sobota, 4 lutego 2012

BARBARA BORGMANN. Ja jestem tutaj inna

Z sołtys Barbarą Borgmann (38 l.) rozmawia Tadeusz Majewski.

- Jest Pani tutejsza (to rutynowe pytanie)?

- Nie. Jestem z domu Grabowska. Pochodzę z Kasparusa, ściśle mówiąc z leśniczówki Kasparus. Potem mieszkałam we Wdzie, na Kozim Rynku. W 1997 roku wyszłam za mąż. Zakochałam się i przyszłam tutaj. Można powiedzieć, że z lasu do lasu. Męża, Tadeusza, poznałam na zabawie w Osieku. To było zauroczenie. Później spotykaliśmy się, ale nie zaiskrzyło. Potem zdarzyła się jakaś walentynka i przez Dzień Walentego to rozkwitło. Wyszłam za mąż nie z rozsądku, a z miłości. Cieszymy się, że mamy troje dzieci: Paulinę, Karola i Kamila....















- Jakie ma Pani wykształcenie?

- Skończyłam Technikum Chemiczne w Starogardzie, ale niestety nie mogłam pracować w zawodzie chemika. Mam straszne uczulenie na jakiekolwiek kosmetyki. To już wyszło, gdy chodziłam do tej szkoły i miałam praktyki. Już wtedy miałam zwolnienie lekarskie. Muszę uważać na chemię: czym piorę, czym się smaruję, na cokolwiek. Używam środków bardziej naturalnych.

- Hm... Przeniosła się Pani z lasu do lasu. Do wsi leżącej pod ścianą Borów Tucholskich. Mąż jest rolnikiem?

- Tak, mąż jest gospodarzem. Mamy około 8,5 hektara ziemi ornych, 4,94 hektara lepszej, IV klasy.

- Tu, pod lasem, jest dobra ziemia?!

- Tu nie. Mamy na Ryzowiu 2 hektary i w kierunku na Mirotki 2,5. Gdy tu ziemia wysycha, robi się makabra.



Pani Barbara, Karol i Kamil. Fot. Tadeusz Majewski


- Da się przeżyć?

- Z naszej ziemi nie da się przeżyć, choć do tej lepszej ziemi dostajemy około 600 złotych dopłaty, a do pozostałych trzysta coś. Ze swojego zboża, które idzie na pasze, hodujemy z 50 tuczników rocznie. Mamy 5 macior. Jest jakiś dochód, ale trzeba odliczyć pieniądze wydane na koncentraty, leki, zastrzyki, dokupujemy też otręby. Trzeba też kupić nawozy, opryski, koncentraty i różne środki na odrobaczenie. I mało co już wystarcza na dom. Może i to gospodarstwo byłoby rentowne, ale trzeba by inwestować, a ja i mąż nie lubimy kredytów. Jak zostanie nam troszeczkę gotówki, to planujemy sobie na przykład ocieplenie domu... Aaa, i hodujemy jeszcze kury i kaczki... I jeszcze posiadamy las. Około 10 hektarów w okolicach Mirotek. Jest młody, tylko do pracy, do przycinki. Sosenki rosną na gruncie porolnym i z tego chyba powodu mają choroby, i schną. Też, w miarę jak te sosenki rosły, dużo jelenie zniszczyły.

- Jeżeli jednak, jak Pani mówi, z tego nie da się żyć, to z czego tutaj jeszcze można dorzucić?

- Mąż jeździ do lasu wycinać drzewa, a potem sprzedaje drewno. Ja natomiast chodzę do leśniczówki Czarne i pomagam przy gotowaniu. Bardzo lubię piec, gotować, eksperymentować w kuchni.

- Gratuluję energii. Praca na swoim, w lesie i w leśniczówce. I została Pani jeszcze sołtysem. Jak do tego doszło?

- Mój poprzednik, sołtys Stanisław Fankidejski, mówił, że chce zrezygnować, bo bolą go nogi, nie czuje się już na siłach biegać po ludziach i ich wysłuchiwać. Tak, wysłuchiwać, bo tutaj zawsze chodzi o odśnieżanie i wyrównywanie dróg. I ludzie uważają, że na sołtysie ciąży odpowiedzialność za ich stan. Pewna pani już zdążyła mnie za to wyzwać... Więc w ubiegłym roku pan Fankidejski mnie namówił. Mieszkańcy też. Mieszka ich tutaj około trzystu.

- Zapewne nie miała Pani kontrkandydata...

- A właśnie że miałem! Zgłosiła się jeszcze Zofia Kolaska. Nie wiedziałam, że będzie kandydować. Gdybym wiedziała, to bym nie podchodziła. Byłam święcie przekonana, że ona wygra. Podczas wyborów najpierw byłam zdziwiona frekwencją. Przyszło ze trzydzieści osób. Wcześniej zdarzało się, że musieli jechać po ludzi, by odbyło się głosowanie. Musi być minimum 15 osób. Wybory odbywały się w gminie, gdyż tutaj nie mamy żadnej świetlicy lub innego nadającego się do takich spotkań miejsca... Potem byłam zszokowana wynikiem. Zdobyłam chyba 18 głosów, a pani Zosia chyba 9. Myślałam, że Zosia jest bardziej poważana niż ja. Ludzie chyba uważają, że rodowita osoba więcej może zdziałać.

- I jak to jest z tym Pani działaniem?

- Jestem niecały rok sołtysem. Mój poprzednik chodził po domach i zbierał podatki. Też na początku zaczęłam chodzić, ale stwierdziłam, że to nie ma sensu. Teraz ludzie chodzą z podatkami do mnie.

- Ale jak się chodzi, to się ich poznaje. Zna Pani wszystkich?

- Poznałam wcześniej, gdy rozdawałam nakazy płatnicze. Wówczas trzeba było odwiedzić osobiście. Pomagał mi w tym mąż. Oczywiście wcześniej też znałam mieszkańców, ale niektórych tylko z widzenia. Nie wiedziałam też dokładnie, gdzie kto mieszka. W innych sprawach niż podatki, na przykład w sprawach dotyczących imprez pomaga mi rada sołecka: Stanisław Fankidejski, Zofia Kolaska i Iwona Zawodzińska...

- I udaje się zorganizować imprezy?

- Nie jest łatwo, bo ludzie siedzą w domu i nie bardzo chcą coś zdziałać. Do tego my się różnimy dwiema wioska. Ta wioska, Mieliczki, pomaga bardziej. Na Ryzowiu mówią: A tam, niech sobie robią. Chociaż nie wszyscy. Są i tacy, że do rany przyłóż. Zorganizowaliśmy piknik. Ogólnie - dla dzieci i osób starszych, dla wszystkich mieszkańców Ryzowia i Mieliczek. Trochę się zawiodłam. Chodziłam do każdego domu, rozmawiałam na temat, w czym mogliby pomóc, co zrobić. Wielu mówiło, że przyjdzie, ale nie bardzo to wyszło. Piknik odbył się na św. Jana, 24 czerwca.

- I dużo osób przyszło?

- Dzieci było ponad trzydzieścioro. Prowadziłam różne konkursy. Prosiłam ludzi młodszych, żeby mi pomogli, bo dla mnie samej to za duży ciężar, ale nikt się nie zgłosił. Pomogła mi moja kuzynka ze Skarszew, którą zaprosiłam. Zaplanowałam blisko 20 konkursów. Wiem, że się podobało. Najbardziej skoki w workach, bieg, przeciąganie liną. Osobiście ja też przeciągałam. Ryzowie siłowało się z Mieliczkami. Ponieważ na Ryzowiu mają lepsze ziemie i są bogatsi, to wójta wzięliśmy my. Kto wygrał? Nikt. Przerwała się lina. Związali ją, ale znów się przerwała, więc ogłosiliśmy remis. Sporo uciechy było, gdy kobiety ubijały białka. Wygrała pani Anna Klin.



Krzyż w Mieliczkach. Fot. Tadeusz Majewski

- Życzę powodzenia w następnych festynach. Są potrzebne?

- Myślę, że są. Chociaż czasami mi się wydaje, że nic im nie potrzeba. Ja jestem rozrywkową osobą, mam energię. Nieraz jak patrzę na tych młodszych, to mi się wydaje, że są bardziej zmęczeni i znużeni, niż ci starsi. Nie mają takiej energii. Ja jestem tutaj inna. Zostałam wychowana w leśniczówce. Myśmy wychodzili z domów, dużo pomagaliśmy. Było nas siedmioro... Ooo, niech pan się nie dziwi, że tak chodzę. Mam pęcherze na stopach. Byłam na zabawie w Mirotkach... Chciałabym coś tu zrobić, żeby ludzie się spotykali ze sobą, a nie żeby siedzieli w domu.

- Może siedzą, bo mają internet? Ma Pani internet?

- Mam, ale bardziej korzystają dzieci. Mnie na internet brakuje czasu. Lubię robić ogródek, mieć w ogródku kwiaty. Robię też na drutach ciepłe skarpety. Dużo rzeczy lubię sama zrobić, żeby wszystko było jak najtaniej.

- Ryzowie i Mieliczki to dziwne sołectwo. Proszę je określić geograficznie biorąc jako punkt wyjścia szosę Skórcz - Smętowo, miejsce "przy pomniku".

- Rzeczywiście, "przy pomniku" to taki punkt orientacyjny. Tam stają dzieci jadące do szkoły. Potem jest kilometr drogą na prawo do Ryzowia i 2 kilometry do Mieliczek. A potem kilometr do Czarnego - leśniczówki. Mieliczki leżą na skraju Borów Tucholskich. Do nieistniejących już torów był bruk, a potem droga szlakowa. A teraz - dzięki radnemu Janowi Zielińskiemu i byłemu wójtowi Erwinowi Makile mamy asfalt. Trochę sołectwa jest też w stronę Mirotek i w stronę Barłożna - dwa budynki.

- Co tu jest czy było ciekawego?

- Na Ryzowiu, które leży bliżej Skórcza, jest resztówka po dworku i coś jakby mały park. Sołectwo w nazwie to tylko Ryzowie. Powinno być Ryzowie - Mieliczki. Tutaj co niektórzy czują się jakby Mieliczki były odrzucane, jakby tutaj nie było ludzi.

Zaskoczenie. Skrzyżowanie na Ryzowiu i druga szosa wiodąca do Skórcza. Przy niej nowy, całkiem ładny parterowy dom. Fot. Tadeusz Majewski


- Ma Pani jakieś większe plany?

- Mamy jako gmina 75 arów pola przy lesie. Jest już zaplanowany plac zabaw. A ja jeszcze bym chciała wiatę, by można było się spotkać przy ognisku.

- Co czeka sołectwo? Widziałem zakład blacharski. Ilu jest rolników?

- W Mieliczkach może z czterech, na Ryzowiu więcej - około ośmiu. Co czeka? Moja mama miała rok po roku bliźniaki. Była nas siedmioro, jak już wspomniałam. W leśniczówce często przebywało mnóstwo ludzi. A tuta? Pamiętam, że gdy po raz trzeci zaszłam w ciążę, to mówili: "o jeny, jaka tragedia, bo już trzecie". Z dziećmi jest ciężko, ale wesoło. Dzisiaj młodzi nie chcą mieć dzieci. To smutne, bo potem gdzie będą jeździć i się odwiedzać? Już się nie odwiedzają. Kiedy było Barbary, to u nas ze czterdzieści osób się zjechało... Nie wiem, jak będzie.

- Ale budują się.

- Tak. Powoli. Ja chciałabym zbudować dom dla mnie i męża na stare lata. Parterowy. Tutaj, nawet obok. Tu mi się podoba. Ale chciałbym też zwiedzać świat.. Czy mógłby pan napisać...

- Tak?

- ...Żeby gmina zorganizowała dla radnych, sołtysów i pracowników urzędu jakąś wspólną zabawę karnawałową.

Nr telefonu do sołtys Barbary Borgmann: 58 582 51 23


Naprzeciw domu pani sołtys kilka lat temu stał taki dom. Szkoda, że go nie przeniesiono i nie zrobiono z niego tutejszej atrakcji. Fot. Tadeusz Majewski


Niedługo takie kociewskie zabytki będziemy oglądać tylko na zdjęciach. Tak już jest z tym z Mieliczek. Fot. Tadeusz Majewski

Pętla w Mieliczkach Fot. Tadeusz Majewski



Były już próby rozruszania mieszkańców sołectwa. Na zdjęciu zabawa w sierpniu 2005 r. połączona z pokazem kwiatów. Fot. Tadeusz Majewski

.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz