poniedziałek, 22 czerwca 2015

K. KOWALKOWSKI. Zakopane. Czytać o czymś, a zobaczyć na własne oczy, to zupełnie inna sprawa

Zakopane wrzesień 2014 r.


Gdy w lipcu 2014 r. wróciliśmy z urlopu, który tym razem spędziliśmy na południu Polski w Szklarskiej Porębie i jej okolicach (o czym już wcześniej pisałem), a nie tradycyjnie w Ocyplu, myśleliśmy, że to już koniec wojaży na 2014 r. Losy ludzkie są jednak niezbadane.









Okazało się nagle, że możemy spędzić we wrześniu pięć dni w Zakopanem. Oboje z żoną Elżbietą Zakopane pamiętaliśmy z końca lat 60., gdy chodziliśmy jeszcze do szkół, a o naszym małżeństwie to nawet wróble jeszcze nie ćwierkały. Gdy więc tylko trafiła się nam ta niespodziewana okazja, niewiele się zastanawialiśmy i przyjęliśmy ofertę.

Kwaterę w Zakopanem mieliśmy do dyspozycji od piątku, jednak żeby tam dojechać, poświęcić trzeba kilkanaście godzin jazdy. Pierwsza myśl - jedziemy pociągiem, ale okazało się, że we wrześniu do Zakopanego pociągi już nie docierają kończąc swój bieg w Krakowie, skąd do Zakopanego można dojechać busem, co trwa kolejne 5 godzin. Można oczywiście jechać do Zakopanego rejsowym autobusem (którego firmy nie chcę wymieniać), ale także trzeba się przesiadać (tym razem w Warszawie), co trwa niewiele krócej niż pociągiem. Postanowiliśmy więc jechać naszym autem, tym bardziej, że wpadliśmy na pomysł, żeby jechać już w czwartek po pracy, spędzając noc w Łodzi i tak też zrobiliśmy.

Autostradą z Gdańska do Łodzi jechaliśmy 3 godziny i tylko korek w samej Łodzi popsuł nam trochę humor (ale tylko na chwilę). Hotel zarezerwowaliśmy w pobliżu słynnej ulicy Piotrkowskiej, więc po przyjeździe i odświeżeniu się wyszliśmy na wspomnianą ulicę, zwiedzając po drodze fragment starej Łodzi. Zapadające ciemności utrudniły co nieco ocenę wyglądu samej Piotrkowskiej, ale i w światłach nocy ulica miała swój urok. Przecież to tak naprawdę już nie ulica, a długi na kilka kilometrów deptak, po którym dopuszczalny jest jedynie ruch rowerów, taksówek, pojazdów służb miejskich i policji. Piotrkowska, w części którą przeszliśmy, to deptak z licznymi sklepami i ogromną ilością restauracji i różnego rodzaju barów. Skorzystaliśmy i my z ich usług delektując się kolacją. Mając jednak w perspektywie drogę następnego dnia do Zakopanego, zwiedzanie zakończyliśmy o 22.00 i wróciliśmy do hotelu.

Zakopane - Dworzec PKP.


W piątek rano 5 września wyruszyliśmy do Zakopanego. Droga przebiegała bez przeszkód, tylko już przed samym celem postaliśmy w korku w okolicach Poronina, który, jak mówią stali bywalcy, jest tu zawsze. Nasza kwatera mieściła się tuż przy dworcu PKP, który dziś wygląda jakby nie był użytkowany co najmniej od czasów PRL-u. Wstyd dla PKP i miasta!




Krupówki.

Jeszcze tego samego dnia po południu poszliśmy na rekonesans po Zakopanem i pierwsze kroki skierowaliśmy oczywiście na Krupówki, po drodze odwiedzając informację turystyczną i zaopatrując się w plan miasta wraz z ofertą miejsc wartych odwiedzenia. Okazało się to bardzo dobrym posunięciem, bo nasz niespodziewany wyjazd do Zakopanego nie pozwolił na wcześniejsze zapoznanie się z tymi informacjami.

Krupówki, a zasadzie ich południowa część, były pełne turystów, jak sopocki "Monciak" w sezonie letnim. Jak poinformowali nas mieszkańcy Zakopanego, trafiliśmy na okres dobrej pogody, która nie dopisywała przez całe lato. Ta dobra pogoda dopisała przez cały czas naszego pobytu, tyle tylko, że kilkakrotnie około godz. 17 zaczynał się deszcz, który padał krócej lub dłużej, ale trochę krzyżował plany.


Górale pozazdrościli Kaszubom.


Kolejka na Gubałówkę.


W sobotę postanowiliśmy pochodzić cały dzień po Zakopanem, jeszcze bez konkretnego planu, ale też z postanowieniem nierobienia dalekich wypraw, jako że trochę jednak odzwyczailiśmy się od długich pieszych wędrówek. Udaliśmy się więc ulicą Kościuszki, którą będziemy pokonywali jeszcze wielokrotnie, na północną część Krupówek. Tu doszliśmy do dworca Polskich Kolei Linowych, z którego prowadzi kolejka linowo-terenowa na Gubałówkę i postanowiliśmy tam wjechać. Niestety dziś Gubałówka nie jest najlepszą reklamą Zakopanego. To deptak handlowy, jakich wiele w całej Polsce, tyle tylko, że przebiega górskim grzbietem. Trafia się tu trochę twórczości góralskiej lub częściej niby góralskiej, ale przede wszystkim są tu towary jakich jest pełno na każdym miejskim targowisku. Na pewno jednak warto było wjechać na Gubałówkę, choćby dla widoków z niej rozpościerających się na Zakopane i okoliczne góry.

Po trzygodzinnym spacerze zjechaliśmy na dół i kontynuowaliśmy nasze wędrówki. Gdy przeglądaliśmy informatory, znaleźliśmy informację, z której wynikało, że w Zakopanem należy koniecznie zobaczyć ul. Kościeliską i wszystko co przy niej się znajduje. Wybraliśmy się więc tam, jako że Kościeliska zaczyna się w niewielkiej odległości od dworca.



Gubałówka, widok na Giewont.


"Nieśmiertelny" biały miś i owczarki.


Gubałówka - "deptak handlowy".



Ul. Kościeliska - Karczma u Wnuka.

Ulica Kościeliska początkowo nie wyróżniała się specjalnie, choć od wejścia w nią widać, że jest to jedna ze starszych ulic miasta. Pierwszy z interesujących budynków to zabytkowy dom rodziny Wnuków zbudowany przed 1850 r., dawniej poczta i karczma, a dziś restauracja "U Wnuka". Tuż za nim na Pęksowym Brzysku stary drewniany kościół pw. Matki Boskiej Częstochowskiej, zbudowany w 1848 i następnie rozbudowany. Ogromne wrażenie zrobił na nas cmentarz na Pęksowym Brzysku, uznany już w 1931 r. za zabytek ze względu na wartość artystyczną, kulturalną i historyczną. O kościele i cmentarzu czytaliśmy wcześniej, ale czytać o czymś, a zobaczyć na własne oczy te piękne, czasem trochę dziwne nagrobki to już inna sprawa. Tym bardziej, że gdy czyta się, czyje to są groby lub komu poświęcone, to przed oczyma staje cała historia. Przecież są tu groby tak znanych osób jak Tytus Chałubiński, Stanisław Witkiewicz, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Władysław Orkan, Kornel Makuszyński, Władysław Hasior, Stanisław Marusarz czy znani górale, jak np. Jan Krzeptowski Sabała. Jest też wiele płyt i nagrobków symbolicznych osób poległych poza Zakopanem, jak np. Mariusza Zaruskiego, Bronisława Piłsudskiego, Bronisława Czecha, Heleny Marusarzówny.



Ul. Kościeliska - Willa Koliba.



Ul. Kościeliska - kościół na Pęksowym Brzysku.

Kolejnym spośród starych drewnianych domów stojących wzdłuż ulicy jest Willa "Koliba", zaprojektowana przez Stanisława Witkiewicza, wzniesiona w latach 1892-1893, dziś Muzeum Stylu Zakopiańskiego. Niestety, czas i duża odległość nie pozwoliła na dotarcie na Krzeptówki, gdzie stoi Sanktuarium Matki Bożej Fatimskiej wybudowane jako wotum wdzięczności za ocalenie życia Papieża Jana Pawła II.

Na niedzielę zaplanowaliśmy już dłuższą wędrówkę. Postanowiliśmy przejść przez niemal całe Zakopane od okolic dworca PKP aż do Wielkiej Krokwi. Trasa wiodła przez Krupówki cały czas pod górę, ale choć już niemłodzi, poradziliśmy sobie bez problemu, co dobrze rokowało na następne dni. Po drodze podziwialiśmy liczne drewniane domy góralskie oraz góralskie restauracje i co rusz odsłaniający się pomiędzy nimi szczyt Giewontu. Wielka Krokiew i sąsiednie skocznie w letniej aurze wyglądają inaczej niż znane widoki z zimowych transmisji telewizyjnych, ale i tak warto było tu przyjść, aby na własne oczy zobaczyć z jak dużej wysokości odbywają się te skoki. Duże wrażenie robiły skaliste zbocza niedalekiego Nosala.


Cmentarz na Pęksowym Brzysku.



Grób Kornela Makuszyńskiego.

W drodze powrotnej, trochę już zmęczeni wędrówką, podziwialiśmy budownictwo zakopiańskie, nie tylko to mieszkalne, ale także sakralne. Jakże ono jest inne od tego, które znaliśmy, jak choćby kościół Księży Salwatorianów przy ul. Słowackiego, czy kościół p.w. Miłosierdzia Bożego na Chramcówkach.

W czasie pobytu w Zakopanem nie mogło zabraknąć wycieczki na Kasprowy Wierch. Aby tam jednak się dostać trzeba najpierw dotrzeć do Kuźnic, z czym jednak nie ma problemu, bo z Zakopanego jeżdżą liczne busy, które dowiozą tam chętnych za niewielką opłatą, stałą dla wszystkich linii. Mieliśmy trochę czasu, bo wjazd kolejką z Kuźnic zaplanowaliśmy na 14.00. Postanowiliśmy pospacerować po okolicy. Poszliśmy na Antałówkę, zahaczyliśmy o ul. Witkiewicza, podziwiając stojący tam od ponad 100 lat piękny drewniany dom, dziś restauracja Obrachtówka i wróciliśmy w okolice dworca, gdzie wsiedliśmy do busa i po krótkiej jeździe byliśmy w Kuźnicach. Niestety wiek, a może bardziej brak wcześniejszych treningów nie pozwolił na pokonanie drogi z Kuźnic na szczyt Kasprowego piechotą, jak to zrobili niektórzy zaawansowani (i młodsi) turyści, o czym mieliśmy przekonać się będąc już na szczycie.


Wielka Krokiew.



Kuźnice - stacja kolejki linowej na Kasprowy Wierch.

Jak pokazywał znak turystyczny, z Kuźnic na Kasprowy idzie się 3 godziny. My już z góry zakładaliśmy skorzystanie z dobrodziejstwa techniki i postanowiliśmy na szczyt wjechać kolejką linową. Ten nowoczesny środek komunikacji może zabrać ponoć nawet 60 osób. Wielu osobom radość wjazdu na górę psuje jednak ogromna kolejka do kas biletowych. My, uprzedzeni o takiej sytuacji, bilety kupiliśmy dzień wcześniej w przedsprzedaży, dokładając co nieco do ceny, ale w zamian mając komfort swobodnego wejścia do gondoli bez straty czasu we wspomnianej kolejce. Przy czym okazało się, że bilety na wjazd na szczyt po godz. 14 są już tańsze niż do tej godziny. Przyjechaliśmy na miejsce znacznie przed 14.00, co pozwoliło nam na krótki spacer szlakiem pod górę i obejrzenie z zewnątrz budynku stacji początkowej i wjeżdżającego do niego wagoniku. Przespacerowaliśmy się także po terenie, na którym wniesiona została w I połowie XIX w. kuźnia, która dała początek osadzie Kuźnice. Później powstał tu dwór z zabudowaniami gospodarczymi. Jednak niewiele więcej zdążyliśmy zobaczyć, bo nadszedł czas wejścia do kolejki.


Widoki z kolejki zapierały dech.



Wjazd kolejki na Kasprowy Wierch.

Jazda koleją linową zrobiła na nas niesamowite wrażenie, szczególnie że kolejką taką jechaliśmy po raz pierwszy. Za każdym słupem nośnym wagonik opadał na linach gwałtownie, przyprawiając niektórych o palpitację serca. Po przesiadce w mniej więcej połowie drogi (w Myślenickich Turniach) do następnego wagonika kolejna niespodzianka - widoki zapierające dech w piersiach, a przepaść, jaką się widzi pod gondolą niejednego przyprawiała o zawrót głowy. Na szczęście pogoda podczas jazdy dopisywała i można było podziwiać niesamowite widoki skalistych zboczy. Posadowienie słupów podtrzymujących liny, po której jechały gondole, wywołało nasze zdumienie i podziw. Zastanawialiśmy się z żoną także nad tym, jak to robiono w latach 1935-1936, kiedy to budowano kolejkę, w czasach, gdy technika nie była jeszcze na takim poziomie jak dziś. Przecież oni wówczas wszystkie elementy konstrukcji musieli wnieść na własnych plecach.




Na szczycie Kasprowego Wierchu.

Po wjeździe na górną stację, stojącą na wysokości 1959 m nad poziomem morza, postanowiliśmy wejść na szczyt (1988 m n.p.m.) i tu właśnie widzieliśmy turystów wędrujących szlakiem z dołu na szczyt Kasprowego. Niestety po 30 minutach okazało się, że nasze szczęście się wyczerpało. Nastąpiło gwałtowne załamanie pogody i szczyt spowiły chmury przywiane przez zimny i wilgotny wiatr. Mimo tego, że byliśmy zaopatrzeni w polary i kurtki, przenikliwy chłód i zasnuty chmurami krajobraz zmusił nas do zejścia przed planowanym czasem do stacji kolejki. Pierwotnie myśleliśmy zatrzymać się w działającej tam restauracji, ale zwariowane ceny, nieprzystające zupełnie do rzeczywistości, skłoniły nas do wcześniejszego powrotu kolejką do Kuźnic. Tam są bary i restauracje z normalnymi cenami, co skłoniło nas do zjedzenia małego co nieco. Zadowoleni busem wróciliśmy na kwaterę.

Wtorek był kolejnym dniem pełnym wrażeń. Jak już wspomniałem, spacerując po Krupówkach dostaliśmy reklamówkę wycieczki na spływ Dunajcem oraz do Niedzicy i Dębna. Postanowiliśmy skorzystać z propozycji i w poniedziałek po powrocie z Kasprowego Wierchu telefonicznie zgłosiliśmy swój akces w wycieczce. Zgodnie z planem rano spod naszej kwatery odebrał nas bus. Udaliśmy się nim wraz z pozostałymi uczestnikami wycieczki (razem 20 osób) i przewodnikiem do Kątów-Sromowce Wyżne, gdzie zaczynał się nasz spływ Dunajcem. Zajęliśmy dwie tratwy i popłynęliśmy w nieznane.



Spływ Dunajcem - widok na Trzy Korony



Zamek w Niedzicy, w głębi ruiny zamku w Czorsztynie.

Spokojny nurt wody rozwiał nasze obawy co do bezpieczeństwa wyprawy, choć jak się później okazało, Dunajec nie zawsze był tak spokojny. Były chwile, gdy woda nabierała prędkości, a fale nie raz chlapnęły tych siedzących z brzegu tratwy, w tym piszącego te słowa. Ale widoki, jakie roztaczały się w czasie spływu, których nie da się tu opisać, odsuwały w najdalszy kąt wszelkie obawy o bezpieczeństwo spływu. Niezapomniane pozostaną widoki na Trzy Korony, które wielokrotnie pokazywały nam się z różnych stron, jako że meandrujący Dunajec zaskakiwał nas wielokrotnie niespodziewaną zmianą kierunku swego nurtu. Ogromne wrażenie robiły wznoszące się do 300 metrów nad nurtem rzeki skalane ściany.



Zapora w Niedzicy i trójwymiarowe malowidło.

Minęliśmy Czerwony Klasztor, o którym mogliśmy jedynie wysłuchać opowieści przewodnika, jako że jego zwiedzanie nie było w planie wyprawy. Tak pokonując ok. 18 km dopłynęliśmy do Szczawnicy. Ten spływ był naprawdę niesamowitym przeżyciem. Ze Szczawnicy busem udaliśmy się do Niedzicy, gdzie znajduje się słynny zamek, ale także zapora wodna tworząca sztuczny zalew. Niestety, tu mieliśmy tylko półtorej godziny czasu i wybór: albo zwiedzamy zaporę i okolice, albo idziemy na zamek, który jednak nie sposób zwiedzić w tak krótkim czasie. My wybraliśmy więc zaporę, na której znajdowało się zachwalane przez przewodnika przestrzenne malowidło. Zgodnie z tym co powiedział przewodnik, malowidło oglądane gołym okiem nie pokazuje tej przestrzenności. Dopiero zdjęcie wykonane aparatem cyfrowym pozwoliło poznać jego istotę. Naprawdę efekt jest niesamowity i robiliśmy sobie nawzajem zdjęcia w pozach zalecanych przez przewodnika.


Zabytkowy kościół w Dębnie.


Wnętrze kościoła w Dębnie.

Z Niedzicy udaliśmy się do Dębna. Tu czekała na nas kolejna niespodzianka - przepiękny zabytkowy drewniany kościółek pochodzący z XV w., wpisany na listę UNESCO. Ten gotycki kościół został zbudowany z drewna bez użycia gwoździ. Wieżę do kościoła dobudowano w pierwszych latach XVII w. W kościele zachowały się piękne oryginalne polichromie oraz dzieła malarskie i rzeźby. Ten niewielki kościółek wywołał niesamowite wrażenie nie tylko na nas, ale także na wchodzącej po nas grupie turystów francuskich. Dębno zakończyło nasz pełen wrażeń dzień. Stąd przez Białkę Tatrzańską, Bukowinę Tatrzańską wróciliśmy do Zakopanego. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni, tym bardziej, że przez cały dzień dopisała nam piękna słoneczna pogoda.

Tak zakończyła się nasza przygoda w Zakopanem. W środę raną wyjechaliśmy do Krakowa, gdzie mieliśmy zaplanowany dwudniowy pobyt i zwiedzanie miasta, ale to już inna historia.

Krzysztof Kowalkowski








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz