poniedziałek, 15 września 2014

Grabowo. Reportaż o zbrodni pt. " Wymieniam ich w modlitwie"

Grabowo - centrum. Kościółek z XVI wieku, przy nim cmentarzyk, nic nie znacząca szosa przelotowa, dwa sklepiki z sennymi ekspedientkami, na półkach czarny Special - piwny król. Grabowo - szerzej: jeziorko, melancholia morenowych wzgórz i wtopionych w nie pojedynczych gospodarstw. Kto by tam chciał wędrować przez tę wioszczynę. A jednak.


Na to miejsce zawzięły się największe armie świata - napoleońska, hitlerowska, radziecka. Przechodziły właśnie tędy. Gorzej - pukały do siebie w Grabowie i okolicach na całego. Część żołnierzy została tu w ziemi. Razem z mieszkańcami.
Cmentarzyk. Wśród pomników wielka płyta. Sporo nazwisk. Różne daty urodzenia, jeden dzień śmierci. I napis "Zamordowani przez hitlerowców".
I cóż w tym niezwykłego? - ktoś zapyta. - Przecież takich płyt są w Polsce tysiące. Ale ta płyta kryje niezwykłą historię. Zróbmy zbliżenie na rok 1945. Jak w filmie, bo to się nadaje na film, przynajmniej dokument.

Zupa wspólnie z Niemcami

Luty - 1945 rok. Wojska II Frontu Białoruskiego stoją na południu powiatu starogardzkiego. Niemcy - wzdłuż Wdy. I w Grabowie. Jeszcze nie pukają do siebie. Na razie jest cisza. Wcześniej - na rozkaz - ewakuowały się rodziny niemieckie. Polskie zostały. Kobiety warzą strawę, dzieciaki zakładają łyżwy, starcy siedzą przy piecach w półdrzemce, próbując wyłowić przedzapachy wiosny. Mężczyzn w wieku produkcyjnym brak - są na frontach Europy.
Jedno z dzieci patrzy w niebo. Samoloty. Patrzy z zaciekawieniem. Nagle świst i huk. Chłopak porzuca łyżwy, biegnie do domu. Tu też panika. Gdzie się skryć? I koniec bombardowania. Już wiedzą, że to wstęp. Zbierają się, dyskutują. Piwnice w zwartej wsi są za słabe. Solidną, dwukomorową, z żelbetonowym stropem ma rolnik Piotr Mazurowski. Biorą odzież, pościel, zapas żywności. I idą - może z kilometr od zwartej części wsi. Trzydzieści osób. Posiedzą w tej piwnicy, przeczekają front.
Piwnica rzeczywiście jest solidna. Przy schodach kładą co się da.
Mijają dni - ciągle kanonada. W przerwach, wieczorem albo rankiem, kiedy znużone armie drzemią, kilku z nich wychodzi. Trzeba nakarmić pozostawione zwierzęta. Schron staje się ich domem. Siedzą trzy tygodnie.
Któregoś dnia przez uchylone drzwi piwnicy słychać głośne rozkazy. To Niemcy ustawiają na podwórku wielkie dzieło. Znaki na mundurach - dywizja pancerna "Herman Goering".
Żołnierze szybko odkrywają piwnicę. Schodzą na dół. Uważnie oglądają strop. Nie dziwią się, że siedzi tu tylu ludzi. Kiwają głowami, wychodzą.
Wzmaga się ogień z południa. Niemcy biegną do piwnicy. Jest ich osiemnastu. Teraz w piwnicy siedzi 48 osób. Radzieckie armaty walą coraz częściej i bliżej. Kobiety tulą płaczące dzieci i szepczą modlitwy. Boją się, również żołnierzy.
Czas długo biegnie, odmierzany wybuchami. Niemcy proszą o jedzenie. Dostają herbatę, zupę. Posilają się z tych samych naczyń. Wspólny strach wyzwala ludzkie reakcje. Krótkie rozmowy. Gefrajter pokazuje zdjęcie swojej drogiej Mutter, inny fotografię swoich dzieci. Rano 28 lutego atak Rosjan sięga apogeum. Obsługa niemieckiego działa wcale nie opuszcza piwnicy. Mieszkańcy Grabowa nie widzą, jak płoną ich gospodarstwa (wieś spłonęła w 80 procentach - napiszą później powojenni statystycy). Może i dobrze - oczy nie widzą, serce nie boli.
W tej kanonadzie słychać, jak ktoś szarpie się z drzwiami. Do piwnicy wpada światło zimowego słońca. Goniec. Polacy wyławiają słowa rozkazu: "Wycofać się. Natychmiast!".
Niemieccy artylerzyści wypadają na podwórko. Chciałoby się uciekać jak najszybciej, ale trzeba jeszcze wziąć armatę.

Czy to możliwe?

Pomimo że ściany piwnicy drżą od wybuchów, w oczach kobiet pojawia się nadzieja. Nagle trzech niemieckich żołnierzy wpada po piwnicznych schodach do środka. Zapomnieli coś zabrać?
Seria karabinu. Ludzie padają na zimę. I ogień z miotacza. Płomienie rosną w mgnieniu oka. Palą się złożone przy drzwiach piwnicy przedmioty. Rozdzierający krzyk płonących ludzi. Jedyne wyjście zostało zablokowane ścianą ognia. Jakaś oszalała ze strachu dziewczyna skacze w tę ścianę. Znika.
W tym piekle nagle widać, że ktoś (kto? - żołnierz, ktoś z Grabowa, a może anioł?) otwiera zakryte zamarzniętym obornikiem piwniczne okienka. Widzi to 15-letni Jan Staniszewski. Szybko się podciąga, wydostaje na zewnątrz. Za nim 17-letni Olgierd Lech. Obaj szybko odsłaniają drugie okienko i pomagają wyjść siostrze Janka - Annie, potem 10-letniemu chłopcu (nazwisko nieznane) i Anusi Kalitkowskiej. Wołają: "Mamo, podaj Jerzyka". Wkładają kije, aby ktoś mógł je złapać. Ale stamtąd dochodzą tylko cichnące jęki. I buchają kłęby gryzącego dymu.
Jan i Anna Staniszewscy w jednej chwili stracili matkę Klarę (42 l.), babcię Janinę Śliwę (72 l.), trójkę młodszego rodzeństwa - Kazika (11 l.), Felicję (6 l.) i Jurka (4 l.). W płomieniach zginęli też Mazurowscy (matka - 42 l. i jej dzieci Mieczysław - 11 l., Jadwisia - 10 l., Franek - 9 l., Halinka - 8 l.), rodzina Trederów - Julianna - 73 l., Waleria - 42 l., Józefa - 37 l., Krysia - 15 l. Inni: Waleria Mokwa - 30 l., Barbara Kitta - 81 l., Franciszka Kitta - 82 l., Celina Kitta - 9 l., Elżbieta Kalitowska - 26 l. Bronisław Kalitowski - 13 l., Marianna Kalitowska - 64 l. i Anna Kramkowska lat (wiek nieznany).
Kiedy przeszedł front, chłopcy wracają do piwnicy. Znajdują sterty łusek po nabojach, zwęglone kości, w kącie zwęglony dziecinny bucik.
Czy to możliwe, że żołnierze z dywizji "Herman Goering" zabili kilkadziesiąt osób, z którymi wcześniej siedzieli w piwnicy, jedli z tych samych naczyń? Te wydarzenia, zrekonstruowane na podstawie ustaleń dziennikarki Aliny Łobockiej - Narloch, historyka Janusza Marszalca, mieszkańców wsi i ks. dziekana kanonika W. Kalkowskiego, wydają się mało prawdopodobne, zbyt - może to słowo zabrzmi tu dość dziwnie - nieludzkie.
Jak było naprawdę?

Anioł nazywał się Treder

Maj 2005. W samochodowym radyjku relacje z 60. rocznicy wielkiego zwycięstwa. Przemówienie Putina, komentarze. Eugeniusz Berent, rocznik powojenny, ma gospodarstwo leżące o kilka rzutów kamieniem od pozostałości piwnicy i gospodarstwa Mazurowskich. Nie słucha relacji z Moskwy. Co mu tam, ma robotę w chlewie. Historię piwnicy - mogiły zna od wuja Bolesława Berenta, który mieszkał tu aż do wysiedlenia.
- Paliło się gdzieś w obiad. Nie tylko piwnica. Wszystko. Dworek Berentów też.
Tu pan Eugeniusz pokazuje zdjęcia. Faktycznie - ładny, przedwojenny dworek. Przed frontem stoi jakaś dziewczyna w letniej w sukience. Zapewne też był maj, być może pachniały bzy.
Ziemia grabowska w tamtym czasie - wynika z opowieści Berenta - przypominało piłkarskie boisko. Niemcy gonili się Ruskami "w ta i nazad". Bunkier stał przy bunkrze, a w nich walały się pierzyny, naczynia itp. Diabeł wie, dlaczego działania wojenne trwały tu najdłużej. Po tej całej gonitwie przy jeziorku zostało mnóstwo czołgów, które po wojnie "pręgowali" (detonowali). W jeziorze jeszcze długi czas haczyła sieci czołgowa wieża. Wyciągnął ją dopiero rybak Leon Nagórski.
Piwnicę przy domu Piotr Mazurowski zbudował tuż przed wojną. Według opowieści wuja pana Eugeniusza, 28 lutego 1945 r. Niemcy podpalili stodołę, od tego samorzutnie zajęły się drzwi piwnicy, a potem ogień już poszedł w głąb. Pierwsza nieścisłość?
A kto odgarnął gnój i wyciągał dzieci przez okienko? Anioł?
Okazuje się, stary Treder, teść Piotra Mazurowskiego. On jeden siedział w domu i akurat strugał kartofle. Kiedy zobaczył ogień w drzwiach piwnicy, poszedł w tej strzelaninie i odkopał okienka. Gdy to zrobił, zobaczył tylko ręce dzieci.

Tu już nikogo nie masz

Barbara i Kazimierz Mazurowscy mieszkają w centrum Grabowa. Też są powojenni. Pana Kazimierza również nie interesują doniesienia z Moskwy. Grzebie pod maską samochodu. Jest nieco zaskoczony, że tyle wiemy o piwnicy.
Po chwili jedziemy z nimi w to miejsce. Sprawdzić, co zostało po piwnicy i gospodarstwie Piotra Mazurowskiego. Kazimierz Mazurowski odgarnia samosiejki, pokazuje wgłębienie, wyjaśnia układ dwóch komór. Rozczarowanie. Nie za duży dół, trochę cegieł.
Barbara mówi, że akurat wczoraj wsadzili tu bzy. Za kilka lat będą pachniały.
Piotr Mazurowski, ojciec Kazimierza, zbudował tę piwnicę w 1939 roku. Chciał na niej postawić parownik, ale nie zdążył. Przyszła wojna. Wobec tego jego teść Treder wysypał na niej ziemniaki i - żeby nie zmarzły - nasypał z metr ziemi. Okienka obsypał obornikiem.
Kiedy Piotr Mazurowski poszedł na wojnę, zostawił żonę Walerię, czworo dzieci i teściów. Nie spalił się tylko teść Treder. Ten, co ze stoickim spokojem podczas strzelaniny strugał w domu ziemniaki. Po wojnie Treder zdetonował strop.
- Ojciec, Piotr Mazurowski - opowiada Kazimierz - we wrześniu 1939 wiózł akurat dachówki. Nie dowiózł. W Wielbrandowie znalazł go listonosz z powołaniem do armii. Potem przez pięć lat był w siedmiu państwach. Na koniec wojny siedział w lagrze w Niemczech. Amerykanie mówili, że nie ma po co wracać, bo w Polsce są komuniści. Dawali mu pracę i mieszkanie, a on ruszył do domu. Po drodze w Turyngach (Turyngii) zatrzymał się u Niemki, wojennej wdowy. Trochę gospodarzył, spodobał się kobiecie. Mógł zostać, ale był bardzo religijny. W Polsce miał żonę, więc po trzech miesiącach ruszył dalej. Kawałkami jechał pociągiem, kawałkami wozem. W maju dojechał do Starogardu, do ciotki Lindenau. Zapukał w drzwi. Ona otworzyła i przywitała go w te słowa: "Tyś wrócił?! Ty już nic i nikogo tu nie masz!". Pojechał zobaczyć. Ujrzał tylko zgliszcza i się rozpłakał. Poszedł do Kurowskich, krewnych Trederów. Dali mu pokój i łóżko. Potem, w wieku 41 lat, ożenił się drugi raz, ze Stefanią Litkiewicz z Dąbrówki, wdową. Siostra urodziła się w 1948 roku, ja - w 1951.
Pytam o ten ogień - czy piwnica zapaliła się samorzutnie, czy podpalili ją Niemcy. I czy Niemcy siedzieli w piwnicy.
Mazurowscy potwierdzają, że gnój spod okienek rękoma wyrywał Treder, przez co uratowało się trzech: Staniszewski, Gleński, Kalitkowski. O Niemcach siedzących w piwnicy Kazimierz nie słyszał. Słyszała za to pani Barbara. Opowiadała jej Łaska Rozalia, że w piwnicy było dwóch młodych Niemców i częstowano ich herbatą. Podobno ci Niemcy, kiedy wychodzili z piwnicy, płakali. Dwóch - nie osiemnastu.
- To oni - na zakończenie mówią Mazurowscy. Patrzymy na wyblakłe, stare zdjęcie. - Od prawej ojciec Piotr Mazurowski, żona Waleria, teść Treder. Od lewej - Jadwiga, Mieczysław, Halinka i Franciszek. Część z nich spłonęła, jak to się mówi, żywcem.

Liczyli, że frontu nie będzie

10-letnim chłopcem, który uratował się z piwnicy i o którym w pierwszej części napisaliśmy "nazwisko nieznane"), okazał się Edmund Staniszewski - brat uratowanych: Anny i Jana. Odszukałem go na osiedlu Abisynia w Starogardzie.
- Grabowo było bardzo spokojną wsią - opowiada Staniszewski. - Wszyscy liczyli, że tam frontu nie będzie. Tymczasem utrzymywał się przez trzy tygodnie, a wioska, po spaleniu, przechodziła z rąk do rąk. Mieszkaliśmy w chałupce naprzeciw młyna. Rosjanie stali w Skórczu, Niemcy w Bobowie, okładali się. A Grabowo leżało pośrodku. Mam przed oczyma obraz walki samolotów. Poszliśmy do piwnicy Mazurowskiego, gdy nastąpiło bardzo mocne natarcie Rosjan. Ta piwnica jako jedyna mogła pomieścić tylu ludzi. Prowadziły nas moja matka i babcia. W linii prostej z kilometr. Z rodziny szliśmy: matka, babka, brat Jan, siostra Anna, brat Kazimierz (mówię z wiekiem), ja, Felicja i Jerzy, najmłodszy, miał wtedy 3 latka. Ojciec Jan był na froncie. Zeszliśmy do piwnicy w połowie lutego. Najgorsze rzeczy mieliśmy nałożone na siebie, a te lepsze, wyjściowe, w pakunkach. Wzięliśmy zapasy jedzenia, pierzyny, koce, poduszki. Leżały w zadaszonym wejściu. Cenniejsze rzeczy złożyliśmy w skrzynie i zakopaliśmy w pobliżu domu. Wychodziliśmy na zewnątrz. Ślizgałem się nawet na stawku na łyżwach. Stale tych odstrzałów nie było. Nacierali raz z jednej, raz z drugiej strony. Niemiecka armata na podwórku? To była 76-tka, działko przeciwlotnicze. Stało blisko zejścia do piwnicy. Siedzieliśmy w piwnicy, a Niemcy utrzymywali swoją pozycje na podwórku. Raz jakaś przejściowa formacja chciała nas wywieźć do Starogardu. Najprawdopodobniej z "Hermann Goering", bo została po nich opaska.

Z nich chyba ja jeszcze żyję

Czy Niemcy schodzili do was na dół? - pytam.
- Musieli schodzić, jeżeli namawiali do ewakuacji. Ale nasi się nie zgadzali. "Jak mamy zginąć, to i możemy tu" - mówili. Ja 28 lutego byłem w pierwszym pomieszczeniu od schodów.
Niemcy podobno z wami siedzieli, a na odjezdnym zeszli i zaczęli strzelać.
- Nie pamiętam, żeby były ostrzały. Pamiętam, jak rósł dym. Starsi ludzie krzyczeli, żeby zanurzyć koce w wodzie i zasłonić wejście. Ale to nic nie dało, wszystko coraz bardziej się paliło. Nie można już było oddychać. Chciałem wyjść przez okienko w pierwszym pomieszczeniu, ale było za małe. Janek i siostra Anna wyszli przede mną przez drugie okienko w drugim pomieszczeniu. Poszedłem tam. Ciężko było przejść. Przy tym drugim okienku stał mój starszy brat Kazimierz. Mówiłem: "Ty wyjdź pierwszy, ja za tobą". "Nie, to ty wyjdź, jesteś mniejszy" - odparł. Pomógł mi. Zanim wyszedłem, zauważyłem
przy tym okienku postrzelonego chłopca. Musiałem przez niego przejść.
Czyli jednak ktoś strzelał...
- Matka kazała nam wychodzić. Trzymała najmłodszego Jerzego. Wyszedłem i straciłem przytomność od świeżego powietrza. Kiedy ją odzyskałem, słyszałem jeszcze jęki i modlitwy tych, co zostali. Jedna, 20-letnia Niemka, przeszła przez ten ogień, ale po 14 dniach zmarła. Kto jeszcze wyszedł... Brat Janek, siostra Ania, 15-letni chłopak z Krakowa, jakaś panna i ja. Pięcioro. Z nich chyba ja tylko jeszcze żyję.

Gdzie Iwan, gdzie Germańcy?

- Po wyjściu leżeliśmy z pół godziny - ciągnie Staniszewski. - Nie było już modlitw, z okien buchał ogień. Koło jedenastej poszliśmy w stronę Bobowa. Uszliśmy najdalej z 200 metrów. Był koniec lutego, spod śniegu wyglądała czarna ziemia. I wszędzie puste okopy. Zatrzymaliśmy się, bo był duży ostrzał. Z jednej i drugiej strony. Rosjanie walili do Bobowa, Niemcy do Skórcza. Chcieliśmy przeczekać. Po jakimś czasie przyszli żołnierze niemieccy i pytali: "Gdzie Iwan?". My: "Nie wiemy". Minęło może pół godziny, przyszli Rosjanie. Pytali, gdzie Germańcy. Pokazaliśmy na Bobowo. Poszli. Znowu minęło z pół godzinie i przyszli Niemcy, i to samo pytanie. Tak trzy raz. Koło godziny 14. Niemcy zabrali nas do Pączewa. Po drodze mówili: "Nie patrz, nie patrz", tyle leżało trupów. I co chwilę padaliśmy, bo koło nas rozrywały się pociski. W Pączewie było dość dużo niemieckiego wojska. Dwóch starszych, brata i tego z Krakowa chcieli wziąć do pomocy. Przenocowaliśmy i o świecie 1 marca poszliśmy z powrotem do Grabowa. Nie wiem, po co. Przed tą tragedią w piwnicy został trafiony nasz dom. Ania napisała każdemu kartkę z nazwiskiem. Między Pączewem a Grabowem weszliśmy do jakiegoś domu. Wydawało się, że jest pusty, ale usłyszeliśmy jakieś ruchy w piwnicy. Siedziały tam dwie starsze kobiety i mężczyzna w podeszłym wieku. Dliśtlingry, uchodźcy niemieccy. Siedzieliśmy tam do popołudnia. Nad nami latały pociski. Mam w pamięci ten świst. Po nim można wywnioskować, jak blisko upadnie.
Najpierw przyszli Niemcy. Chcieli strzelać, ale zobaczyli dzieci, to poszli dalej. W godzinę po nich Rosjanie. Też tylko strzelać. W końcu zabrali nas do Barłożna, gdzie mieli sztab. A co z tymi starszymi, to nie wiem. Kiedy przeszedł front, wróciliśmy do Grabowa. Wszędzie leżały pociski, na polach i przy jeziorze stały zaminowane czołgi. Dzieci wchodziły i je rozrywało. Leżały karabiny. Ja też sobie strzelałem. Z rodziny uratowało się nas troje. Najstarszy brat miał wtedy 16 lat, Ania - 13, ja - niecałe 10. Spaliła się mama i troje rodzeństwa, Kazimierz, Felicja i Jerzy. Najstarsza siostra, Helenka, była w Starogardzie, a Józek na wojnie.
A ojciec?
- Wrócił mocno schorowany z Bałkanów w lutym 1946 roku. Nie mógł podnieść na krzesło 10 kilogramów. W |Starogardzie u siostry dowiedział się, że Grabowo było bardzo mocno zniszczone. Doszedł do wsi i powiedzieli mu, że rodzina została spalona i że nie ma domu. Ożenił się powtórnie w 1947 roku. Wychowała mnie druga mama.

Nie tylko oni

Czy Niemcy schodzili do piwnicy na dłużej?
- Nie pamiętam. Czy strzelali? Nie pamiętam. Na pewno podpalili miotaczem ognia, bo gdyby to się zaczęło się palić inaczej, to płomień by się tak szybko nie rozprzestrzeniał. Co za formacja - nie wiadomo.
Koszmary wojenne? Żadnych wizji nie miałem i nie mam. Może to... Przez długi czas miałem nieodparte wrażenie, że zaraz spotkam o rok starszego brata. Długo mnie się pokazywał. Był silniejszy ode mnie i nie mogłem przyjąć do świadomości, że tam został. Modlę się za tych wszystkich, co zginęli. Wymieniam w modlitwie mamę, braci.
Jak było więc naprawdę z tymi Niemcami - schodzili do piwnicy posilić się, strzelali? Staniszewski wskazuje na kilka błędów w głównym opowiadaniu. I że każdy tę prawdę widzi inaczej.
- Przecież to ja wiem, jak było. Tylko ja z żyjących siedziałem w środku - mówi w końcu.
Zna też prawdę o tym grobie i płycie przy kościółku, którą sam fundował. Owszem, upamiętnia 24 spalonych w piwnicy mieszkańców wsi.
- Pod płytą jest kocioł, taki do prania, z zebranymi prochami tych spalonych - mówi. - Ale tam są nie tylko oni. Po przejściu frontu wykopano duży dół i wrzucono do niego ciała zebranych w okolicy żołnierzy.
Czy wobec tego ta prawda jest aż tak ważna?
Tadeusz Majewski
Rejsy 27.05.2005 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz