piątek, 27 czerwca 2003

Krajobraz po piorunie

Bez dachu jak bez czapki Gospodarstwo Szczygłów łatwo rozpoznać. Nawet z daleka, bo leży na Wybudowaniu, a wybudowania mają to do siebie, że gospodarstwa leżą na nich z rzadka i każde dobrze widać z osobna. Gospodarstwo Szczygłów rozpoznać po tym, że nad zabudowaniami gospodarczymi nie ma dachu. Zupełnie jakby komuś zdjęło czapkę na ostrym mrozie. Reszta jest w porządku - dom, starannie utrzymany ogródek ze sztucznym zoo (widać, że Szczygłowie gustują w sztucznych bocianach, kaczkach i innych stworzeniach - ale to tak na marginesie, bo o gustach tutaj nie dyskutujemy). Na dziedzińcu - pomiędzy dużym domem rodzinnym, garażami i ścianami chlewni, która płonęła trzy tygodnie temu, też porządek. Aż dziw.Piorun walnął ni z gruchy, ni z pietruchy

To, co stało się te trzy tygodnie temu, Szczygłowie zapamiętają na całe życie. Piorun walnął około godziny 15. Najbardziej zdumiewające, że burza, owszem, była, ale gdzieś tam daleko i w Smętowie słychać było ledwo pomruki. W tym czasie rodzina Szczygłów albo odpoczywała, albo coś tam robiła w ogrodzie lub przy czymś innym. Jak to na gospodarstwie. Medard Szczygieł, jako że po chorobie, leżał w łóżku. Samo uderzenie pioruna widziała Barbara. Jasna wiązka ognia, huk i kaskada iskier z dachu.

Co się potem działo

- W takich chlewniach, stajniach, wie pan, są wywietrzniki na dachu. Do tego, żeby para wychodziła - tłumaczy pan Medard. - I w ten wywietrznik wleciał. Co się potem działo! Hałas, świnie kwiczały jak diabeł. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W całym domu zapaliło się światło. Akurat kabel trzymałem, to mnie - myślałem - nie puści. Zbiegłem na dół i zacząłem krzyczeć: "Nie wypuszczajcie tego bydła, bo kto to połapie". I dobrze, że wypuścili, bo by się podusiło, ale wie pan, nie miałem orientacji co się dzieje. Po chwili weszliśmy do góry, na dach. Ja, syn i synowa. Po co? Chcieliśmy gasić. Ale co było gasić. Dechy się tak paliły, że aż trzeszczało. Jeszcze chwila, a sami byśmy się spalili, bo na dole wszystko stało już w ogniu.

Wielka pomoc sąsiedzka

Sąsiedzi przyjechali ciągnikami, dwukółkami, czym się dało - z całej okolicy, ze Smętowa, Jani, Smętówka, jeden przyjechał nawet z Lipiej Góry. - Czapali jak przyszło - ciągnie pan Medard. - Buchty wyrywali, by zwierzęta mogły wybiec. Luzem wypuścić tyle bydła, 60 świń i 12 sztuk bydła, w pole w takich warunkach, no, no. Ale udało się. Eternit zaczął strzelać... Z tego wszystkiego pies uciekł i nie wrócił do dzisiaj. Nie ma psa. Obok zaczął się palić dach od garażu. Piotr zdążył wyprowadzić dwa ciągniki z garażu i samochód.

Komu by tu dziękować, jak tylu ich

Piszą, że przyjechały ratować setki. - To może być - zgadzają się Szczygłowie. - Wszystkim im dziękujemy. Za ugaszenie pożaru i za wszystko inne. No bo potem te zwierzęta trzeba było połapać i porozwozić. Są u rodziny. U Teresy Sonenfeld - tam są świnie i dwie sztuki bydła, i ona karmi swoją paszą, dwie sztuki bydła są u Juliusza Olszewskiego, a dwie sztuki u sąsiada Henryka Szulca. Maciora jest u córki. - Problem, że maciory mają się 29 tego miesiąca prosić. Trzeba to jakoś ściągnąć. Nie wiem, gdzie tu wwalić - zauważa Piotr. Dzięki pomocy sąsiadów i rodziny udało się też to wszystko uporządkować. - Może pan sobie wyobrazić, jak to wyglądało. W trzy, cztery dni ten cały gruz został władowany na przyczepy i wywieziony na wysypisko. Teraz niech pan zobaczy, jaki jest porządek.

Jest. Widzimy to z tarasu.

W tej całej tragedii wspaniale zachowali się weterynarze - panowie Andrzej Włodarczak i Jerzy Siemaszko. Od razu byli na miejscu i pomagali. Na przykład maciora była popalona i dostała zastrzyki. Jałówka padła i z duchoty, i ze zmęczenia, i ze stresów. Maciora po stresie nie miała mleka, a miała prosiaki. Siemaszko później tam jeździł i wyleczył.

Bez wideł zostaliśmy

Pytam o szacunkowe straty. - No, panie, około 100 tysięcy złotych. To tak wstępnie - mówi pan Medard. Po chwili senior i jego syn wyliczają: - 17 ton siana, 7 ton zboża, w granicach 6-7 ton słomy, siewnik do zboża, siewnik do nawozów, rozdrabniacz do buraków z silnikiem, dojarka Alfa Lawal, opony do ciągnika C-360, węgiel, nawóz, buraki, widły... Bez wideł zostaliśmy.

Za miesiąc żniwa

Chlewnia ma 42 metrów długości. Na szczęście budynki były ubezpieczone. Na szczęście, bo gdyby nie, to aż strach pomyśleć. A ubezpieczenie to nie taka normalna sprawa na wsi. Dzisiaj jest wielu takich, którzy nie płacą, bo ich po prostu nie stać... No więc likwidator strat był i powiedział, że jak od pożaru, to pieniądze powinny być szybko, nawet po niedzieli. Jakoś jeszcze nie ma.

- Nie powiedział, ile. Zrobił swoje i pojechał - mówi Piotr. - A czas mija... Trzeba ruszyć do przodu. Szybko przykryć, bo za miesiąc żniwa.

Co do strat. Na dodatek jeszcze ich okradli. Na podwórku stał ładowacz typu Cyklop, pożyczony od pani Motykowskiej do uprzątania po pożarze. Stał, a jakaś cholera się znalazła, co z ładowacza wykręciła pompę olejową o wartości 400 złotych.

Zbiórka

Ludzie są wspaniali. Zaczęli zbierać pieniądze. Przez Caritas. - Dzięki pomocy ludzi, tej zbiórce - mówi Piotr - kupiłem deski do szalunków, na wrota, cement, pręty, no i paliwo. Przecież muszę jeździć karmić do Sonenfeldów. Od poniedziałku - dzięki pomocy ludzkiej - już zaczniemy zalewać wieniec na tremplu. Na to przyjdzie konstrukcja dachowa. Oby zdążyć przed żniwami. I niechby ten pies wrócił.

Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz