dwadzieścia jeden lat, "powinien tak wystąpić jako Perun, bóg władnący uporządkowanym już a przynależnym do siebie światem" (T. Linkner, Słowiańskie bogi i demony, s. 143).
Jak już powiedziałem, tak dokładnie w żywotach Jana Konrada to nie wygląda, chociaż świadkami ukończenia przez niego siedmiu lat tu jesteśmy, jeżeli "W czerwcu 1908 Jan Konrad miał za kilkanaście dni doczekać swoich siódmych imienin" (s. 14), Potem cokolwiek o jego drugim żywocie w szkole niemieckiej się przeczytamy, by następnie dopiero w czwartym żywocie dowiedzieć się, że ukończył już osiemnaście lat i zastąpił ojca w gospodarce. Liznął przy tym cośkolwiek I wojny światowej i śmierć na niej lepiej poznał. Zaś w żywocie następnym będzie już miał lat dwadzieścia jeden i dozna w pełni tragedii II wojny światowej, Natomiast ostatnie dwa żywoty to już lata powojenne - po 1952 i 1966 roku.
Jeżeli więc nie wszystko z Trentowskiego mitem trzech pierwszych siódemek w żywotach Jana Konrada się zgadza, to taki siódemkowy podział jest tu dość widoczny. Że natomiast nie jest on tak klarowny, to największą w tym wina wojen, których Jan Konrad doświadczył nazbyt wiele, jeżeli w I wojnie światowej, bolszewickiej i II wojnie światowej uczestniczył. Ale temu można by poświęcić osobny rozdział, podobnie zresztą jak wielu innym w tej powieści sprawom, więc na podanie ich tylko jako problemów i zagadnień do rozpatrzenia w przyszłości przygotować tu się trzeba.
Wobec tego by się zanadto nie rozgadać, warto zwrócić w "Janie Konradzie" uwagę na takie kwestie, jak:
czas, który płynie od 1901 do naszej współczesności nie tylko, jak to na wsi,zgodnie z porami roku (tu wiosna i jesień są eksponowane), ale także i wobec wielu innych zdarzeń, a przy tym dawnych dziejów i protoplasty Flemingów nie pomijając;
narodziny Jana Konrada i Psia Gwiazda im towarzysząca (s. 9);
mit rodzinnego domu, który najpierw poznajemy jako wielce wiekowy, by na koniec dowiedzieć się, że tak zmieniły go remonty, iż na miano "nowego domu" (s. 172) zasłuży;
konfekcja pradziadka i spodnie dziadka, które tutaj też swoją historię opowiadają;
rodzinne koneksje, które są tutaj tak rozbudowane, że trzeba by osobnego studium, aby je spisać;
dzień powszedni na kociewskiej wsi, który jest co prawda inny teraz niż dawniej, ale jego rozkład i najważniejsze obowiązki ostały się takie same;
ta od wieków ta sama miłość i jej finał u ołtarza w wiejskim kościele, a potem szara codzienność i z dziećmi radości i kłopoty;
kociewska gwara, która co raz jest tu słyszana i z wielkim wyczuciem dla indywidualizacji języka kolejnych postaci i zgodnie z ich wiekiem podawana;
dawne wierzenia tego regionu, imionami bogów i przede wszystkich demonów bogato inkrustowane, które co raz, z racji mieszania się na tak bliskich sobie terenach, kaszubskimi co raz przetykane;
opowieści starszych, doskonale dopełniające akcję, i także przez Jana Konrada, gdy dzieckiem był, spod stołu często podsłuchiwane;
wiejskie politykowame o zmierzchu i przy kartach trafnie oddane;
bogate relacje z ostatnich dni II wojny i kłopoty mieszkańców tej wsi oraz w ogóle całego Pomorza z niemieckimi listami związane, co jeszcze dzisiaj przez centralną Polskę co raz za zdradę z racji jej niewiedzy jest uważane;
z tradycji chociażby owa stypa po sąsiedzie Michale czy gromnica w oknie przez babcię podczas burzy zapalana;
pogrzeby bliskich i najbliższych, a najpełniej mężczyzn tu opowiadane, zaś kobiet coś jakby nadto przemilczane;
recepty z "domowej apteki" często serwowane;
kulinaria niczym w "Panu Tadeuszu" bogato opowiadane;
wesela, urodziny i imieniny, mające tu zawsze swoje miejsce i czas;
interesujące postacie w dziecięcej pamięci Jana Konrada zakodowane, jak chociażby ten wuj "Diacheł", Jóś czy babcia Józefka, bo później już inaczej, a przede wszystkim z krytycyzmem, jak ów wiejski listonosz, ale i z sentymentem pewnym, jak ten szmaciarz, odbierane;
wiejskie rozrywki, zabawy dzieci, potańcówki, spotkania i także ten kociewsko-kaszubski skat tu rozgrywany, uwagi tym bardziej warte, że najpierw to wszystko bywa tu wskazane i potem w następnym rozdziale szerzej jest omawiane;
najważniejsze obrzędy i święta na kociewski sposób obchodzone, jak Wigilia, gęsiobicie na św. Marcina czy tak przezywany przez wiejską dzieciarnię odpust, tym razem w Łęgu;
ważne prace w polu, jak chociażby sianokosy, podczas których lepiej mógł Jan Konrad przyjrzeć się swej przyszłej żonie, Annie;
przybytki wiejskiego sakrum, a więc kościół i organistówka, oraz rozrywki, czyli karczma z jej stałymi gośćmi, a także proboszcz, organista i dwie panny gospodą zarządzające;
pierwsze strzyżenie Jana Konrada, na postrzyżyny tu wyglądające, bo chłopak skończył już wtedy siedem lat;
pewne atrybuty i symbole zarazem pewnych osób, czyli srebrna trąbka pradziadka Jana, srebrna szpilka do krawata z perłą, porcelanowe oko dziadka Jana i owa zapalniczka z wojny;
znaczący solaryzm i mniej widoczny lunaryzm;
poetyka wiejskiego pieca;
osobna poeytka stacji kolejowej w Szałamajach;
marzenia senne Jana Konrada;
katalog reminiscencji z lektur, jak ta królewianka z "Życia i przygód Remusa", ta tęsknota z bliższym zapoznaniem się z wieżą kościelna przypominająca tęsknotę "Antka" Prusa za owym wiatrakiem, babcia Marynka karmiąca drób jakby była á rebours Zosi z "Pana Tadeusza", bicie gęsi niczym darcie pierza w "Chłopach" Reymonta, kulinaria jak w "Torbucie" Grassa;
a przy tym ta cytacja z "Lekarz dla włościan...";
mnóstwo powiedzeń, zdradzających konkretne osoby, bo "Utrapienie" prababkę, "Wola Boża" pradziadka czy "Sodoma i Gomora" babcię;
potem te dłuższe, jak np. "leczyć się to śmiertelna udręka", "tylko zające nic sobie z miedz nie robią", co obecnemu umiłowaniu skrótów w naszych wypowiedziach zda się przeczyć;
przydomki i przezwiska, zapamiętane przez Jana Konrada z dzieciństwa, bo dzisiaj już tak się nie dzieje;
przyśpiewki zasłyszane przez chłopca i folklor kociewski najpewniej zdradzające;
także maksymy, filozofię bohaterów tej powieści oddające;
mit drogi, z którego zda sobie sprawę Jan Konrad u krańca życia, gdy od dziada chodzącego po prośbie usłyszy: "Moim losem jest droga" (s. 167);
symbolika owej lipy zasadzonej przez ojca Jana Konrada w pierwszą wiosnę jego urodzin i ściętej w ostatnich chwilach jego życia, by nie uszkodziła elektrycznych przewodów, co o czyhającej na nas cywilizacji zdaje się tu przypominać;
mit i symbol okna, tego okna przez które patrzyła matka Jana Konrada na zimowy pejzaż po urodzeniu się dziecka, a potem tego samego, przez które spojrzy babcia Anna myśląc o losach wnuka, a potem przez którego krzyż framugi będzie potem patrzył po raz ostatni na świat umierający bohater;
ta ścieżka prowadząca na świat przez bór;
ta rzeka jakby granicę świata dla Jana Konrada najpierw znacząca i cudowne zwidzenia w dzieciństwie mu przekazująca, którą potem oczywiście przekroczy;
ten ostatni wreszcie baśniowy obraz kolejowej stacyjki, z której wyjeżdża co dziennie syn bohatera, Andrzej Konrad, do pracy w stoczni, gdzie życie nie jest już baśnią i być może ze śmiercią na niego podczas rychłego strajku czyha;
to wszystko, co przyniosła temu kociewskiemu zaściankowi cywilizacja - betonowy most, betonowa szosa i fabryka, ta cywilizacja, zapowiedziana któregoś dnia przez jej demona w gumowym płaszczu, jeżdżącego wtenczas na motorze z przyczepką, a kojarzącego się podobnie jak ongiś kociewskiemu ludowi z tym masonem niosącym zawsze nieszczęście i zło.
Ale to jeszcze nie koniec, bo chociaż Jan Konrad umarł, to pozostawił syna, i "to w nim jest opowieść nieskończona, nadzieja..." (s. 192). Nadzieja na co, możemy się domyślać, bo zapowiedziano już w pociągu ruszającego z Szałamajów polityczne zmiany. Ale zarazem nad tym wszystkim odczuwa się aurę beznadziei, bo przecież każdy żywot, nawet tak bogaty jak Jana Konrada, bo z siedmiu się składający, musi się kiedyś skończyć. I to wszyscy wiemy, chociaż nie zawsze o tym pamiętamy. Jeżeli jednak autor na to wskazał, to przy tym o życiu nie zapomniał, które opowiedział zgodnie z wszelkimi realiami "fragmentarycznie", z czego wytłumaczył się w "Posłowiu", ale prawdziwie. Bo "opowieść" ta, jak nazywa Andrzej Grzyb ten utwór, rzeczywiście i jak najbardziej realnie opowiada "życie na pograniczu lasów i pól, na pograniczu czasów i regionów, języków i obyczajów" (s. 193), a jest w moim przekonaniu dlatego tak fragmentaryczna, że w obecnej epoce szalejących komórek i SMS-ów w inny sposób nie udałoby się jej napisać. Jest więc to mimowolna saga swego czasu, obecnego zwariowanego czasu, w której to jednym lub kilkoma słowami wypowiada się niczym w SMS-ie naraz kilka zdań. Dlatego mówiąc o niej, zdecydowałem się tyle tematów zapowiedzieć li tylko lakonicznymi punktami, bo na ich omówienie nie starczyłoby czasu jednego dnia.
Tadeusz Linkner

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz