piątek, 12 września 2014

Bronek kamikadze - reportaż [archiwalne, z "Przeplotni"]

Jezioro niedaleko miasta. Temperatura dodatnia, słońce próbuje się przedrzeć przez chmury, ale niespecjalnie mu się udaje. Lód jeziora pokrywa warstwa śniegu, który w zależności od miejsca ma różne odcienie bieli. Z daleka wędkarze wyglądają na tej bieli jak czarne kleksy. Z bliższej odległości, z brzegu od strony lasu widać, że każdy ma swoją ulubioną pozę.













Jedni stoją, inni siedzą, jeszcze inni czekają przykucnięci. Co jeszcze widać. Niezwykle jak na ostatnie zimy stroje - grube kożuchy, obowiązkowo czapki uszatki, buciory, często czarne okulary.

Wchodzimy na lód. Gdzieniegdzie sino przebija spod śniegu.
Idziemy śladami wędkarzy, ostrożnie, raczej blisko brzegu. Pan Mietek siedzi na krzesełku. Pokazuje krótką wędkę - łowi na larwy komarów (otwiera pudełko, larwy są chyba większe od samych komarów).
- Skąd tutaj ryby? Ano z rzeczki, co ma dopływ od strony wsi Kokoszkowy. Są okonie - pan Bronek wczoraj złowił prawie kilkukilogramowego - szczupaki, płocie... Spore, chociaż w zeszłym roku
było lepiej.





Idziemy dalej. Pan Jan ma dobry dzień. Wysypuje na lód ryby - piękne, duże okonie. Z siedem sztuk. Spoglądamy na małą figurkę na środku jeziora. Tam barwa śniegu czy też lodu jest już całkiem sina.
- Nie ma lodu ani śniegu - wyjaśnia pan Jan. - Tam już jest prawie woda. Nie ma co iść.
- Ale tam łowi jakiś człowieczek.
- To Bronek.
Pan Jan wymawia to imię tak, jakby ono wszystko wyjaśniało. Chwilę czekamy na wyjaśnienia... I są.
- Bronek Kamikadze. On dochodzi do samej krawędzi, ryzykuje.
- Po co? Przecież ryby biorą i tutaj.
- Tam pod wodą są krzaki i ryb najwięcej - stwierdza pan Jan i spogląda z zazdrością w stronę Bronka. - Samemu mnie korci.
Korci, nie korci, wycina dziury tutaj. Z powodzeniem. Często zmienia miejsce, bo ryby mają swoje szlaki i trzeba za nimi iść.





Niedaleko pana Jana inny wędkarz uderza ostrym narzędziem w lód. Odgłos jest dziwny - zrazu przytłumiony, ale po chwili dźwięczny. Taki jakby z opóźnieniem.
Stajemy przy nim, przyglądamy się jego pracy. Ile trwa przekucie lodu? Okazuje się, moment. Pokrywa tutaj nie za gruba, nie ma dziesięciu centymetrów. Wędkarz z nutką podziwu w głosie mówi o panu Bronku, który czuje lód.
- Z lodem to jest różnie. Na jeziorach są ciepłe zdroje i tam jest cienki. Trzeba znać jeziora. Tutaj, na Kochankach, nie ma takich ciepłych zdrojów, ale woda jest odpuszczona od lodu w miejscu, gdzie wpada rzeczka. To tam siadają łabędzie... Bronek... No tak, on ryzykuje. Kto by go tam, ratował, gdyby wpadł? No kto? Nikt. Przecież tu jest pięć metrów głęboko.

Człowiek w ciemnych okularach pokazuje w siatce ryby - też okonie. Duże, warto pokazać na dłoni. Duże okonie i szczupaki. Wczoraj Bronek złowił okonia, co miał 75 deko. Spory, ale zdarzają się ponad kilogramowe.
Wędkarz sceptycznie spogląda na figurkę pana Bronka.
- Minus dziesięć stopni, to po dwóch dniach można iść, bo i lód ma z dziesięć centymetrów, ale teraz, po odwilży? On tam ryzykuje... Wczoraj, jak była zelga (odwilż), to on wchodził na desce. To znaczy
kładł deskę na lód, przechodził, potem deskę przesuwał i tak dalej, aby na krawędzi.
Wędkarz wskazuje granicę, do której można iść w głąb jeziora. Dalej jest już ryzyko. Na tej granicy przy rowerze siedzi pan Edward. Próbujemy podejść do niego, ale mamy pietra. Są miejsca, gdzie po postawieniu stopy zostaje woda. Zelga. Z dziesięciu metrów wołamy do pana Edwarda, żeby wezwał pana Bronka, który, nawet jak jesteśmy już bliżej, ciągle wydaje się drobniutki. Do tego jest jakiś taki prędki w ruchach - szybko przychodzi drobnym kroczkiem z miejsca na miejsce i toporkiem wycina dziury.





Pan Edward woła pana Bronka, po czym zbliża się do nas z legitymacją w ręku. Śmiejemy się - myślał, że sprawdzamy kartę. Po chwili prowadzi nas do swojego miejsca - na granicę ryzyka.
Mierzy grubość lodu. Będzie z 6-7 centymetrów.
- Ale do Bronka nie idźcie. Tam są ze trzy centymetry - mówi.
Wcale nie mamy zamiaru iść. Zresztą pan Bronek przychodzi do nas sam. Faktycznie jest drobniutki.
- Pan to by tam wpadł - mówi do mnie.
- A pan to ile waży, że pan nie wpada?
- Pięćdziesiąt pięć kilogramów.
- A dlaczego pan tak ryzykuje?
- Kto ryzykuje, w kozie nie siedzi.
- Coś nie tak z tym przysłowiem. Nie jest aby odwrotnie?
W oczach pana Bronka widać figlarne błyski. Lubi ryzyko.
- Dziennie żem ciął pięćdziesiąt dziur - mówi z dumą. - Co to daje? Ryby.
Swoją rekordową rybę, 3,5-kilogramowego szczupaka, złowił nie tutaj, a w Starym Lesie.
- No tak, my tu wiemy, że jak Bronek nie złapie, to my wcale - z szacunkiem mówi pan Edward.

Konferencja skończona. Pan Bronek prawie truchcikiem wraca na swoje miejsce i bierze się za wycinanie kolejnych dziur. Wracamy do brzegu.
Każdy ma swoją granicę ryzyka - nasza na pewno nie biegnie przez to jezioro.
Tadeusz Majewski
Tygodnik Kociewski, Przeplotnia - 2002 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz