Dokładnie w dniu 26 maja minęły dwa lata od tragicznego pożaru starogardzkich młynów. Straszące pogorzelisko nie pozwala nam zapomnieć o tej tragedii. Pamiętamy, ale nie zrobiliśmy prawie nic, aby bolejące ruiny zmartwychwstały.
Pamiętam ten dzień doskonale. Przecież to był Dzień Matki. Był to także dzień, w którym jedna z moich wnuczek przystępowała po raz pierwszy do Komunii Świętej. Świętowaliśmy wspólnie w Starogardzkim Centrum Kultury. Nagle ktoś przybiegł z wiadomością, że coś się pali w mieście. Wybiegliśmy przed budynek SCK. Błękitne, majowe niebo zasnuwały potężne kłębu czarnego dymu. Dymu z okolic starogardzkich młynów. Przez czarny dym przebijały się wysokie snopy bursztynowego ognia. Pożar ogromniał w oczach. Niedzielną ciszę rozerwały ryki strażackich syren. Rozdzwoniły się telefony komórkowe. Biała, pierwszokomunijna niedziela spowiła się kirem pożaru. Pobiegłem tam. Wraz ze mną biegło coraz więcej ludzi. Smutnych, zatroskanych. Gdy dobiegliśmy, teren wokół płonących młynów już był zabezpieczony przez strażaków i policję. Już pojawili się reporterzy ogólnopolskich stacji telewizyjnych. Strażacy z ogromnym zaangażowaniem gasili pożar. Z okolicznych budynków pospiesznie ewakuowano mieszkańców. Prezydent zapewnił im tymczasowe lokum w pokojach starogardzkiego OSiR. Akcja gaszenia pożaru zakończona została bardzo szybko. Pozostały niebezpieczne zgliszcza. Bolesne i bardzo niebezpieczne zgliszcza. Pozostały i ranią do dzisiaj.
Stanisław Sierko
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz