Konkursów i wystaw związanych ze świętami Bożego Narodzenia jakby coraz mniej. Zresztą tego rodzaju tendencja przejawia się również w kartkach okolicznościowych, gdzie dominuje akcent zimowy - zaśnieżona choinka, jelonek w lesie, bałwanek, dzwoneczek, jakaś chata w zimowym pejzażu. Jak na lekarstwo Św. Rodziny w Betlejem, żłobków z narodzonym Jezusem czy Trzech Króli zmierzających z pokłonem. Na dodatek wszystkie już wypisane sztampowymi świeckimi życzeniami.
Póki co, na naszej wystawie iście bożonarodzeniowy nastrój. Wchodząc na salę ekspozycyjną wita nas gwiazda betlejemska w otoczeniu rozświetlonych choinek, pod którymi przycupnęły szopki betlejemskie wykonane rękami zdolnych artystów ludowych. Stojące w półkolu stajenki, żłobki, szopki, jak popularnie nazywa się u nas tego rodzaju dzieła, zmuszają do zatrzymania się przed każdą z nich. Tutaj wracamy wspomnieniami do swego dzieciństwa, do swojej wsi, do chaty pod lasem, do dawno minionych lat. Z nostalgią wspominamy nasze wigilijne wieczerze przy biednie zastawionym stole, bo taki charakter miały ówczesne wigilie - biedne, jak szopy w których narodził się Zbawiciel Świata, bo zabrakło dla niego miejsca w gospodzie. I tutaj przytoczę fragment z mojej książki "Na ścieżkach wspomnień…"
Edmund Zieliński ze swoja szopką z 1961 roku. Foto Kasia
Osiedle Zaspa w Gdańsku, jak wiele jemu podobnych w Polsce zamieszkane jest przez ludzi z różnych stron. Są Kociewiacy, Kaszubi, Krakowiacy, Wilniacy i wielu z innych stron. Każdy z osiedleńców zostawił za sobą rodzinne strony i wspomnienia z dawnych lat. Wielu jest takich co zapomniało o "dawnym"- łatwiej żyć. Ale są tacy co nie zapomnieli i zapomnieć nie mogą. Krążą wspomnieniami po rodzinnych wsiach i miasteczkach. Wspominają stare obyczaje i przeżycia, szczególnie te z okresu świąt Bożego Narodzenia czy Wielkiej Nocy. Przywołują w pamięci biedne i bogate dni swego dzieciństwa. Zasobne i puste worki gwiazdorów. Święta w gronie rodzinnym z najbliższymi i te najsmutniejsze bez mamy i taty. I choć często było zimno i głodno, to jednak "Dzisiaj w Betlejem" brzmiało radośnie.
Jakże chętnie wracam wspomnieniami do lat dziecinnych, do świąt Bożego Narodzenia w moim domu na Kociewiu, zwanych "gwiazdką". Mieszkaliśmy wtedy w chałupie jakich już mało. Chata była drewniana, "zrębowa", kryta słomą. Od zachodu osłaniały ją stare jak zagroda świerki, w gałęziach których, gniazdowały ptaki różnych gatunków. Stajnia, chlew i obora pod jednym dachem krytym gontem, na którym mieściło się gniazdo bociana. I stodoła pod strzechą w której leżało zboże zwiezione z pól, by po zimowych omłotach sypnąć złocistym ziarnem, z mąki którego wypiekano wspaniały, już nie spotykany chleb. Za oświetlenie służyła nam lampa naftowa, a wodę czerpało się ze studni. Mieszkaliśmy w jednym pokoju z kuchnią w sześcioro; mama, tata, siostra i trzej bracia. Pamiętam, że na drzwiach obitych tekturą dla ocieplenia, ojciec wieszał kalendarz przyniesiony przez kominiarza, a ja z młodszym bratem Rajmundem, codziennie skreślaliśmy jeden dzień, dzień bliżej "gwiazdki".
Kiedy nadeszła wigilia, mama krzątała się przy kuchni, by coś przygotować na kolację. W domu było biednie, ale mama potrafiła prawie z niczego wyczarować pyszne danie. Zresztą w czasie, który opisuję, jak był chleb i ziemniaki, to już było dobrze. Na kolację wigilijną była zupa z suszonych owoców, śledź w occie i ziemniaki, najczęściej w obierkach tzw. pulki. Biednie i postnie, ale radośnie. A jeszcze przed wieczerzą szliśmy z tatą do lasu po choinkę, którą mama stroiła przy naszej pomocy, śpiewając przy tym nasze piękne kolędy. Kolacje rozpoczynał ojciec dzieleniem się opłatkiem. Pamiętam, że zawsze miał łzy w oczach - był bardzo uczuciowy. Wierzyłem wtedy, że zwierzęta w tę noc mówią ludzkim głosem, ale nigdy nie próbowałem ich podsłuchać, bo bardzo bałem się usłyszeć coś niedobrego. Po wieczerzy wspólnie śpiewaliśmy kolędy, często w towarzystwie harmonii czy mandoliny. Nasza rodzina jest bardzo muzykalna i śpiew kolęd odbywał się na głosy.
Jako dzieci bardzo oczekiwaliśmy gwiazdora z prezentami. Najczęściej to on przychodził pod naszą nieobecność, gdy byliśmy na "pasterce". Pamiętam, że zawsze był śnieg i mróz doskwierał, ale ochoczo szliśmy do zblewskiego kościoła na pasterkę, odległego o 4 kilometry. Pod nogami skrzypiał śnieg, a w dali jarzył się światłami kościół. Kiedy na rozpoczęcie mszy świętej organista Izydor Borzyszkowski zaintonował "Bóg się rodzi", wierni śpiewem zagłuszyli organy, tak śpiewano. Po mszy świętej koniecznie trzeba było pokłonić się dzieciątku w żłobie i powrót do domu. Tam czekały na nas pełne talerze słodyczy, jabłek i skromna zabawka. Była jakaś książeczka, kredki. Tym skromnym prezentom bardzo się cieszyliśmy. Wtedy również dopiero można było zjeść "kucha," który smakował nadzwyczaj. Bo tak jak piekła kuch moja mama, to drugiej osoby, co by potrafiła tak upiec, dotąd nie spotkałem. Usatysfakcjonowani prezentami i zmęczeni marszem do kościoła, szybko zasypialiśmy.
Takie to były wigilie, gdy miałem lat kilka. Jeśli nie nudzą Cię, drogi Czytelniku, moje wspomnienia, to kończę je takim prostym wierszydłem.
Tęskno mi Panie!
Do miejsca urodzenia
Do mych pól i lasów
Do jezior kochanych
Do starodawnych czasów
Gdy matka pacierza uczyła
Gdy gwiazd się uczyłem od taty
Ta - to Franek
A tamta - to Stasiek
Moi bracia zmarli przed laty
Do skwarnych lat
Do szumiących złotych łanów
Do wiekowych chat
Do mleka pełnych dzbanów
Do drabiniastych wozów
Do beczących kóz
Do śnieżnych zim
I skrzypiących płóz
O ziemio rodzinna
O strony ukochane
Powtórzę za Norwidem
Tęskno mi Panie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz