wtorek, 9 czerwca 2015

ANTONI CHYŁA. Opowieści Urszuli Chrzanowskiej z Bobrowca o "niemieckich porządkach" - cz. 1

W dniu 19 maja 2015 roku miałem telefon od pani Arlety Abramczuk z Gdańska odnośnie jej dziadka Juliusza Maleckiego, mieszkańca Bobrowca, gmina Smętowo. W sumie to pani Arleta dziękowała mi, że dowiedziała się, gdzie zginął jej dziadek. Odpowiedziałem, że korzystałem z publikacji "Księga imienna strat ludzkich II wojny światowej /Kociewie/". Nazwisko jej dziadka znalazło się w apelu, jaki napisałem, który został umieszczony na stronie internetowej www. Kociewiacy pl.









Jej mąż czytając artykuł natrafił na dane o nim. W rozmowie z panią Arletą zapewniłem, że będę próbował coś więcej znaleźć w tej sprawie.

Zwróciłem się do kolegi Janusza Gajewskiego z Kopytkowa, aby mi pomógł coś więcej ustalić. Uzyskałem informację, że w Bobrowcu żyje pani Urszula Chrzanowska - najstarsza mieszkanka - i ona może mi coś więcej powiedzieć.

24 maja wybrałem się na spotkanie z panią Urszulą Chrzanowską, która faktycznie wprowadziła mnie w czas wojny i okupacji. Pani Urszula, z domu Jankowska, urodziła się w 1930 roku. Kiedy wybuchła wojna, miała 9 lat. Mieszkała przy szkole w Bobrowcu. Nieprzerwanie do dziś mieszka w tej wsi. Ojciec pracował na majątku u gospodarza, matka w domu.

Przed wybuchem wojny w Bobrowcu mieszkali Polacy i Niemcy. Pani Urszula pamięta, jak miejscowi Niemcy spotykali się i prowadzili ćwiczenia, włącznie ze strzelaniem z broni w lesie. Głównym wodzirejem był właściciel majątku Kopytkowo młody Hans von Plehn.

Z chwilą wybuchu wojny miejscowi Niemcy zaczęli nosić opaski z "hakenkrojcem" i mundury. Z tym że była różnica pomiędzy tymi opaskami, jak i kolorem umundurowania. Byli to członkowie Volksdeutscher Selbstschutz - utworzonej we wrześniu 1939 roku na okupowanych ziemiach polskich paramilitarnej formacji, składającej się z przedstawicieli niemieckiej mniejszości narodowej zamieszkałej na terytorium II Rzeczypospolitej. Poruszali się oni po wsi rowerami, a w niedzielę jeździli bryczkami.

Odczytałem pani Urszuli z książki "Księga imienna strat ludzkich II Wojny Światowej /Kociewie/" spis osób z gminy Smętowo, które zostały rozstrzelane w lasach Zajączek. Są to:

1. Chrzanowski Leon, Bobrowiec, 2. Chyła Paweł, Bobrowiec, 3. Firyn Jan, Bobrowiec, 4. Firyn Piotr, Bobrowiec, 5. Krużycki Jan, 23.03.1866, Leśna Jania, 6. Malecki Juliusz, Bobrowiec 7. Rusler Stefan, Smętowo Graniczne, 8. Wiśniewski Józef, Smętowo Graniczne, 9. Wiśniewski Maksymilian, Smętowo Graniczne.

Pani Urszula wniosła sprostowanie: Jan Krużycki mieszkał w Kościelnej Jani, a nie, jak podano w książce, Leśnej Jani. Pani Urszula pamięta, że jesienią, kiedy trwały zasiewy, miejscowi Niemcy, jak Mylbrandt spod Barłożna, Karl Dippe, Herbert Szwarc, Gór [Göhr], młody Plehn Hans z Kopytkowa i nieznani inni Niemcy ubrani w czarne mundury zabierali z pól mieszkańców Bobrowca. Zgromadzili ich przy budynku świetlicy wiejskiej (w tym samym budynku obecnie też mieści się świetlica). Mogło to być pod wieczór, gdyż po obiedzie od godziny 13 do 19 pracowano na polach Niemców.

Juliusz Malecki był właścicielem sklepu kolonialnego, który mieścił się w jego domu w Bobrowcu. Budynek mieścił się w miejscu, gdzie dziś jest odnowiony budynek mieszkalny o żółtej elewacji, naprzeciw świetlicy. Pani Urszula wspomina, że tam dokonywała zakupów.

Z chwilą zabrania pana Juliusza przez Niemców jego żona, Monika, musiała opuścić dom, który zajęli Niemcy. Zamieszkała z synem Czesławem (który zginął w parku podczas odpalania panzerfaustu. Było to krótko po wyzwoleniu Bobrowca przez Rosjan) w domu Polaka Pucra, który był żonaty z Niemką. Tam była służącą przez cały czas okupacji. Chyła Paweł był inwalidą, nie posiadał nogi. Był szefem miejscowego Towarzystwa Powstańców i Wojaków, gdzie wraz z Juliuszem Maleckim tworzyli zarząd.

1


2

3

4

Niemcy prowadzili Jana i Piotra Firyna, Chrzanowskiego, Maleckiego i Chyłę w kierunku Kopytkowa. Chyła z uwagi na swe inwalidztwo utykał. Jeden z esesmanów podbiegł do Chyły i powiedział "polska świnio", kopiąc go przy tym tak silnie, że się Chyła przewrócił. Pozostali zatrzymani pomogli mu wstać i iść.

Sprawdziłem odległość, jaką musieli przejść zatrzymani mieszkańcy Bobrowca - 3 kilometry. Po dojściu do Kopytkowa zostali osadzeni w piwnicy pałacu Plehn i na drugi dzień przewiezieni do lasu Zajączek, gdzie musieli sami wykopać grób przed rozstrzelaniem.

Tę relację pani Urszula opiera o rozmowę jej matki z mieszkańcami Skórcza, którzy mieli zasypywać groby z rozstrzelanymi osobami. Po wojnie doszło do ekshumacji rozstrzelanych osób i zostali pogrzebani na cmentarzu wojennym w Skórczu. W mogile nr 22 spoczęli Leon Chrzanowski, Jan i Piotr Firyn i Paweł Chyła. Przy tej ekshumacji był Leon, mąż pani Urszuli, który rozpoznał zwłoki ojca po manszustrowych spodniach. Przywiózł kawałek spodni . W kieszeni znajdowała się tabakierka wykonana z rogu krowy. Na tej podstawie stwierdzono, że to były zwłoki Leona Chrzanowskiego, gdyż tabakierka należała do niego. Na ten cmentarz w dniu zmarłych jej mąż Leon z sąsiadką Firynową udawali się, aby zapalić znicze i złożyć kwiaty.

Dziś trudno po latach dokładnie wskazać, gdzie Niemcy dokonali pierwszego mordu w lesie Zajączek. Co prawda są ponumerowane groby masowe. Z relacji pana leśniczego leśnictwa Zajączek Zenona Alfut wynika, że las w oddziale 36 "G" od strony stadionu miejskiego, gdzie są trzy masowe groby, w 1939 roku był w wieku 27 lat (możliwość pozyskania żerdzi II klasy), natomiast następny oddział 37 "F", gdzie znajdują się dwa groby, był w wieku 37 lat (możliwość pozyskania stempli budowlanych).


5


6

W okolicach Drewniaczek Niemcy rozstrzeliwali Polaków w lesie 17-letnim, typowym młodniku - jest to oddział 12 "D". Na podstawie wieku lasu można założyć, że Niemcy rozstrzeliwali Polaków pod silną eskortą. Osoby te przed rozstrzelaniem były torturowane przez Niemców i tym samym nie mogły dokonać ucieczki z miejsca zbrodni, wykorzystując do tego zwarcie drzewostanu. Dziwnym zrządzeniem losu rozstrzelany został Antoni Tinz, nadleśniczy nadleśnictwa Drewniaczki, który być może kontrolował sadzenie tego lasu. Wszystkie te oddziały wchodzą w skład leśnictwa Zajączek, nadleśnictwo Lubichowo. Obecna numeracja jest inna jak w roku 1939.

Ponownie dochodzi do zatrzymania przez Niemców Polaków z Bobrowca, w ten sam sposób co poprzednio. Tym razem jednym z zatrzymanych byli ojciec pani Urszuli, który pracuje u Wybra, prócz niego brat Paweł od Gastra i brat ojca Konrad. Wszyscy zatrzymani zostali doprowadzeni w okolice świetlicy, tak samo jak pierwsza grupa. Matka pani Urszuli wysyła brata Tadeusza do ojca, aby mu dał skarpety, bo był w pracy bez skarpet. Kiedy chciał je podać ojcu, jeden z esesmanów podbiegł i uderzył go w twarz tak silnie, że poleciał z dwa metry i się przewrócił. Skarpety upadły na ziemię i Niemiec kopnął je.

Grupę zatrzymanych mężczyzn zaprowadzono do Kopytkowa, gdzie osadzono ich w piwnicy pałacu Plehn. Ci zatrzymani nie zostali przewiezieni na rozstrzelanie do lasu Zajączek na drugi dzień, lecz przebywali w piwnicy - areszcie. Jeden z mieszkańców Kopytkowa poinformował mamę, że można zanieść zatrzymanym posiłek oraz picie, które można podać oknem. Matka i pozostałe żony zatrzymanych mężczyzn zaniosły posiłek. Za zgodą Hansa Plehna aresztowani zjedli posiłek.

W tym czasie wszyscy Niemcy z Bobrowca udali się do Hansa Plehna do Kopytkowa, gdyż w tym dniu nikt nie pracował na polu jak i przy obrządkach zwierząt. Nie mieli pracowników do pracy, gdyż wszyscy Polacy około 20 zostali zatrzymani. Karl Dippe powiedział do Hansa Plehna, że już raz zabrali pierwszy rzut chłopów, a teraz drugi. Ma zabrać ich gospodarki, bo zabrał najlepszych chłopów i nie ma kto robić na gospodarkach. A kto teraz ma robić? Dippe mówił matce, że na pewno wrócą wszyscy do domu i będą pracować, a teraz siedzą w piwnicy u Plehna.

Na drugi dzień nie mieli zanosić posiłków, a picie otrzymali od żony Plehna. Kobiety były zgromadzone przy świetlicy i płakały, bowiem upływał drugi dzień aresztowania. Około południa mama przybiegła do domu i wołała dzieci. Tata idzie koło parku! Karol idzie! Alfons! Wszyscy pobiegli przywitać się. Nie obyło się bez łez. Mama powiedziała: Patrz, jednak ich puścili. To pierwsze i drugie aresztowanie mogło być dokonane w ramach tzw. Akcji "Inteligencja".

W Bobrowcu była szkoła, do której przed wojną chodziły dzieci Polaków i Niemców. Nigdy nie dochodziło do żadnych nieporozumień, wszyscy byli równi. Dziś pani Urszula ciepło wspomina koleżankę Niemkę Inkę Pucer i z rodziny Wylbrandtów. Podczas okupacji starsze dzieci chodziły do szkoły na rano, a młodsze na godzinę 12 - oni wychodzili, a młodsi wchodzili do szkoły. Z chwilą okupacji Polacy musieli się uczyć po niemiecku. Nauka im szła dobrze, gdyż nauczyciel Nacel zwrócił się do dzieci Niemców, aby pomagali Polakom w nauce niemieckiego, co też czynili, a sam bardzo dobrze uczył. Trudne przypadki pisał na tablicy.

Zawsze była zgoda, nie było że to Niemiec, a to Polak. Pani Urszula mając 12 lat wyszła z niemieckiej szkoły i otrzymała skierowanie do pracy z Arbeitsamt (urząd pracy) ze Starogardu do Dippe. W sumie to było 15 dziewcząt i każda otrzymała przydział do niemieckiego gospodarza. Nauczyciel Nacel był Polakiem, mieszkańcem tej wsi. Uczył przed wojną i w czasie okupacji. Przyjął III grupę angedeutsch i dlatego pozostał jako nauczyciel. Kiedy Bobrowiec został wyzwolony przez Rosjan, to go wyzwoliciele wyprowadzili i przy świetlicy został zabity. Rosjanie tak go tłukli kablami, aż zmarł.

Pracując u Dippe pani Urszula dostała do dojenia dwie krowy, które bardzo twardo się doiły. Fakt był taki, że nie umiała doić krów. Przypomina sobie, że ze strachu to mleko zamiast do wiadra leciało na ściółkę i wiadro wypadało, bo nogi się trzęsły, ręce popuchły. Razem z dwiema dziewczynami spała w pokoju u Dippe i tylko w niedzielę mogła iść odwiedzić rodziców - a dom był naprzeciw domu Dippe. Ojciec przyszedł jej pomóc rano wydoić te dwie krowy. Na to naszedł Dippe, który zaczął na ojca krzyczeć: "Co pan tu szuka w mojej oborze?".




7


8

Ojciec powiedział do Dippe, że niech zobaczy, że Urszula płacze, bo nie daje sobie rady z dojeniem, a "szwajcer" (oborowy) dał jej te dwie krowy, które się twardo doją; niech zobaczy jej opuchnięte ręce. Dippe chwycił ojca za odzież i wypchnął z obory dając przy tym kopniaka i krzyczał, że więcej nie chce go widzieć na swoim podwórzu. Po tym incydencie główny "szwajcer" Mantaj, który był Polakiem, dał jej do dojenia dwie inne krowy, które się doiły miękko. Pozostałe krowy doił "szwajcer" z rodziną.

Dużym problemem było również dla pani Urszuli wiązanie snopów żyta - nie mogła się nauczyć robienia powrósła i snopy się rozlatywały. Żyto było koszone "aplegerką" (żniwiarką), a pszenica i jęczmień były koszone snopowiązałką. Obie maszyny rolnicze ciągnęły konie. W sumie było 14 koni, w tym klacze z przychówkiem. Wiązało osiem kobiet - jej najgorzej wychodziło to wiązanie.

Dypa szybko się zorientował, że nie umie dobrze wiązać. Pewnego razu chwycił jej związany snopek żyta, który się rozwiązał, podbiegł do niej, chwycił ją za szelki fartucha, uniósł w górę i rzucił o ziemię tak mocno, że szelki się oderwały. Kobiety ją uczyły, ale ona nie mogła pojąć, gdyż była za młoda. Również rozrzucała z innymi kobietami widłami obornik na polu. Każdy miał swój rząd, a pole miało trzy hektary. Było to bardzo ciężka praca. Również mieli do obrobienia 5 hektarów buraków cukrowych. W pierwszej kolejności przystępowali do zbioru "ronkli" (burak pastewny), poprzez jej wyrywanie z liśćmi i układanie liść w liść. To robiło gdzieś z dwanaście kobiet. Następnie nożami obcinali liście. Najgorzej było obcinać liście w mrozie. "Ronkiel" i cukrówka były rzucane ręcznie na kopki, a później na wozy. "Ronkiel" była wożona wozami do piwnic i do kopców. Buraki cukrowe były wyrywane przez chłopów przy pomocy "dugrów" (małe widły do wyrywania buraków cukrowych).

Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz