sobota, 14 lutego 2015

TADEUSZ MAJEWSKI. Szynszyla grau - cz. 2

Tak sobie ciągnę tę moją powieść - któryś tam już podrozdział któregoś tam rozdziału. Właściwie to nawet nieważne, który, gdyż jest to eksperymentalne dzieło modułowe... Gdzie toczy się akcja? Też nieważne, przynajmniej na teraz, podobnie jak w rozdziale Postulat nr 14 czy W żłobie leży. W sumie to miejsce akcji powieści czy każdego utworu jest jak najbardziej ważne, ale bez przesady.

Ostatnio otrzymałem informację na Fb od pewnego mojego stałego czytelnika, że poszedł do biblioteki po papierową wersję Przelotni i Oj oj, Ojczyzny i ogarnęła go zgroza - mają to tam w jakiejś szafie z oznaczeniem pozycje regionalne. Dla twórcy nie ma chyba nic gorszego, jak taka etykieta, chociaż przecież trudno mi zarzucić brak zainteresowania regionalizmem. Tylko jak mam wytłumaczyć czytelnikom np. Rejsów, co to oznacza, że moje np. reportaże są regionalne? Albo czy mam polemizować z red. nacz. świetnego ogólnopolskiego pisma literackiego Toposu Krzysztofem Kuczkowskim, że w swojej znakomitej dla mojej twórczości recenzji nie uwzględnił, że moja twórczość jest regionalna? Czy genialny Blaszany bębenek też jest twórczością regionalną? Czy Stasiu Sierko i wielu innych poetów też pisze wiersze regionalne? A takie łaty już im przyklejają. Ciekawy temat - regionalne... Ten fragment powieści jest o sporcie, ale oczywiście nie tylko. Na sporcie znam się znakomicie, o czym świadczy m.in. medal, jaki mam w domu i którego awers i rewers zeskanowałem i tu pokazuję. Nie każdy jest zasłużony dla ruchu olimpijskiego. Inna sprawa, że w tym tekście ma to niewielkie znaczenie. Aha - i jeszcze formułka. Wszelkie podobieństwa do miejsc i osób są tu zupełnie przypadkowe Emotikon smile

@@@


Szynszyla grau

W latach siedemdziesiątych Polska Rzeczpospolita Ludowa odnosiła wielkie sukcesy w piłce nożnej i kolarstwie. Być może dlatego zawsze usportowione nasze miasteczko na Mazurach jeszcze bardziej nasiliło prace nad rozwojem fizycznym indywidualnym i zbiorowym.
Po podwórkach chłopcy strzelali mamom w same okienka rogale, a ulicami powoli dla szpanu sunęły rowery marki Jaguar (jeżeli z jakichś przyczyn nie powędrowały na eksport do Meksyku), Huragan oraz wyścigówki półkolarskie, wydając charakterystyczne dźwięki cyk cyk cyk - odgłosy mechanicznych cykad. I od czasu do czasu w to cykanie wdzierały się chrząknięcia przerzutki, kiedy akurat łańcuch zmieniał jedną z czterech lub maks pięciu zębatek.

Zimą Meger trenował w pingponga w salce browaru warzącego słynne piwo jasne Grunwald. Treningi dla niego i jego przyjaciela Krzysia, jedynych tu juniorów, nie były zbyt intensywne jako że kadra na mecze ligi okręgowej była raz na zawsze czyli dożywotnio ustalona. Poza tym oni mieli jak na swój już wiek zbyt słabe umiejętności, żeby się nimi zajmować. Dlatego też Trener Pan Ambroziak zapraszał Megera do stolika stojącego w rogu salki i kazał mu grać w szachy, a uściślając uczyć go obron, jakie chłopak poznawał na tarasie doktora Goze. Natomiast Krzyś poirytowany tysięczną porażką z Godowskim JR między meczami siadał do stojącego na scenie (salka była wielofunkcyjna) pianina i grał z wściekłością Etiudę Rewolucyjną Chopina. Jego palce biegały po klawiaturze jak dwie oszalałe tarantule, twarz miał jak gdyby zanurzoną w zaświatach, włos rozwichrzony i Meger w takich chwilach najbardziej zazdrościł mu tej umiejętności. Sam grał na kornecie, czasem barytonie, a podczas pogrzebów na tubie, bo tub w marszach żałobnych brakowało najbardziej, ale co to z instrumenty, ogólnie trąbki i trąby - na kim mogły one robić wrażenie! Mówiono nawet ironicznie: trąbka, pompka i lewarek albo wręcz pogardliwie: ty trąbo jedna.

Godowski Junior był fizycznym fenomenem. Miał niesamowicie nieproporcjonalne w stosunku do reszty ciała długie ręce, przez co przypominał pająka i w związku z tą długością wychodziły mu świetnie uderzenia typu topspin, wówczas prawie w ogóle nieznane w świecie pingpongistów - obrońców deskarzy. No a przede wszystkim potrafił z rozbiegu wskoczyć na ścianę i dać trzy - cztery kroki w pionie. Raz tak go poniosło, że dał pięć i zawędrował aż pod strop salki. Na szczęście asekurował go Godowski Senior i w odpowiednim momencie złapał amortyzując siłę upadku.
Pewnego dnia do salki wszedł wyraźnie umówiony za Trenerem Pan Clown, wzrost 1,3 metra. Przyjechał aż z Barlinka.
Trener wskazał na Godowskiego Jr i rzekł: - To on.
Pan Clown podszedł do Godowskiego Jr i jak to clown smutnym i bezczelnie nachalnym okiem zaczął go oglądać rozkładając jego ciało na czynniki pierwsze. Dotknął nawet łydek, żeby sprawdzić mięśnie.
- Chuchro - rzekł, spluwając na materac.
- Junior, daj sześć, siedem, a może osiem kroków - rzekł na to trener. - Dałeś raz pięć, to co to dla ciebie na przykład dziesięć?
Clown wsadził w clownią gębę hawajskie cygaro wyprodukowane z tytoniu spod Grudziądza, a Jr wziął rozpęd. Miał umysł jak przymilne dziecko. Bez kontroli brata wszystko by zrobił dla innych, by go polubili.
No więc wziął rozpęd, po czym zrobił prędko kilka kroków w pionie i nagle ze zdumieniem wszyscy zadarli już głowy - ujrzeli, jak biegnie sufitem przez całą jego szerokość, by zbiec po drugiej stronie salki.
Pan Clown rozdziawił usta - cygaro wypadło na linoleum.
- Ile? - rzekł.
- Dziesięć lat treningów - westchnął ze smutkiem Trener.
- Nie pytam o kretyńskie w swojej istocie przebijanie piłeczki pingpongowej! Ile? Czy pan rozumie?
- Ależ proszę pana, ta umiejętność chodzenia po ścinach poniekąd wzięła się poprzez przebijanie piłeczki i ćwiczenia pracy nóg - rzekł nadąsany trener. - Ta salka dla niego do właściwie dom, bo oni obaj są sierotami.
- Ile prostaku! - nosowo wrzasnął karzełek Pan Clown.
Trener Ambroziak spojrzał w dół, przez chwilę zastanawiając się, jak by go najlepiej trafić. Cios na podbródek hakiem w każdym razie nie wchodził w rachubę. Pan Clown zadarł bezczelnie głowę do góry i podniósł bojowo dwie pieści.
- Mam starą warszawę, garbusa. Wycieka olej. Przydałby się nowy model.
- Da się załatwić! Targ więc właściwie ubity... A może pokerek?
Pan Clown zdjął nagle maskę i wszyscy ujrzeli zimną twarz zawodowego pokerzysty. Ni stąd ni zowąd w jego paluszkach pojawiła się talia piatników i błyskawicznie się otworzyła w ruchliwy wachlarz. Zdumieni sportowcy widzieli znacząco mrugające do nich i wykonujące jakieś obsceniczne gesty nagie damy.
- Po co poker. Chcę nową warszawę, już nie garbusa - zaczął trener.
- Będzie - chrząknął z pogardą Pan Clown i tupnął nogą, błyskawicznie chowając w rękawie talię. - Ubierz się i chodź - rzucił do Godowskiego Jr. Taksówka numer 50 czeka, kariera też.
- New Jork, New Jork - zachichotał trener.
Tylko Krzyś coś tam brzdąkał gniewnego na fortepianie w ramach cichego protestu. Nie był pewien, czy Jr wyjeżdża za pozwoleniem brata, którego bardzo lubił, zresztą Jr też. - Krzyżyk ci chłopaku na drogę - szepnął między cichymi dźwiękami.
Dwa lata później miasteczko obiegła plotka, że niejaki Goodowsky świetnie wypadł w Hollywood grając rolę w filmie Ultimate Spider-Man, ale było to coś z tak odległego świata, że aż nierzeczywistego, a więc niegodnego uwagi.

Trener Ambroziak oraz jego pomagier - trenerzy zawsze mają pomagierów noszących w kieszeni marynarki dwa kielonki plus piersiówkę - często wzywał Krzysia i Megiera podczas gier treningowych i informował, że za chwilę zejdzie Pan Dyrektor Browaru z jakimś kolejnym swoim Ważnym Gościem i że oni, Krzyś i Meger, mają się im podłożyć.
Panowie wchodzili w zachodnich dresach, z profesjonalnymi rakietkami Stiga i niby po zawziętej walce wygrywali, po czym Pan Dyrektor Browaru ze z trudem skrywaną radością z powodu odniesienia kolejnej wiktorii jakby dając znak na unisono otwierał kluczem drzwiczki, przez które cała sekcja przechodziła biegiem marsz do kadzi, gdzie warzyło się piwo Grunwald by zanurzyć w złotym trunku usta wyciągnięte niczym ryjki jeża. Tylko wybrani mogli wlewać w kanki.
Scenariusz ustawek w ramach założeń taktycznych przez Trenera był szczegółowo opracowywany.
- Ty przegrasz seta do 15 - rzekł Ambroziak do Krzysia - a Ty, Meger... Meger, dlaczego nie masz imienia? Tak a propos.
- Bo nie. To porąbana historia.
- Bo nie! - zachichotał trener. - Ty Bonie przegrasz do 12. Nie, przegrasz do 9, bo jak patrzę na te twoje boćki, to więcej ci nie mogę dać.
A Krzyś, może przez oddech zbliżających się ferii, a może przez co innego, grając w pierwszym secie ni stąd ni zowąd zaczął wygrywać z Panem Dyrektorem Browaru 18 do 12. Na jego twarzy było widać ten sam wyraz, który się pokazywał, gdy jechał pasażami Etiudy Rewolucyjnej.
- Przerwa techniczna - rzucił nagle i posępnie trener.
Po chwili kazał Krzysiowi usiąść na krześle, rzucił mu na łeb ręcznik i huknął: - Grasz źle, możesz grać lepiej! Ma być praca nóg jak z Feliksa Stamma, zejście z bekhendu na forhend i atak tą twoją nędzną wietnamką, rozumiesz? - A po chwili zbliżając usta do ręcznika wściekle wyszeptał: - Od tego wyniku zależy kondycja sekcji! Tu gówno znaczą twoje osobiste ambicje, to jest smarkaczu gra zespołowa. Masz gnojku mu się podłożyć - to walka klas. Nie myśl inteligenciku, że jak coś tam się nauczyłeś brzdąkać na fortepianie, możesz mi tu sobie pogrywać. To jest profesjonalny trening. Sekcja jest na tym etapie treningu bardzo poważnie odwodniona.
I Krzyś zrozumiał. Stanął do stołu i walnął trzy razy, trzy razy skutecznie - set, mecz, koniec, the and. Żegnaj Grunwaldzie.
Przy drzwiczkach Pan Dyrektor Browaru zatrzymał go Stigą i zimno rzekł: - Za młody jeszcze jesteś chłopcze. Tam to męska rzecz.
- Siki weroniki - wykrzyknął Krzyś i pupuupuupupupupupuuuuu zaczął grać mu na nosie kulminacyjny fragment Etiudy Rewolucyjnej Chopina.
- Won z mojego browaru!
- Won z moich treningów! Nic gówniarzu nie rozumiesz z tej gry! - skwapliwie dorzucił trener.

Zbliżał się kwiecień. Dyrektor i polonista w liceum Profesor Sondzień, jak zwykle rozpoczynał lekcję od wywołania Megera do tablicy, uściślając do przeczytania wypracowania. Po tym na ogół lekcja toczyła się już sama, gdyż klasa podzielona na dwa obozy zawzięcie dyskutowała nad tezami zawartymi w tekście Megera. Najwięcej emocji wywołało pewnego dnia bardzo mocno przeczytana mocna konkluzja pracy na temat bohaterki Chłopów Reymonta, że Jagna z Borynów była bez obwijania w bawełnę kurwą.
Jeszcze nikt w historii Liceum im. XXV-lecia PRL nie powiedział publicznie w klasie tego wyrazu, prawdopodobnie też nie powiedział nawet na korytarzu.
Ale się narobiło! Przez ponad 30 minut prawa strona z zapałem, korzystając z jakiejś szczególnej na tej lekcji abolicji wyrazowej, smakowała wyraz kurwa z wszystkimi jego odmianami, z lubością tworząc z tego rzeczownika czasowniki oraz przymiotniki, a nawet o dziwo imiesłowy.
Lewa strona, co ciekawe na ogół dziewczyny, mówiła o wielkiej miłości, o niepohamowaniu zmysłów, doprowadzającej rozum do szaleństwa i zrozumiałego w tym świetle bezwstydnego zachowania.

Dyrektor Profesor Sondzień na początku roku szkolnego posadził Megera w pierwszej ławce z Iką, bardzo wybujałą i niewątpliwie najseksowniejszą dziewczyną w klasie. Od tego też czasu mama Megera po każdej nocy prała prześcieradła, zadając sobie w duchu pytanie, co też się dzieje i co ma z tym problemem robić - czy iść do psychologa, psychiatry, czy do jakiejś osoby duchownej, a jak do duchownej, to do której, bo w miasteczku był i ksiądz, i pop, i pastor (ten ostatni do momentu, gdy się wydało, że jest szpiegiem RFN).
Często dyrektor Sondzień zadawał ciche lekcje, po czym otwierał żółtymi od nikotyny palcami wielkie szpalty Polityki i z lekka sapiąc przechodził do innej rzeczywistości - do kuluarów sejmu, obrad KC PZPR w Warszawie, do Wietnamu i Korei, na Kubę, a nawet i Krajów Arabskich. Czasami podczas tych rozlicznych podróży sapał i na chwilę zasypiał. Był tu, w miasteczku, na jakimś partyjnym zesłaniu i ta głęboko prowincjonalna rzeczywistość wyraźnie go nudziła. Uczniowie przez chwilę obserwowali jego twarz z dołkiem w brodzie a la Kirk Duglas i stwierdziwszy, że jest już daleko rozpoczynali swoje ciche dyskusje, wiedząc jednak doskonale, że powroty Profesora Sondzienia do rzeczywistości nieraz mają bardzo gwałtowny i groźny przebieg.
Ale zawsze w momentach przebudzenia Profesor Dyrektor Sondzień pierwsze spojrzenie rzucał na Megera i Ikę siedzących w pierwszej ławce, a było ono niezwykle dobrotliwe, rzec można nawet, bardzo ciepłe - oto czuł się jak Pan Stworzenia, któremu udało się stworzyć w jakże prymitywnych warunkach i zimnym klimacie Eden w jednej nędznej klasowej ławce i do tego Adamę i Ewę, a po chwili już ciężkim wzrokiem niczym cekaemem omiatał czujnie całą klasę.
Ika z bliska pachniała piżmem i perfumami z Pewexu, miała regularną owalną twarz, wielkie oczy, wyrażające zawsze to zawsze z lekka ironiczne zdziwienie i zainteresowanie, ślicznie wykrojone usta, blond grube włosy, piękne duże piersi, no i pod ławką - co Meger dyskretnie obserwował kątem oka - silne, opalone uda, opięte spódniczką. To właśnie te uda, a właściwie to, co kryło się między nimi pod skrawkiem mini nie dawało mu spokoju. Inna sprawa, że Ika wiedziała o tych dyskretnych spojrzeniach, bo są sytuacje, że więcej się widzi nie patrząc a czując. I podczas tej jakby gry spojrzeń bez patrzenia na twarzy obojga wykwitały rumieńce, dodając temu całemu mini Edenowi kolorów zakazanych dojrzewających jabłek.

Pierwszą dziewczyną w klasie, a może i w Liceum im. XXV-lecia PRL, która przyszła na lekcje w spódniczce mini, była Małgosia Jutrzenka, śliczna, zgrabniutka dziewczyna o niewiarygodnie długich nogach i prostych, opadających na szczupłe plecy włosach koloru dojrzałej pszenicy. Był to strój w liceum absolutnie pionierski, trudno się więc dziwić, że nauczyciel historii Profesor Leon Wirus wezwał ją na wstępie lekcji do tablicy i kazał napisać temat dotyczący rozbiorów, który zaraz potem niespodziewanie zamienił na temat o wojnie trojańskiej.
Kiedy Małgosia zaczęła pisać, Profesor Wirus, chłop mierzący ponad 190 cm, o figurze wielkiej gruszki i łysej głowie, zaczął powtarzać: - Wyżej, no wyżej Małgoś, przecież nie zmieścimy notatek na tablicy.
- Co mam pisać?
- Pisz słowa kluczowe: Wojna trojańska rozbiory, piękna Helena, Agamemnon, Król Priam, caryca Katarzyna i jej kochanek koń Poniatowski i tak dalej. Czytałaś?
- Tak, panie profesorze.
- Bo wszystkie wojny są wywołane przez jeden czynnik... Wiesz jaki?
- Wiem, panie profesorze.... To znaczy, znaczy, nie wiem, panie profesorze.
Klasa z przykrością obserwowała, jak pewność dziewczyny, mająca swoje źródło w świadomości swojego wyjątkowo pięknego wyglądu, zaczyna pękać pod naporem Jego Zwalistości Profesora Wirusa.
Kiedy Jutrzenka wspięła się już do granic możliwości na palcach, Profesor Leon Wirus nie ruszając się zza biurka, a przekręcając tylko swoje ciało na krześle jakby było z plasteliny długim na 2 metry wskaźnikiem zaczął na oczach sparaliżowanej ze wstydu klasy podnosić jej i tak podniesioną na skutek wyprężenia ciała mini, odsłaniając różowe majteczki, a potem ciągnąc koniec wskaźnika wzdłuż rowka pomiędzy jędrnymi pośladkami.
- Wszystkie wojny wywołują kobiety, dziewczyno. Jak śmiesz tu u mnie ją wywoływać nędzny podlotku?!!!
Profesor Wirus wstał i wyprężony z onym już zabranym od ciała dziewczyny wskaźnikiem zrobił się o wiele większy niż 1.9 m, przeistoczył się w Zeusa Gromowładnego.
Dziewczyna wybiegła z klasy i ze łzami w oczach pobiegła do największego zakładu pracy w miasteczku, gdzie prędko - widząc jej ogólne zagubienie - zaprowadzono ją do gabinetu dyrektora, który osobiście, widząc jej łzy, wyraził zainteresowanie dalszym jej losem. Po pewnym czasie zatrudnił ją jako osobistą sekretarką. Nie szkodzi, że nie miała kwalifikacji. Socjalizm jako system nie pozwalał żyć bez pracy, a kwalifikacje zdobywa się przecież często już w trakcie powierzonych czynności pracowniczych.

W maju przystojny, zaczesany do tyłu Profesor Szwer ustawił męską część klasy w szeregu i rzekł: - Baczność! Kolejno odlicz! W niedzielę jedziemy na mistrzostwa województwa w lekkoatletyce na stadion Gwardii do Olsztyna. Spocznij!
Po czym szedł jak kapral wzdłuż szeregu i po kolei wskazywał palcem na każdego z uczniów, bez większego zastanowienia rzucając: pchnięcie kulą, sto metrów, 200 metrów, 400 metrów, 800 metrów, 200 metrów przez płotki, rzut młotem, rzut oszczepem, skok wzwyż itp.
Strusiowi przypadło 800 metrów, Andrzejowi młot, Krzysiowi skok wzwyż, Megerowi oszczep.
- Ale panie profesorze, ja profesjonalnego oszczepu nie widziałem na oczy. Tylko leszczynowy pręt - stęknął Meger.
- Nie szkodzi, nie szkodzi, zaraz zobaczysz - rzekł Profesor Szwer.
I faktycznie. Po rozdaniu ról na mistrzostwa województwa otworzył magazyn napakowany sprzętem, o istnieniu którego uczniowie nie mieli bladego pojęcia.
To była środa. Meger szedł do domu z groźnie wyglądającym oszczepem by uniknąć śmieszności zacienioną kasztanowcami i na ogół pustą ulicą Kolejową. Ale i tak na drodze spotkał Pana Połniaka z kolejowego magazynu. Pan Połniak jak zwykle miał odsłonięty, nagi, brązowy, wytatuowany tors, szeroki jak taczka na 200-kilogramowy worek kaszy gryczanej.
- Co to jest, chłopcze, a? - zapytał Pan Połniak (pochodził z Ukrainy), po czym prawie wyrwał oszczep z dłoni.
- Oszczep.
- A po co oszczep?
- Do rzucania, panie Połniak.
- Do rzucania, ty?! Popatrz w domu w lustrze na te swoje ręce - ciągnął mistrz rozładunku, który z łatwością potrafił wyładować kilkadziesiąt 100-kilogramowych worków w ciągu godziny.

Piętnaście minut po tym spotkaniu Meger był już w domu, zamknął się w łazience, rozebrał do naga i zaczął analizować poszczególne członki swojego ciała.
Faktycznie, nogi i ręce patykowate, bezsensowne boćki w kolanach, nadgarstki za chude, podobnie jak pęciny, miejsce, gdzie nogi przechodzą w stopy. Tylko ten jeden członek - ten, który w nocy od pewnego czasu zupełnie poza jego wiedzą i kontrolą pręży się jak słup i po chwili zaczyna żyć własnym życie, niosąc mu przez podbrzusze przerażającą rozkosz rytmicznych wyładowań, nagłych eksplozji zaprogramowanych w nim przez Kogoś z nie z tego świata - cwany bonus mechanizmu prokreacji. Długo trwający orgazm jak rytmiczny stukot akurat przejeżdżającego nocą w pobliżu ich domu lubelaka - pociągu relacji Lublin - Gdynia, w pewnym momencie już słabnącego, aż wreszcie gasnącego równolegle z ostatnimi wstrząsami tego tam pod kołdrą. A potem przerażenie - mokre prześcieradło, rano sztywne jak od krochmalu. Co powie mama.
Zastukała mama.
- Przyszła Ika - powiedziała.
Ubrał się pośpiesznie poszedł do swojego pokoju.
Ika stała tyłem na taborecie przeglądając księgozbiór. Silne nogi w spódniczce mini miała zaciśnięte w udach, a pupę wypiętą, gdyż z wielkim zainteresowaniem przeglądała właśnie historię sztuki.
- Przyszłam na korepetycje z fizyki - powiedziała.
- Umówiliśmy się na później, ale i tak by z tych korepetycji nic nie wyszło, bo sama widzisz.
- Co to jest?
- Oszczep. Dał mi Profesor Szwer. Muszę dziś potrenować.
- No to ja pójdę z tobą.
Szli Pasymską w stronę Korpel.
- Wyglądasz jak hoplita.
- Co to znaczy hoplita?
- Nie uważasz na historii? Wojownik grecki. Brakuje ci jeszcze tarczy.
- Ika, idź za mną.
- Pójdę przed tobą.
- Idź za mną, mówię. Nie będziesz mnie rozpraszać.
Ika parsknęła śmiechem i posłuchała. Ale po chwili podeszła i poprosiła o trochę postoju. Weszła do sklepiku, a po minucie wyszła z wielkim kartonem z tektury falistej.
- To będzie tarcza. Pójdziemy razem, ja będę tą tarczą chronić twoje najsłabsze miejsce. Gdzie masz najsłabsze miejsce? Mogę je zasłonić?
- Ika, nie mów zagadkami... Nie chcę takiej tarczy. W ogóle nie chcę tarczy. Idź za mną pięć metrów.
Rozległo się czterdzieste siódme w tym słonecznym dniu sapnięcie Roszarni, buchnęła para, a zaraz po tych dźwiękach na wysokości Zacisza rozległ się pisk gwałtownie hamującego auta. Przy chodniku w drobnym cieniu dębów stanął garbus - śliczny szynszyla grau.
- Ika, dokąd idziesz?! - zakrzyknął młody kierowca. Miał blond włosy i szczupłą, już dorosłą twarz.
- Za nim.
- Za kim?! Za tym cherlakiem? Wsiadaj.
- Idę za nim. Za hoplitą - stwierdziła krótko Ika. Dziewczyna irytowała Megera tym swoim sposobem mówienia i bycia, a teraz zirytowała blondasa.
- Ika, mówisz jak krzyżówka - rzekł, gdy szynszyla grau odjechał.
- Co znaczy jak krzyżówka?
- Mówisz, jakbyś rozwiązywała krzyżówkę, monosylabami i pojedynczymi wyrazami. Mówi się zdaniami.
Ale w duchu był zadowolony. Oto odniósł przed chwilą wielkie w zwycięstwo.

W leśniczówce Korpele pani Aleksandrowicz jak zwykle zrobiła na piecu pyszne placki ziemniaczane, po czym ruszyli z Andrzejem na pobliską łąkę i zaczęli się przygotowywać do machania, wymierzywszy uprzednio odległości - 20 - 25 - 30 - 35 - 40 m.
- Tylko 40?! - powiedziała zawiedziona Ika do Andrzeja.
- Może i rzucimy więcej, ale nie chce mi się już wymierzać. Poza tym wątpię, że przekroczymy 35 metrów. Zaczynamy.
Ika usiadła na trawie, zakładając nogę na nogę. Zerwała mlecz i zaczęła obrywać żółte kwiatki.
Pierwszy rzucił Andrzej. Był o pół głowy niższy od Megera i wyszło ze 20 metrów.
Ika zaczęła się śmiać odsłaniając piękne zęby.
Za trzecim razem Megerowi udało się osiągnąć trochę ponad 32 metry.
- Połóż tam swój fant - doradziła Ika. - Coś ze swojego ubioru.
Świadkami tego rzutu były dwie kozy plus już dwóch korpelaków, którzy przyjechali na rowerach zaintrygowani tymi dziwacznymi zawodami. Popatrzyli, popatrzyli i nieśmiało zgłosili chęć przystąpienia do rywalizacji.
- Oczywiście - rzekła Ika, jakby ona tu dowodziła.
Po godzinie rzucało już ponad 30 korpelaków w wieku od 16 do 60 lat, a więc mniej więcej w wieku poborowym. Kurdupli i osiłków, żylastych i nieżylastych, atletycznie zbudowanych, takich co ćwiczyli kulturystykę metodą Sandowa, hantelkami - przyrost klaty 4 - 6 cm na tydzień - i z budową C, a nawet D, garbiących się na przekór mamom, które namolnie przy każdej okazji mówiły: Edziu, nie garb się! i faktycznie garbatych.
Meger ze zdumieniem patrzył, że żaden z nich nie mógł przekroczyć jego przecież tak skromnego wyniku.
Jeden z wiejskich osiłków - Numer 1 - też nie mógł w uwierzyć, że takie coś, kategoria C/D, chudzina z ramionkami do przody, przygarbiony, tkwi ciągle na pierwszym miejscu z tym nędznym wynikiem. Numer 1 podejrzewał jakiś kant, wąchał oszczep, ważył go w dłoni, zapewne myśląc, że zmienia ciężar w zależności od tego, kto nim ciska.
- Pomyliło ci się chyba z kościami do gry - rzekła Ika.
- Rekord padł, gdy nas nie było - rzekł Osiłek Numer 1.
- No to padnie teraz nowy - rzekła Ika patrząc na Megera. Jej wielkie, niebieskie oczy mówiły: zrób to dla mnie.
Wziął rozbieg i rzucił. 34 metry.
- Tu coś nie gra - rzekł Osiłek Numer 1. - Proponuję rzut widłami. To będzie sprawiedliwe, bo nasze.
Minęło pół godziny i cała męska część Korpel przybiegła i zjechała ponownie rowerami, motorynkami i czym się dało z widłami i zawody rozpoczęły się na nowo, z tym że Meger z Andrzejem wraz z kozami obserwowali je już z pewnej odległości.
- Ika, chodź.
- Pójdę za tobą, jak kazałeś - rzekła Ika i nie ruszała się z miejsca.
Nagle na łąkę wjechał garbus szynszyla grau.
- Co tu się dzieje?
- Mistrzostwa świata w rzucie oszczepem Korpel, to znaczy teraz widłami - wyjaśniła Ika.
- Proponuję rzut nożem - rzekł blondas do Osiłka Numer 1, wyjmując składany nóż. Otworzył go automatycznie i zaczął majtać nim jak breloczkiem i wyzywająco spoglądać na wiejskiego siłacza. Ściągnął przy tym podkoszulkę, odsłaniając umięśniony i opalony tors. Żaby jeszcze bardziej zwiększyć efekt nagle energicznie rozłożył ramiona zgięte w łokciach i rzekł pełną piersią: Łuś!
- Co łuś? - zdumiał się Osiłek.
- Łuś - Wejście Smoka, Bruce Lee i te sprawy. Ogłaszam mistrzostwa w walce na noże. Czy ktoś ma coś przeciwko temu?
- Panowie, koniec zawodów - ktoś rzucił, czując zaostrzającą się atmosferę.
- A może ty hoplito? - zawołał do niego blondas.
- Ika, idziesz? - krzyknął Meger.
- Nie, przejadę się garbusem. Nie lubię chodzić za kimś.

Meger mijał Zacisze - miejsce dobre do popełnienia samobójstwa. Poszedł za lokal, w stronę jeziora, wszedł w trzciny, czując jak błyskawicznie chińskie trampki nasiąkają wodą. Zacisze, żyletkami po oczach, scyzoryk w ręku, morza szum czy tam fal, przez chwilę byłeś dla niej tak wyjątkowy - dla siebie też, garbus szynszyla grau - buzował w jego głowie kociołek myśli i uczuć. Z szuwarów zerwał się nagle jak wielka kuropatwa miejscowy ekshibicjonista i zaczął uciekać. Przez prześwit między trzcinami na cyplu widać było stojące szynszyla grau. Dobiegał śmiech Iki.

[....]

Następnego dnia poszedł do kapciory Profesora Szwera, stanął przed nim i rzekł: Panie profesorze, nie mogę jechać na zawody do Olsztyna, bo... bo... mam bezwładną rękę.
I faktycznie. Po mistrzostwach wsi Korpele w rzucie oszczepem i widłami nie miał ręki, a coś jak martwe wahadło w zepsutym stojącym zegarze. - Ach tak - rzekł Profesor Szwer. - Skok w dal!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz