wtorek, 30 września 2014

BIAŁY PROSZEK. Kiedy historycy zaczęli o ulicy Skarszewskiej pisać Via Mercatorum

Siedzieliśmy z Jerzykiem Pileckim na prawie płaskiej czapie betonowego słupa ogrodzenia przy ulicy Skarszewskiej i się nudziliśmy, bo na szosie nikt się nie pojawiał, ani Cyganie, ani ciężarówka pana Koryziaka, ani pan Anders na konnym wozie, wołający w ciszy lata: Lumpy szmaty i armaty. I nagle Jerzyk rzekł, że zaraz przyniesie coś ze spiżarki. Poszedł do domu, tego, gdzie dziś mieszkają Piekutowscy. Po chwili wrócił na słup z woreczkiem z białym proszkiem i dał mi troszeczkę do posmakowania.

Proszek był bardzo mocny, chyba najlepszej jakości, chociaż trudno było mi wtedy to ocenić, gdyż wówczas jeszcze się na tym nie znałem. Wziąłem na język tylko odrobinę (używanie tego w większych ilościach było zakazane) i poczułem dziwną rozkosz. Po godzinie pod słupem ustawiła się długa kolejka kocborowiaków, nawet tych z Majątku i Kolonii, i każdy kupował, ile mu się udawało w przepoconym od emocji tłumie. Oczywiście mieliśmy to już w porcjach, co pozwoliło nam celebrować sprzedaż. Z poczuciem wyższości powolnymi ruchami podawaliśmy z wysokości słupa torebeczki i radowaliśmy się coraz milej ciążącą kieszenią. Gdy ktoś z przybyłych nie posiadał akurat przy sobie pieniędzy, dawał w zamian coś cennego, na przykład srebrny zegarek, kieszonkową cebulę na długim łańcuszku albo srebrną monetę z Hindenburgiem o sumiastych wąsach, których to monet, o dziwo, każdy miał wtedy w domu co najmniej kilkanaście, a w kieszeni kilka, jakby na wszelki wypadek, na przykład wymiany waluty. Tarliśmy tymi cebulami i monetami grzbiety dłoni, z satysfakcją obserwując jak rosną sine pręgi srebra na skórze.

Po dwóch godzinach przystanął przy słupie kolorowy cygański tabor i Cyganie też się ustawili. Jerzyk kilka razy kursował do domu i przynosił ze schowków w spiżarce już nie woreczki, ale tekturowe pudła z białym proszkiem, a ja ten proszek z zapałem wyjmowałem i wsypywałem do coraz mniejszych papierowych tutek.

Cyganie zostawili pod słupem 93 patelnie, górę kolorowych fatałachów, dwie zatłuszczone talie kart - piatników, 5 niby złotych pierścionków i odjechali zadowoleni, bo z prawie pełnym workiem naszego... no, powiedzmy, Jerzyka towaru.

Przed godziną 15 musieliśmy zwijać kram, gdyż o godzinie 15 kocborowski Big Ben, słynna wieża ciśnień, dawała tępymi, krótkimi uderzeniami sygnał rodzicom, że czas już na powrót z oddziałów i warsztatów do swoich dzieci w domu. Tak więc handlowaliśmy krótko, niemniej ten nasz handel przeszedł do historii. Otóż wkrótce po tym zdarzeniu doktor Józef Milewski i inni pomniejsi nasi historycy zaczęli o ulicy Skarszewskiej pisać Via Mercatorum (łac. droga kupców). Z pełną odpowiedzialnością twierdzę, że to my sprawiliśmy, że tę naszą ulicę, w gruncie rzeczy bardzo kiepską, wyboistą i mało ruchliwą, w ten sposób nazwano. Między bajki należy włożyć opowieść, jakoby nazwa sięgała czasów rzekomych wędrówek przez ziemie dzisiejszego Kocborowa Rzymian i Arabów zdążających niby nad okropnie zimne i chłodne w kolorycie dla nich morze po właściwie żywicę.

Materiał o nas ukazał się w prasie. To nic, że króciutki. W tamtym czasie należało czytać wszystko na odwrót, również i na odwrót traktować długość tekstów w stosunku rangi znaczenia, jakie zawierają. Innymi słowy to co zawierało kilka - kilkanaście wersów, miało o wiele większą wagę niż jeden wielki materiał na całej szpalcie. Poza tym nie pisało się wszystkiego jak dzisiaj, na zasadzie każdy szczegół jest ważny, a najlepiej ten prywatny i intymny. Partia dbała, by media nie pokazywały złych przykładów, więc ujmowała je w krótkich niedopowiedzianych formach, co działało jednak na odwrót, gdyż niedopowiedzenia forma komunikatu jeszcze bardziej podsycała ciekawość i budziła niezdrowie emocje, otwierając przy okazji sporo możliwych interpretacyjnych. Dzisiaj taki na przykład redaktor Ciński zrobiłby z tego materiał czołówkowy bez względu na społeczne konsekwencje, bo obecnie tabloidalne media działają bez skrupułów, goniąc za sensacją i wierszówką, co na jedno już wychodzi.

Więc chciałbym się przyznać. Hmm.. właściwie niepotrzebne to słowo "chciałbym" i nielogiczne, bo już się przecież przyznałem i napisałem. Przyznaję się do współuczestnictwa, choć to Jerzyk był głównym sprawcą, winę ponosił on, ja pełniłem tylko funkcję skarbnika. Niemniej do dziś mi wstyd, bo on się już wtedy przyznał, gdy mieliśmy 5 lat, a ja teraz, po latach pięćdziesięciu. Inna sprawa, że przyznał się, bo musiał pod leszczynową witką. Trudno się dziwić tak srogiej karze - gdy jego tata zajrzał do spiżarki i ujrzał jej zionącą czernią przepastną pustkę, najpierw oniemiał, po czym wybiegł na szosę i ochrypłym głosem ryknął na całe Kocborowo: Gdzie jest moje mleko w proszku z UNRRY!!!? I to R! przebiło nawet tępego w dźwięku Big Bena. Co więcej, było jakby sygnałem bojowym dla szalonego koguta pana Dumińskiego, który wskoczył na głowę szpitalnego ogrodnika i zaczął dziobać oczy nieszczęśnika. Na szczęście to zdarzenie miało miejsce przy Ambulatorium. Wyjątkowo niespokojnie zrobiło się też na to R! na Oddziale XXIII cyklofreników, którzy w dzień pobudzili duchy na cmentarzu.

Ten krzyk i wywołany przez niego łańcuch zdarzeń nikogo nie zdziwił, zważywszy na to, że mieszkaliśmy w specyficznym miasteczku, w którym zdziwić kogoś było arcysztuką. Regularnie przecież przybywali do nas na ludzie wpisujący w rubrykę danych osobowych nazwiska Jezus Chrystus, Belzebub, Napoleon Bonaparte itd.

Tabor cygański nie odjechał daleko. Zatrzymał się na podlinowieckiej łące, gdzie lądowały wówczas kolorowe dwupłatowce. Podglądałem wtedy ich wieczorem schowany w wysokich dziewannach. Cyganki tańczyły przy ognisku wstrząsając rytmicznie gołymi ramionami, a obserwująca je starszyzna mlaskała jak z bata językami w gwiazdy, by odlepić dziwnie słodki lepki proszek od podniebień.

Tadeusz Majewski

2006-10-14


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz