Pamiętam z dzieciństwa, jak dziadek czy wujkowie domowymi sposobami leczyli zwierzynę w gospodarstwie. A to nacinano uszy owcom czy kozom, konia wprowadzano do stawu, by pijawki (nazywaliśmy ich końskimi) wypijały zepsutą krew. Czasem uznano, że trzeba koniowi więcej krwi upuścić. Wówczas przyjechał (o ile się nie mylę) pan Zdrowowicz z Borzechowa i specjalna igłą wbitą w żyłę szyjną spuszczał krew. Oj, sporo jej wyciekło! O spuszczaniu krwi mieszkańcom Białachowa nie słyszałem.
A jak było u Pani Reginy Matuszewskiej - poczytajmy.
Moi rodzice dużo się napracowali, żeby to gospodarstwo doprowadzić do porządku. Nie było żadnego płotu przy domu. Matka mówiła, że nieraz koń zajrzał przez okno do domu. Okiennice popodpierane drągami. Ojciec wziął majstrów i położył nowy dach na domu. Dach był słomiany, a ojciec z tarcicy położył nowy. To były takie małe cienkie deseczki. Teraz jest z eternitu. Dom z zewnątrz ojciec obszalował deskami. Okiennice matka ubieliła wapnem. Ogródek przy domu i drzewek trochę posadzili. Rosły same sosny. Obora też była ogrodzona.
Len matka zawsze miała, tkała co było w domu potrzebne. Chodników utkała. Sąsiad, chłopak po wojsku, brał od matki te chodniki i innych sąsiadek i jechał z nimi na handel. Powstawały maślarnie we wsi. Ludzie mleko zaczęli sprzedawać we wsi. Odpadło robienie masła i jeżdżenie z nim taki w świat do miasta. Za mleko parę groszy co miesiąc wleciało, zaczęło się nam lepiej powodzić. Ojciec na kilka lat przed wojną kupił sobie rower, to był pierwszy we wsi. Do miasta mógł jechać po drobne sprawunki rowerem. Rower po każdej podróży był starannie wyczyszczony , stojał w dużej izbie. Ojciec dał nam szmatki, oliwę i czyściłyśmy rower. Ojciec miał zawsze dużo szycia i nie mógł sobie pozwolić na leniuchowanie. Kupił rower i nim wszędzie jeździł. Matkę brał na ramę, nas dzieci też i jechalim na odpust rowerem. Miał ojciec brata księdza w Rajgrodzie i tym rowerem go odwiedził. To było ze dwieście kilometrów. Z tej wizyty tak bardzo nie był zadowolony. Mówił, że ksiądz od małego był w szkołach, pomiędzy panami to i on spaniał. Ojciec musiał mówić na niego księże bracie.
Do posiłków siadało kilka osób. Każdy ze swego talerza nożem i widelcem jadł. Ojciec nie był tego zwyczajny. Ksiądz podpowiedział ojcu, żeby mu nie zrobił wstydu swoim zachowaniem. Ojciec poszedł spać głodny i zmęczony po podróży. Co uśnie, to go umarlaki duszą. Nad ranem usnął trochę, ale musiał wstać, bo na mszę trzeba iść i do domu wracać. Przywiózł drobne prezenty. Dla mnie piłkę gumową. Była dobra, dopóki nie wzięłam jej do szkoły. W szkole chłopcy zaczęli podrzucać aż pękła i po radości. Ksiądz rzadko do nas przyjeżdżał. Wszystkie go lubiłyśmy. Był przystojny, najładniejszy ze wszystkich swoich braci. Pamiętam jego wyświęcanie w parafii ojca i matki. Kiedyś to było wielkie przeżycie.
Ze wsi dzieci nie uczęszczały do wyższych szkół, rzadko to się zdarzało. Moja babka była znana na okolicę. Wszyscy ją pozdrawiali. Co dzień do kościoła na mszę chodziła. Ładnie się ubierała. W mieszkaniu też wszystko miała ładniejsze jak u ludzi. Firanki tiulowe, długie, jakieś takie podwójne, namarszczone. Zasłony z czegoś grubego, podłoga pomalowana, kwietniki miały poprzyklejane srebrne szyszki, kufer amerykański. Szafa na ubranie, chodniki na podłodze, stół na środku pokoju okryty haftowanym obrusem. U sufitu kierc z brązowej fasoli. Ładny ogródek z drzewkami i kwiatami. Babka lubiła porządek i wszystkich do porządku goniła. Nieraz i moich rodziców wykrzyczała, jak przyszła nas odwiedzić. Sama była silna i nie wierzyła, gdy ktoś nie mógł czegoś zrobić. Przed wojną młodzi ludzie, zdarzało się, chodzili bez zębów. Nie stać było na wstawianie. Moja babka miała wstawione i kilka miała złotych. Dopiero po wojnie zaczęli ludzie dbać o zęby. Mój ojciec też sobie wstawił, choć bez złotych. Radio na słuchawki też przed wojną kupił. Przychodzili sąsiedzi posłuchać, co nowego w świecie. Zaczęły chodzić słuchy o wojnie. Mówili starsi i dzieci. Szliśmy ze szkoły i kolega ze starszej klasy nam młodszym mówił z wielką żarliwością - będzie wojna z Niemcami, ale my jesteśmy silnym narodem i nie damy się Niemcom. Rozgnieciem Niemców końskimi kopytami. Wszyscy tak mówili i się wspólnie pocieszali.
W Łączkach byli strażnicy, którzy strzegli naszej granicy. Mieli we wsi swoją placówkę. W tej placówce prowadzili naukę obrony przed samolotami. Zaczęło się werbowanie młodszych mężczyzn do wojska. Tych niezdolnych do wojska i starszych mężczyzn zaczęli strażnicy uczyć, jak mają się bronić przed nalotami. Mój ojciec też należał do tej grupy. Były wyznaczone godziny uczęszczania. Było to w rannych godzinach i to było wielką trudnością dla takich ludzi jak mój ojciec. Był śmiałym i pewnym siebie człowiekiem, dobrze przyswajał sobie naukę i miał swoje zdanie i głośno je wypowiadał. Wybrali ojca na kurs do Modlina, na dwa tygodnie. Wtedy zaczęła się nasza bieda. Było to w lutym 1938 roku. Ojciec pojechał do Modlina rano. Nad wieczorem matka mówi do mnie: Idź do Galicjanki i powiedz, żeby do mnie przyszła. Ja poszłam i przyszłam z Galicjanką. Matka wzięła Galicjankę na dużą izbę. Myśmy zostały w alkierzu. Ja miałam dziewięć, Genia dwa i pół roku młodsza, a Irka od Geni też dwa i pół roku młodsza. Siedziałyśmy cichutko i słyszałyśmy, jak matka płacze. Później zaczęła krzyczeć. W nocy urodziła Celinkę.
Rano matka mówi: Reginciu, idź do Ulijanów i spytaj, czy by Bolek nie pojechał po ciotkę do Dąbrów. Bolek przyszedł do nas, zaprzągł konia do sanek i pojechał po ciotkę. Ale zanim ciotka Stefcia przyjechała, ktoś musiał dobytek obejść. Było zawsze ze trzy świnie, ze trzy krowy, ze dwa cielaki i ze dwie owce. Najbliżsi sąsiedzi, chłopy młode, byli w wojsku. Sąsiadka też zaczęła się dorabiać się z dziećmi sama. Musiała matka pewnie rano wstać i obejść dobytki. Nie było u nas w tym czasie uczni. Więc zanim ciotka przyjechała był już wieczór. Matka zawsze czuła się mocna. Nieraz ojciec nie mógł worka podnieść, a matka podniosła. Nie dała się żadnej robocie. Wstydziła się wołać dalszych sąsiadów do pomocy. Jak ciotka przyjechała matka leżała w łóżku. Mówili, że zachorowała na zapalenie płuc. Nie mogła do siebie dojść. Ciotka jakiś czas posiedziała i trzeba ją było odwieźć. Też miała dzieci i gospodarkę. Matka wstała, ale wszystko było jej ciężko robić. Ojciec po dwóch tygodniach wrócił, ale musiał chodzić na placówkę. Obrządzanie inwentarza, szycie i warty na placówce. Przyszła wiosna, a wiosna przyniosła więcej pracy. Doszła jeszcze robota w polu. Ojciec zaczął na wartę się spóźniać. Kilka razy się spóźnił. Przodownik strażnicy zawezwał ojca przed starostę. Starosta siedzibę miał w Ostrołęce. Na niektóre sprawy przyjeżdżał do gmin. Ojciec miał wezwanie w godzinach rannych. Już zmierzch się robił, a ojca nie było. Matka już nie była tą silną kobietą jak kiedyś, jednak się nie poddawała.
Wszystkie byłyśmy niespokojne co się z ojcem dzieje. Matka wzięła Celinkę na ręce, zaodziała się płachtą, jak dawniej się kobiety zaodziewały, mnie wzięła za rękę i poszłyśmy na placówkę dowiedzieć się o ojca. Placówka mieściła się u rolnika, który posiadał duży dom. Wszyscy strażnicy mieszkali u lepszych gospodarzy. Mieli z tego dochód. Strażniczki - żony strażników, ładnie się ubierały. Boso nie chodziły. Dzieci też były obute. Zazdrościłyśmy im tego wszystkiego. U gospodarzy ogródki ładnie uprawiali. Nawiózł gospodarz czarnej ziemi, to i na piaskach ładnie rosło. Mówili czyściutko po polsku, nie tak grubo jak my swoją gwarą. W mieszkaniu u każdego porządek. Dzieci w krótkich spodenkach i sukienkach, co rusz to innej.
Przyszłyśmy z matką do mieszkania przodownika i matka zapytała o ojca. On jak nie wstanie z krzesła, jak nie zacznie matki wyzywać i ojcu urągać. Zbeształ moich rodziców od najgorszych wywrotowców. Ojciec na wartę brał Irkę i Genię, jak Celinka ze mną była u ciotki w Dąbrowach. I to przodownik zaczął matce wyzywać (wypominać). Matka stała i nic nie mówiła, tylko łzy zaczęły jej lecieć, razem i mnie. I tak z płaczem przyszłyśmy do domu. Nieraz o tym myślę, jak kto wyżej stał, nie rozumiał tych niżej. Miał telefon, mógł do wójta zadzwonić i jakoś matkę pocieszyć. Wszyscy tacy źli nie byli i w tych strażnikach. Byli i tacy, co nam współczuli. Ojciec mój szył im mundury i co trzeba było szyć. Nieraz z ojcem jeździłam do ich mieszkań. Ojciec robił przymiarki, a ja się przyglądałam ładzie i porządku, jaki panował w ich domu. Obiecywałam sobie, że jak będę na swoim, to też tak będę miała.
My dzieci, jak spotkalim strażnika, mówilim z daleka - dzień dobry, do gajowego też, a jak kogoś starszego ze wsi, mówiłyśmy pochwalonkę. Myślę, że ci ludzie wnieśli do naszej wsi trochę kultury. Niejeden przez całe życie nie wychylił nosa poza swoje opłotki. Ojciec po wizycie u pana starosty, przyjechał późno w noc. Starosta nie spieszył na spotkanie wywrotowca, tak ojca oszkalowali. Żeby Ojciec był taki bojący jak matka, to pewnie tez by płakał. Ale Ojciec ustał prosto i opowiedział swoje kłopoty z rodziną i wartą. Ojciec wrócił i mówi do matki, że starosta też człowiek. Zwolnił ojca z warty do odwołania. Zadzwonił do przodownika, czy to wszystko prawda, co ojciec mówi. Jak nie prawda, to przyjadę sprawdzić. Musiał przodownik powiedzieć, że prawda.
Ojciec miał trochę lżej, ale matka dalej słabowała. Ktoś matce mówił, że to nerwy, żeby krew puścić. Ojciec przywiózł chłopa z innej wsi i puścił matce krew z lewej ręki. Matka później się skarżyła, że w lewej ręce niema mocy. Później ojciec przywiózł innego chłopa. Ten przywiózł matce torbę podbiału i kazał matce jeść słodkości. Wiem, że ojciec raz matce kupił z kilo lepszych cukierków. Matka nie wiedziała, czy sama jeść, czy nam dać. Nam czekoladek się nie kupowało. Oczami jadłym w sklepiku, przez szybkę. Matka dalej źle się czuła, przychodziły sąsiadki z dobrym słowem i radami. Takie mielim w oknie dwa doniczki kwiatów. Nazywali go ludzie przemianek. Pierwsze pąki miały zielone, później robiły się białe, po białym różowe, a na końcu niebieskie. Sąsiadka mówi, wyrzuć je, bo to nie przemianek tylko otnianek. Przez niego cierpisz. Matka mówi, to weź i co chcesz z nim zrób. Sąsiadka wzięła je do siebie i postawiła w okna. Szkoda było jej wyrzucać, bo miały tyle kwiatów. Jeszcze mielim takie ładne róże doniczkowe, miały drobne listki ciemnozielone i ciemnoróżowe kwiaty. Raz przyjechał do ojca znajomy strażnik z szyciem i zachwycał się tą różą. Prosił, żeby mu matka odnóżkę dała. Matka dała dużą odnóżkę z pąkiem. U strażnika przyjęła się i rosła, a u matki cała róża uschła. Takiej odmiany nigdy nie spotkałam. Podobno kwiata się nie chwali, bo pójdzie do tego, co go chwali. Co ładne, to każdego zachwyca. Ładny kwiatek każdy chciałby urwać, a jak nie ma możliwości, to choć popatrzeć na coś ładnego.
Przemianka u nas już nie było, a matka dalej słabuje. Przyszła druga sąsiadka i mówi, Dominisiu, zostaw sobie na głowie kołtun. Matka miała dwa piękne, czarne warkocze. Ze trzy dni nie wyczesała, myślała nad tym. Jak była młodsza, to swoim dzieciom i obcym , kołtunki opalała kolcem od włosów. Matki ją o to prosiły. Niektórzy nie obcinali, mówili, że kołtun może kości powykręcać. Obcinać nożycami matka też się bała, ale upalała drut i nic nikomu się nie stało. Ojciec też nie wierzył w kołtuny, ale doświadczać na swoim też nie chciał. Matka nie zostawiła kołtuna. Włosy rozczesała i zaplotła znowu dwa piękne warkocze. Ciotka Stefcia i ciotka Helena przyjechały na kilka dni, żeby się nią opiekować. Myślę, że tylko więcej zamieszania z tego było. Ugotowały lane kluski, matka nie chciała zjeść, tylko troszeczkę. Myśmy zjadły z apetytem. Gotowało się kluski zarabiane wodą, czy mlekiem, ale bez jajka i nie na samym mleku, tylko z wodą. Ciotki bez przerwy na mnie krzyczały, że taka duża kozica, mogłaby już wszystko robić, a nie latać z dzieciami. Miałam dziewięć lat, chodziłam do trzeciej klasy. Myślałam, żeby te ciotki już wreszcie pojechały. Moja matka nigdy tak na mnie nie krzyczała. Była najlepszą matką na świecie.
Na załączonych zdjęciach kierce kurpiowskie
Opracował Edmund Zieliński
Niebawem ukaże się odcinek XIV
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz