poniedziałek, 15 grudnia 2014

PIOTR MADANECKI. Trzcińsk - 200 lat historii rodziny Heldt.

Kawałek ziemi, kawałek nieba...


- We wsi są ze cztery gospodarstwa, które istnieją już od 200 lat. Jednak żadnej z tych rodzin nie poszczęściło się na tyle, aby mieć synów w każdym z tych pięciu czy sześciu pokoleń - wyjaśniał Ludwik Heldt podczas naszej rozmowy odbytej kilka miesięcy temu. - Myślę, że historia mojej rodziny mogłaby stanowić dobry materiał nie tylko na jeden, ale nawet na kilka artykułów. Jak pan będzie miał czas, to proszę dać znać. Umówimy się, przygotuję zdjęcia i wszystko opowiem. Najlepiej zimą, kiedy pracy przy gospodarstwie jest trochę mniej...





Nadeszła zima, może taka trochę jesienna, ale jednak zima. Umówiłem się na rozmowę z panem Ludwikiem. Wśród pogrążonych we mgle i deszczu pól mknąłem w kierunku Trzcińska. Za szybą samochodu majaczyły oddalone od szosy drzewa i budynki niczym zjawy z przeszłości tej wsi, której fragment miałem za chwilę poznać. Po kilku minutach zjechałem z drogi na podwórze państwa Heldt. Gospodarstwo Teresy i Ludwika Heldt w Trzcińsku jest wyjątkowe. To jedyne we wsi, którego właściciele od 200 lat zachowują to samo nazwisko. Pan Ludwik zaraz po powitaniu zaprowadził mnie do pokoju, gdzie miał już przygotowane całe stosy starych zdjęć i dokumentów.


Trzcińsk 1808

- Udokumentowana historia moich przodków zaczyna się od 1808 roku w Trzcińsku - opowiadał pan Ludwik. - Istniał tu kiedyś klasztor Braci Bonifratrów. Klasztor ten w roku 1808 został zlikwidowany. Mnisi przenieśli się chyba do Poznania, budynki klasztorne zburzono, a ziemię po klasztorze podzielono i sprzedano. Była tu także kaplica zakonników, ale ona także została w tym czasie rozebrana. W Trzcińsku mieszkali wtedy i Polacy i Niemcy. Polaków było nieco więcej, około 60 procent. Zarówno Polacy jak i Niemcy kupowali wtedy ziemię po klasztorze. Jednym z kupujących był mój przodek - Szymon Heldt. Nasz wnuczek też nazywa się Szymon, ale to przypadek. Został tak nazwany jeszcze zanim znaleźliśmy zapis w archiwum w Pelplinie i dowiedzieliśmy się, jak miał na imię mój przodek. Mój prapradziad Szymon Heldt nabył duże gospodarstwo.


Około 1850

- Gdy jego trzej synowie dorośli, a było to około 1850 roku, rozdzielił je pomiędzy nich, jak to było wtedy w zwyczaju. Nie podzielił go równo. Pierwsze z nowo powstałych gospodarstw miało 40 hektarów i było największe. Dostał je syn o imieniu Adolf. Adolf ożenił się z Niemką. Nie mieli dzieci... Takie małżeństwa wtedy się zdarzały, bo Polacy i Niemcy żyli obok siebie. Trudno powiedzieć, jak to dokładnie było. Może na drodze przekazania rodzinie żony, a może na drodze sprzedaży. Tak czy siak po jego śmierci gospodarstwo przeszło w niemieckie ręce. Pozostali dwaj synowie pojęli Polki za żony. Drugie z gospodarstw miało 30 ha. Ona także długo nie utrzymało się w rękach rodziny. Najmniejsze z wydzielonych gospodarstw miało zaledwie 17 ha. Dostał je syn o imieniu Jan. To była właśnie ta ziemia, siedlisko. Jan był moim pradziadkiem. Ożenił się z Polką o imieniu Paulina, z domu Radziejewska. Mój pradziad, Jan, był meliorantem. Wykonywał prace melioracyjne także w najbliższej okolicy, na tych otaczających nas polach. Trudno powiedzieć, co zdecydowało, że dostał w spadku najmniejszy kawałek ziemi. Trudno także powiedzieć, jak godził zawód melioratora z pracą rolnika. Wiadomo jedynie, że był garbaty. Był to najprawdopodobniej wypadek, a nie schorzenie istniejące od urodzenia, bo Jan, jak wszyscy bracia, za młodu odbył normalną służbę wojskową, a gdyby wtedy jako młodzieniec miał taką wadę kręgosłupa, nie zostałby do niej powołany. Jedyne, co wiem ponadto o pradziadku Janie, to to, że zmarł po żonie.



Ludwik Heldt otoczony starymi zdjęciami i dokumentami opowiada barwne dzieje swojej rodziny. Fot. Piotr Madanecki



Około 1900

- Mijały lata. Rodziny były wtedy wielodzietne. Jakoś utrzymywali się, mimo że ziemie tutaj lekkie. Ale dużo dzieci umierało. Z trzech tamtych gospodarstw do dnia dzisiejszego przetrwały zabudowania tylko na tym 40-hektarowym i na naszym. Ten dom obok wybudowali Niemcy. To jest już chyba drugi dom na tym samym miejscu, ale wcześniej to właśnie tam mieszkał Adolf ze swoją żoną, Niemką. Nasz dom też ucierpiał w czasie wojny. Po wojnie zburzyliśmy stary i na jego miejscu wybudowaliśmy nowy. Mój dziadek podobnie jak pradziadek na imię miał Jan. Miał trzy siostry i trzech braci. Jedna z jego sióstr, Franciszka, wyszła po sąsiedzku za Szwocha z Janina. Tam wybudowali gospodarstwo na ziemi z reformy. Ta ziemia wcześniej należała do majątku Obozin. Było to gospodarstwo przyboczne Arianin (Owczarnia). Wzięli tam 20 ha. Było to około 1900 roku. Druga siostra, Bernadeta, miała z mężem karczmę w Piecach. A trzecia, Weronika, pozostała panną. To była bardzo przedsiębiorcza kobieta. Była gosposią w parafii pod Grudziądzem, ale na tym nie koniec. Jednocześnie prowadziła też całe parafialne gospodarstwo rolne. Mój ojciec czasami śmiał się wspominając ją: "To była herod baba. Panną została, bo gdyby kawaler do niej na jednym koniu przyjechał, to nic by nie wskórał. Do niej trzeba było w cztery konie bryczką jechać. Wtedy może coś by z tego wyszło." Weronika zmarła młodo, w wieku 50 lat.


Rozłam w rodzinie

- Pierwszy z braci miał na imię Franciszek i posiadał zakład krawiecki w Berlinie. Jak tam trafił, do końca nie wiadomo. Prawdopodobnie z wojska, bo to było za zaborów. Czy zakład dobrze prosperował, także nie wiadomo. Drugi, najmłodszy z braci, Józef, był w Starogardzie majstrem. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że był ślusarzem. Pracował w młynie u właściciela, Niemca Wiecherta. Musiał być ceniony, bo w późniejszych latach jeden z jego synów został przez właściciela zatrudniony jako księgowy. Trzeci z braci dziadka Jana miał na imię Alfons i także był ślusarzem w stoczni w Gdańsku. Jego żona była autochtonką. Ona zawsze była za Niemcami. Gdy niemiecka propaganda rozpowszechniała nieprawdziwe informacje na temat "rzezi bydgoskiej", ślepo w nie wierzyła. Doszło wtedy do ostrej wymiany zdań. Od tamtego czasu dziadek i ojciec nie utrzymywali już z nimi stosunków. Kuzynostwo chyba nawet nie umiało po polsku, chociaż mieszkali w Wolnym Mieście Gdańsku. "Ciocia niemra" - tak ją ojciec nazywał. Po wojnie całą rodziną wyjechali do RFN. Z tego co wiem, córka Alfonsa także poślubiła niemieckiego oficera, który wkrótce zginął na wojnie. Ona zaś już nie wyszła za mąż. Przez jakiś czas była modelką w jednym z wielkich domów towarowych w Niemczech. Przyjechała do Polski w latach osiemdziesiątych. Była też w Trzcińsku, ale nie odwiedziła tego domu. Oni za Polską nie tęsknią, nie umieją języka polskiego i nie obchodzą ich polskie korzenie.


Babcia Helena

Mój dziadek Jan jak wszyscy tutaj został wciągnięty do armii pruskiej. Musiał walczyć na francuskim froncie. Potem zachorował i został przeniesiony gdzieś bliżej. Pracował w instytucji, którą dzisiaj nazwalibyśmy komendą uzupełnień. Był prostym szeregowcem. Ożenił się w 1904 roku z Heleną Deja z Wysokiej. On musiał chodzić za młodu do niemieckiej szkoły, ale ona chodziła do strajkującej szkoły i już niemieckiego nie znała. W tych wsiach na południu były wtedy strajki szkolne. Helena była zawsze źle traktowana przez tych wszystkich Niemców. Mówili o niej, że jest typową Polką. Ojciec wspominał kiedyś, że to mogło być przyczyną wywłaszczenia. Pierwsze wywłaszczenie w Trzcińsku, przeprowadzone 5 września 1939 roku, objęło jedynie sołtysa i dom mojej babci. Ojciec już od sierpnia został powołany do obrony Warszawy. Tam, broniąc warszawskiej Pragi, zastał ranny dwa tygodnie po rozpoczęciu działań wojennych. Wprost ze szpitala dostał się do niewoli. Przez jakiś czas był przetrzymywany w obozie koło Grudziądza. Wspominał, że warunki były ciężkie. Jeńcy musieli tam spać na gołym betonie. Po jakimś czasie został jednak zwolniony do domu. Wrócił do domu... ale nie do swego. Tutaj mieszkał już Niemiec, Lerke.


Bunt wujka Alfonsa

Po wysiedleniu 5 września 1939 w naszym domu zamieszkał Niemiec o nazwisku Lerke. Był to dawny szkolny kolega brata ojca. Moja matka w chwili wysiedlenie była zaledwie dwa miesiące po ślubie. Po wysiedleniu wróciła do rodziców, do Janina (z domu Szwarc). Resztę rodziny przyjął niejaki Krauze. Posiadał on wiatrak. Pracując u niemieckiego gospodarza wszyscy jakoś przetrwali wojnę. Wszyscy z wyjątkiem wujka Alfonsa. Nikt dzisiaj do końca nie wie, jak to z nim było. Niektórzy twierdzili, że po wprowadzeniu nowych niemieckich porządków wpadł w obłęd. Ja uważam, że był wielkim patriotą głęboko wierzącym w Boga. Niemcy wprowadzając nowe porządki zburzyli cały jego świat. Tego nie mógł znieść. Gdy w nocy z pierwszego na drugiego września Niemcy zniszczyli stojącą nieopodal naszego gospodarstwa świętą figurę "Bożą mękę", wujek Alfons pieczołowicie pozbierał wszystkie jej kawałki i zakopał pod naszym domem. Nawet o tym nie wiedzieliśmy. Dopiero po wojnie, podczas przebudowy domu odkryliśmy te szczątki. Niemcy wtedy starali się zniszczyć wszystko co było Palakom drogie. Zaczęli od religii. Wujek Alfons postanowił im się przeciwstawić. W odpowiedzi na poczynania Niemców, w kawałku drewna wyrzeźbił orła, pomalował go na biało i ostentacyjnie wywiesił na drzwiach wejściowych od strony ulicy. Wzbudziło to gniew Niemców. Ich reakcja była niemal natychmiastowa. Już 7 września przy pomocy niemieckich mieszkańców Trzcińska wujek Alfons został ujęty i wtrącony do miejscowego aresztu. W areszcie spędził dziesięć dni, po czym został prawdopodobnie wywieziony do Szpęgawska, skąd już nigdy nie wrócił.


Nie wyróżniaj się to przeżyjesz

Kiedy ojciec po wypuszczeniu z niewoli wrócił do domu w grudniu 1939, okazało się, że już mieszkał tu Niemiec o nazwisku Lerke. Cała rodzina została wywłaszczona 5 września 1939 roku. Moja matka już nie mieszkała ze swoją rodziną bo oni także zostali wysiedleni. Rodzina matki została skierowana do miejscowości Sarnaki Siedleckie. Wkrótce, nie mając możliwości zarobienia na chleb zgłosili się do pracy w Niemczech. Były to tzw. pomry. Tam rodzina matki przetrwała do końca wojny a potem wyjechała do Ameryki. Oni nigdy nie zapomnieli o swoich polskich korzeniach ale to już całkiem inna historia...

Matka pozostała tutaj czekając na ojca. Gdy ojciec powrócił, zgłosił się do pracy u pewnego Niemca. Przed wojną ten Niemiec był zwykłym najemnym parobkiem a obecnie otrzymał ziemię po Polakach i nosił się jak pan. Kupił sobie wysokie, skórzane buty, tzw. szkoty i zakładał je codziennie. Gdy mój ojciec miał własne gospodarstwo to takie buty nosił tylko do kościoła. Zarówno ojciec jak i matka musieli u niego pracować by zarobić na chleb. Ojciec bał się o swoją przyszłość. Po 3 - 4 tygodniach ukrywania się zgłosił się do gminnego agronoma, Leszmana, największego ówczesnego gospodarza a przed wojna sąsiada i przyjaciela, osoby w tamtych czasach bardzo wpływowej. Ojciec spytał go wprost czy teraz po powrocie z niewoli czeka go ten sam los, co brata Alfonsa. "Jak nie będziesz się z niczym wyróżniał to krzywda Ci się nie stanie" odpowiedział Leszman. Żył więc mój ojciec z matką pracując jako robotnik w gospodarstwie, potem jako zarządca gospodarstwa u państwa Zamrau, potem u Polaka o nazwisku Block, który dużo dobrego dla polaków w ówczesnych czasach zrobił.


Służąc w Wehrmachcie

U Blocka ojciec nauczył się ślusarstwa, a potem dzięki pomocy rodziny z Gdańska wziął udział w kursie spawaczy i rozpoczął pracę w stoczni. Żeby móc pracować w stoczni musiał przyjąć trzecią listę (volkslista). Niestety poza zdobyciem dobrej pracy spowodowało to także przymusowe wcielenie do Wehrmachtu. Ojciec musiał wyjechać i walczyć na granicy niemiecko-francuskiej. Wkrótce po otrzymaniu informacji o moich narodzinach ojciec wystąpił o urlop. Niemiecki dowódca odmówił. Zrobił to, mimo, że w myśl prawa miał obowiązek takiego urlopu udzielić. Powiedział, że ojciec dostanie go później, gdyż obecnie cała jednostka zostaje przeniesiona na front wschodni. Ojciec wiedział, że może tego nie przeżyć. Ostro sprzeciwił się wtedy dowódcy argumentując, że nie tylko ma prawo natychmiast uzyskać urlop przysługujący po narodzeniu dziecka, ale także, że nie może jako Polak walczyć na froncie wschodnim bo jest to sprzeczne z jego narodowością i nie będzie bratobójczym żołnierzem.

Niemiecki dowódca był niezmiernie zdziwiony. Jego zdumienie wrosło jeszcze bardziej jak ojciec opowiedział mu o tym, że został wywłaszczony z własnej ziemi, że na jego ziemi gospodaruje teraz jakiś Niemiec i że właściwie to ten Niemiec powinien teraz tu walczyć a nie mój ojciec.

Wkrótce po rozmowie z moim ojcem dowódca zarządził zbiórkę całej kompanii. "Kto Polak, wystąp" - zawołał. Wystąpiła wtedy bez mała połowa żołnierzy. Ten dowódca okazał się prawym Niemcem - zadbał o to by żaden z tych żołnierzy nie wyjechał na front wschodni. Zostali tam gdzie byli. "Twoje narodziny uratowały wielu Polaków przed wschodnim frontem" mawiał do mnie nieraz potem ojciec.


Z białą chusteczką do Francji

Po pięciu dniach od tej pamiętnej rozmowy z dowódcą ojciec nawiązał kontakt z francuską partyzantką. W tej partyzantce służyli także Polacy, przedwojenni emigranci. Kilka dni później, w samo południe, francuskie wojska przeprowadziły gwałtowne natarcie. Ojciec wraz z grupą innych Polaków ruszył na wroga. Od innych żołnierzy Wehrmachtu odróżniały ich tylko białe chusteczki przypięte do mundurów. To właśnie był znak rozpoznawczy. Francuzi wiedzieli, że do tych żołnierzy nie mają strzelać... W ten sposób ojciec przedostał się przez linię frontu. Niemcy się nie zorientowali. Matka do końca wojny nie wiedziała czy ojciec żyje.

Tymczasem z Francji ojciec dostał się do Anglii a potem do Włoch. Został wcielony do warsztatowców. Była to jednostka techniczna zajmująca się sprzętem zmechanizowanym i raczej nie biorąca bezpośredniego udziału w działaniach wojennych na linii frontu... Aż do natarcia na Monte Cassino.


Heldt, ojciec pana Ludwika, podczas pobytu we Włoszech w kolegami z oddziału mechanicznego. (Pierwszy rząd, drugi z lewej). Fot. ze zbiorów Ludwika Heldt.


Piekło zwane Monte Cassino

Była upalna pogoda. Pod górę Monte Cassino piął się konwój samochodów. Jechali całą grupą. Nie wiedzieli jeszcze, że przeżyje tylko kilku z nich... Ojciec był w jednym z pojazdów. Dotarli mniej więcej do połowy góry, kiedy rozległ się potężny huk i rozpętało się piekło...

Ojciec nie pamiętał dokładnie jak do tego doszło. Wiedział, że rozpoczęło się od serii wybuchów min podłożonych na drodze przejazdu konwoju. Wkrótce po pierwszym wybuchu stracił przytomność ogłuszony potężną eksplozją. Obudził się dopiero kilka godzin później. Był ranny. Nie mógł się poruszyć. Przygniatały go dziesiątki ciał zabitych. Leżał tak słysząc wokół pokrzykiwania Niemców. Jeszcze kilkukrotnie tracił przytomność. Dopiero po następnych kilku godzinach zaczął w pełni rozumieć grozę sytuacji. Leżał przygnieciony dziesiątkami ciał, a wokół roiło się od Niemców, którzy systematycznie przeszukiwali pole bitwy. Co jakiś czas rozlegał się huk wystrzału. To Niemcy dobijali rannych. Ojciec nie miał wyjścia. Musiał pozostać na miejscu w bezruchu. Tylko tak mógł być niezauważony. Mijały długie godziny. Po nocy nastał następny dzień a Niemcy wciąż byli w pobliżu. Słyszał ich. Gorące południowe słońce robiło swoje. Pojawił się odór gnijących ciał. Spływała po nim krew zabitych. Dopiero po dwóch dniach, gdy Niemcy odeszli i zrobiło się spokojnie, ojciec mógł bezpiecznie opuścić to miejsce.


Powrót do Polski

Ojciec wrócił do Janina w 1945 roku. Wyglądał wtedy tak odmiennie, że nikt znajomy go nie rozpoznawał. Przejścia wojenne wyryły trwałe ślady na jego twarzy a długa, czarna broda, którą wtedy posiadał nadawała mu całkiem obcy wygląd. Siostra mojej matki ze swoją koleżanką pierwsze zobaczyły go w Starogardzie i... także go nie rozpoznały. "O, patrz..., jakiś Anglik tu przyjechał. " - mówiły jedna do drugiej. Idąc do wsi Janin spotykał po drodze wielu znajomych. Nikt nie dostrzegł w nim dawnego znajomego, sąsiada czy przyjaciela. Gdy zapukał do drzwi kuzyna, u którego pozostawił swoją żonę, ona także nie rozpoznała go w pierwszej chwili. Długo nie mogła uwierzyć, że to naprawdę on, że przeżył... Zjawił się w samą porę. Ja i mój brat byliśmy jeszcze mali, a pod koniec wojny słabnące Niemcy przestały wypłacać żołd matce, mimo, że wcześniej bardzo tego przestrzegano. To była szczęśliwa konsekwencja pomysłowej ucieczki ojca z Wehrmachtu. Przez całą wojnę Niemcy byli przekonani, że zginął w bitwie z Francuzami i gdy on walczył z Niemcami pod Monte Cassino oni ciągle utrzymywali naszą rodzinę płacąc żołd mojej matce. Na początku wręcz baliśmy się ojca. Mój brat go nie znał i tak bał się tej jego wielkiej, czarnej brody, że ojciec wkrótce musiał ją zgolić.


Trzcińsk 1945

Wkrótce po swoim powrocie ojciec wybrał się na nasze stare gospodarstwo do Trzcińska i... zapłakał. Było prawie całkowicie zniszczone. Do naszego domu podczas walk wleciały dwa granaty uszkadzając go od dachu aż po fundamenty. Część obory się zapadła, a niemal nową stodołę Rosjanie spalili, gdy wyprowadzali konie i było. Oto miał teraz zaczynać od początku mając na utrzymaniu dwójkę małych dzieci i żonę...i podjął wyzwanie.

Za przywieziony z Włoch, zaoszczędzony żołd ojciec zakupił pierwszego prosiaka. Był tak malutki, że bez trudu mieścił się w skórzanej torbie. Ten żołd ojca to były dwie małe walizki. Były to głównie słodycze i żyletki. Ojciec nie raz wspominał, że przy zdawaniu broni w Katowicach rosyjskie wojsko nawet z tego chciało go ograbić. Jednak przeciwstawił się wtedy zdecydowanie , wymagało to sporo odwagi ale dzięki temu miał teraz od czego zaczynać. Prosiaczek rósł bardzo szybko doglądany przez matkę. Mimo wprowadzonego wtedy wsparcia z Ameryki (UNRA) nasza rodzina nie zyskała na tym wiele. Ojciec wspominał, że ten kto miał już dwa konie dostawał trzeciego, ale ten kto nie miał nic, jak my, pozostawał z niczym. Za wyhodowanego prosiaka kupiliśmy pierwszego konia. Stara to była szkapa ale na nic lepszego nie było nas wtedy stać. Wkrótce dostaliśmy drugiego konia z poniemieckiego gospodarstwa. Dzięki wytężonej pracy całej rodziny powoli wydźwignęliśmy gospodarstwo z ruiny. Ojciec bardzo pomagał sąsiadom, gdyż jak mało kto w okolicy znał się na zwierzętach. Potrafił uratować krowę, gdy padała na wzdęcie. Znał też sposoby na kolkę u koni.


W nagrodę za zasługi

Ojciec nigdy nic nie dostał za swoje zasługi wojenne. Co więcej był prześladowany przez komunistów, przecież walczył nie w tej polskiej armii w jakiej wtedy należało, o Armii Andersa nie należało wtedy wspominać. My mieliśmy z tego powodu problemy ze zdobyciem wykształcenia. Gdy brat zdał do technikum weterynaryjnego to władze chciały go stamtąd usunąć zaraz po tym jak się dowiedziały o wojennej przeszłości ojca. Mnie do technikum leśnego też nie chcieli wziąć. Gdy się miało takiego ojca można było mieć jedynie wykształcenie zawodowe. W pewnym momencie ojciec tak się tym przejął, że spalił wszystkie papiery jakie posiadał. Wszystkie dokumenty zaświadczające o jego wojennych dokonaniach poszły z dymem. Nam zaś zakazał starań o jakiekolwiek uznanie jego zasług, nawet potem, kiedy już można było. "Nikt tego nie docenił jak potrzebowałem pomocy więc teraz, gdy już się czegoś w życiu dorobiłem nie chcę od nich ani złotówki" - mawiał. I tak też się stało. Ojciec nigdy nie otrzymał żadnego zadośćuczynienia za swoje dokonania.


Srebrne gody rodziców pana Ludwika 20 lat po wojnie. Heldt (na środku) w otoczeniu rodziny. Fot. ze zbiorów Ludwika Heldt.


Teraz wszystko zależy od wnucząt

Tymczasem lata mijały, a gospodarstwo się rozwijało. Stopniowo budowaliśmy kolejne budynki. Wszystkie istniejące obecnie zabudowania łącznie tym domem powstały całkowicie od nowa. Jedynie oryginalna lokalizacja została zachowana. W 1966 po 20 latach gospodarzenia bez stodoły rozpoczęliśmy jej budowę. W 1969 powstała obora. Budowa trwała zaledwie pół roku. W 1988 już głównie ja jako młody gospodarz zająłem się odbudową domu. Postanowiłem zburzyć stary i wybudować nowy od podstaw. Udało mi się to w pół roku. W czasie budowy poznałem moją obecną żonę, Teresę. W czasie budowy moja mama żartowała, że tyle okien tu będzie a nie będzie komu o nie dbać. Wtedy jeden z majstrów powiedział "niech się pani nie martwi, ja mam ładną córkę. Przywiozę ją i ona te okna umyje". I przywiózł. Spodobała mi się i wkrótce została moją żoną. Na wiosnę będzie już trzydzieści lat jak jesteśmy razem. Dochowaliśmy się dwóch synów i dwóch córek. Najstarszy syn, Karol. Ukończył Wyższą Szkołę Wojskową. Jest teraz w stopniu porucznika i pracuje w jednostce wojskowej w Elblągu. Ożenił się jeszcze na studiach. Mamy już dwoje wnucząt: Szymona i Pawła. Jedna z córek skończyła studia, resocjalizację. Ona także wyszła za mąż i ma synka Tymoteusza. Druga z córek od trzech lat studiuje ekonomię i logistykę jednocześnie pracując w firmie Skanska. Najmłodszy syn dwa dni temu poszedł do wojska z ostatnim poborem. Jak mu się spodoba to chce zostać zawodowym żołnierzem. A co będzie z gospodarstwem? To już zależy od wnucząt.

Zastanawiał się pan już nad tytułem tego artykułu? Jeśli nie ma pan jeszcze pomysłu to proszę go nazwać "Kawałek ziemi, kawałek nieba" bo to wszystko o tym, jak od pokoleń żyjemy pod naszym własnym kawałkiem nieba na naszej własnej ziemi.


Piotr Madanecki

2009 r.


















































































O




















































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz