środa, 23 września 2015

Dagmara – królowa Kociewia [top gminy Lubichowo 11705 - 6.09.2013]

MERMET, GMINA LUBICHOWO. Czy ta już prawie całkiem podupadła wieś może się odrodzić?


Pada deszcz. Bór, otaczający Mermet, cały zapłakany. Przed wsią, w tym ciężkim jak wyprany zielony koc borze, widać namioty harcerskiego obozu z warszawskiej Pragi. Pełno ich. Ale między nimi pusto. Harcerze pewnie grają w karty albo dupniaka.












Dagmara Mazurek coś tam opowiada gościom, którzy mieszkają w jej agroturystycznej kwaterze. Czyżby panie chciały wyjść na spacer? W taki deszcz?
Siadamy w saloniku. Za tydzień będzie tu - i u niej, i w całym Mermecie - mnóstwo ludzi.

I
- Pani Dagmaro. Czy historię zmieniają jednostki, czy przypadki, czy całe narody?
Dagmara jest nieco zaskoczona pytaniem. Tyle wywiadów w różnych, nieraz kolorowych i ogólnopolskich pismach, a tu masz...
- Różnie może być. Raz historię może zmienić przypadek, raz jakieś niby drobne zdarzenie, ale może też jakaś osoba. Na pewno historię zmienił Jan Paweł II...

- Na lepsze. Na pewno też zmienił Hitler... Czy pani interesuje się historią?
- Tak, ale historią tradycji. W wolnych chwilach między na przykład gotowaniem, praniem, przyjmowaniem gości czy udzielaniem wywiadów (których jest coraz więcej). I między konkursami, festynami i normalnym swoim codziennym życiem.

- Pytam o tę historię i rolę jednostki w jej tworzeniu, bo... zaraz, zaraz, jeszcze chwilkę... A czy historię zmieniają też jednostki - kobiety?
- Mają takie same możliwości, jeżeli idzie o zmianę dziejów, jak mężczyźni.

- O, chyba znacznie większe. Mają znacznie mocniejsze argumenty niż mężczyźni. No i działają sprytniej, dyskretniej, właściwie poprzez mężczyzn. A czasami wywołując w nich wielkie namiętności. Weźmy taką Helenę Trojańską albo Kleopatrę.
- Kobieta jest szyją i kręci głową, którą jest mężczyzna...
- No właśnie... Idąc dalej. Weźmy taki Mermet. Mały świat, który już, już prawie upadł, a tu nagle pojawia się kobieta, konkretnie Dagmara Mazurek, i chyba odwraca fatalny bieg historii tej wioski. Ba, nie tylko wioski, ale i całego regionu. To mnie właśnie skłoniło do tych dywagacji: czy jednostka, w dodatku kobieta (za przeproszeniem), może wpływać na losy świata. Pani wpływa... Od kiedy tu pani mieszka?
- Na stałe już półtora roku. W 2003 roku zaczęłam prowadzić prowadzić tu kwaterę agroturystyczną.
Podchodzę do fascynującej mapy Mermetu z XIX w., wiszącej na ścianie. Świadectwo historii wsi. Sporo gospodarstw, sporo gospodarzy. Wtedy. Dla Dagmary ta mapa to w pewnym sensie mapa działania, a nie tylko ozdoba saloniku.



II
- Wieś Mermet, podobnie jak wiele w Borach Tucholskich, wydawałoby się, została skazana na niebyt historyczny. Oczywiście mówimy tu o niebycie wsi w sensie tradycyjnym, czyli wsi zamieszkałej przez rodowitych mermeciaków, a nie przez daczmenów, których przebywają tu latem tysiące. Czy pani się z tym zgadza - z tą tezą o groźbie niebytu?
- Biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców i ich wiek - tak. Pani Gertruda Guzek liczy sobie 85 lat, Jan Sychmeller - 86 lat, panie Maria Kowalska i Gertruda Wohlert, też zamieszkujące tutaj od urodzenia, również mają po osiemdziesiątce. I oczywiście te osoby z uwagi na wiek nie mogą kultywować tradycji wsi. A młodych można policzyć na palcach jednej ręki. A w ogóle stałych mieszkańców jest 29 i przeważają osoby starsze. Natomiast sto lat temu zamieszkiwało Mermet 130 osób.
- Prawie pięć razy więcej!
- Za to domków letniskowych jest około 350.
- Ale te domki nie tworzą tradycyjnej wsi. Te domki to właściwie nie wiadomo co... Czy pani ma zamiar zmienić bieg historii Mermetu, żeby na powrót stał się tradycyjną wsią, atrakcyjną do całorocznego zamieszkania, gdzie są miejsca pracy, gdzie osiedlają się młode małżeństwa, rodzą się dzieci, które potem, po osiągnięciu wieku dorosłego, nie będą chciały wyjechać do Anglii, a mieszkać tu nadal, pracować i kultywować tradycję?

Chwila przerwy. Pytanie jest poważne. Dotyka ogromnego problemu - niemal naocznego wyludniania się wsi, nie tylko tych borowiackich.
- ...Chciałabym to zrobić. Coś zresztą robię. Zauważyłam też, że kobiety z kwater agroturystycznych zaczynają iść w moje ślady, czyli też zaczynają tworzyć tradycyjne produkty regionalne.

- O tych produktach będziemy mówić za chwilę. Jeszcze o historii... Najpierw zrekonstruowała pani historię Mermetu. Pamiętam, jak dwa lata temu zarzuciła mi pani, że w reportażu o Mermecie bohater reportażu sołtys wsi Bronisław Słomiński coś tam o tej historii powiedział niedokładnie.
- Chodziło a datę powstania Mermetu. Mógł nie wiedzieć, mógł zapomnieć, mogło to być z pana winy...


- Może z mojej. A jak nie z moje, to sołtys nie musi być historykiem... Więc pierwszym pani krokiem była rekonstrukcja historii Mermetu.
- Dużo dowiadywałam się od rodziny, od wujka Stanisława Ryża, mieszkającego obecnie we Wdeckim Młynie, a który urodził się w tym domu, gdzie teraz jesteśmy, na co mam dokumenty. Potem pozyskiwałam wiadomości od sołtysa, od mieszkańców wsi, z parafii, do których przez sto lat należał Mermet (sto lat temu należał do parafii Czarnylas pw. św. Andrzeja Apostoła, obecnie należy do parafii Wda - pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa). Mam informacje od ks. Alfonsa Fąfary, ks. Adama Gadomskiego i od ks. Jana Kulasa - ks. parafii pw. św. Jakuba w Lubichowie. Mam też informacje z urzędu gminy i z książek historycznych. Ale najwięcej dokumentów zdobyłam od mieszkańców Mermetu.

- W książkach jest dużo błędów.
- Tak. I ciągle powstają. Nieraz bywają śmieszne. Na przykład w Warszawie ktoś zamiast Dagmara Mazurek napisał Dagmara Kociewie.

- Pomylił nazwisko z regionem!... W jaki sposób zdobyła pani oryginalną mapę Mermetu z 1867 roku?
- To nie oryginał, a replika komputerowa. Wypożyczyłam oryginał od sąsiadów Tadeusza i Marii Stawickich, który odziedziczyli go po rodzicach. Aż dziw, że się uchowała, bo tu wszystkie starocie już dawno powybierano. Ja tę mapę wykorzystuję w folderach, na zaproszeniach, banerach. Wyjeżdża ze mną na wszelkie imprezy, na przykład nalewkowe czy kulinarne.

- Ukoronowaniem pani prac historycznych jest impreza, jaka się tu odbędzie 19 sierpnia (sobota) - uroczystości 100. rocznicy odbudowy wsi Mermet. Pani pomysł i realizacja. Skąd pani się dowiedziała, że 100 lat temu był tu potężny pożar?
- Nie 100, a 101 lat temu. 30 lipca (to była niedziela). W tym dniu w 1905 r. mieszkańcy Mermetu udali się w południe na odpust do parafii św. Jakuba w Lubichowie. Kiedy wracali, już z wysokości bagienek ujrzeli kłęby dymu i uciekające zwierzęta z zagród. Po chwili zobaczyli całe spalone centrum wsi. Mam te informacje od najstarszych mieszkańców. Pomimo sędziwego wieku oni opowiadają oddzielnie tę samą historię Mermetu, a znają ją od swoich rodziców. Mam te ich wspomnienia utrwalone kamerą, na płycie, spisane też w zeszytach, gdzie są parafowane przez sołtysa i opowiadających. Ja to robiłam cały rok. Zbieraliśmy się u mnie w domu, jeździłam też do nich. Byli zaciekawieni, do jakich celów to wykorzystam. Być może w duchu myśleli, że marnuję czas. Bo oni są przyzwyczajeni, że jedyna sensowna praca to praca w polu, najważniejsza i święta. Być może pytali się też w duchu, co ona z tego może mieć: przecież turystów jej wystarczy, ma przecież miejsc na 12 osób, a cały Mermet ma ich więcej, niż może przyjąć...

- Minęło 101 lat, a nie 100. Dlaczego więc robi pani imprezę z jednorocznym poślizgiem?
- Bo nie chcę robić od momentu wybuchu pożaru, a od momentu odbudowy centrum wsi. Od momentu, jak odżył, a nie od momentu, jak umierał.

- Zakończmy ten rozdział rozmowy wnioskiem: żeby jakaś wieś mogła zacząć odżywać, musi najpierw przypomnieć sobie swoją historii. Tę historię Mermetu przypomniała pani.

III
- Następnie, żeby wieś mogła odżyć, musi znaleźć pomysł na swoje istnienie i rozwój, w więc przede wszystkim na miejsca pracy. Pani znalazła. Zaczęło się od kwatery agroturystycznej, a teraz jest pani producentką mermeckich napojów i ambasadorką regionu Kociewia. To co pani robi, sławi Mermet i cały region. Jest pani absolutna pionierką na Kociewiu, jeżeli idzie o pomysły i ich bardzo skuteczną realizację. Wymieńmy w punktach te pomysły...
- Zaczęło się od haftu, stroju, czepca (najważniejszy w tym stroju jest czepiec kociewski, który zakupiłam od pani Ronowskiej ze Świecia; posiada metrykę etnograficzną, dowód, że takie robiono i taki noszono). Wystąpiłam w tym stroju po raz pierwszy 30.09.2004 r. na konkursie Kulinarne Dziedzictwo w Maleninie. A w zeszłym roku w tym stroju wystąpiłam ponad 40 razy. W Zblewie, Warszawie, Krakowie, Starogardzie, Łebie, Gdyni itd.

- Jeździ pani w tym przepysznym stroju, ma pani stoisko i częstuje słynną Nalewką po mermecku?
- Cele są różne. Na przykład jeździ się, by zdobyć certyfikaty. W Warszawie certyfikat Malwy, a w Pałacu Wilanowskim - dobre miejsce w rankingu najlepszych produktów tradycyjnych i usług w Polsce i Unii Europejskiej.

- I te certyfikaty na nalewkę pani ma...
- Mam zarejestrowanych 6 produktów. Na: Żurawinówkę po mermecku, Konfiturę leczniczą z Żurawiny po mermecku, Syrop leczniczy z żurawiny po mermecku, Sok leczniczy z żurawiny po mermecku, Mermecką galaretkę z żurawiny oraz Mermecką przystawkę z żurawiny do mięs.

- To musi być przyjemne - stoisko, pani w tym pięknym stroju, ciekawscy, media...
- To ciężka praca. Niech pan sobie wyobrazi upał w Łebie 9 lipca w ubiegłym roku. VII zjazd Kaszubów i ja jako jedyny wystawca z Kociewia. Ludzie najchętniej chodziliby bez strojów, a ja ubrana od stóp do głów. Czułam się jak małosolny ogórek po mermecku, który tam w tym upale oklapł, ale smakował... Teraz sporo pań ma stroje kociewskie, ale kobiety poszyły sobie takie z krótkim rękawem, żeby sobie ulżyć. Podobnie z butami. Ja mam stare jak świat, sznurowane, ale chodzić w nich w upały to gehenna.

- Nazywają panią Pierwsza Damą Kociewia, Ambasadorem Kociewia... Hmmm... Czy nie czuje się pani, Pierwsza Dama Kociewia, czasami jak straganiarka?
- Czuję się. Nieraz taszczę ze sobą cały stragan. Biorę wszystko, co wiąże się z promocją Kociewia i to, czym można udekorować stół: hafty, rzeźby, wiklinę, książki, mapy, plakaty, banery, kwiaty i podstawowe produkty. I do tego mam na stole chleb ze smalcem po kociewsku i ogórek po mermecku. Współpracuję z różnymi sławnymi ludźmi na Kociewiu, na przykład rzeźbiarzami.

- Starostwo albo jakiś instytut promocji regionu daje pani ciężarówkę?
- Słucham?

- No przecież czymś to wszystko trzeba przewieźć. I ktoś musi pani pomóc załadować, rozładować, ustawić.
- Biorę swojego poloneza i przyczepę, i się mieści. Ewentualnie kogoś wynajmuję do pomocy. Tak było, gdy wyjeżdżałam do Krakowa, Warszawy, Poznania. Okoliczne festyny staram się obsługiwać wyłącznie we własnym zakresie. Kiedy jechałam na pierwszy konkurs, pomagali mi rodzice... Raz, gdy jechałam na Polagrę, starałam się o wsparcie. Dali mi 300 złotych, z czego musiałam odprowadzić 90 zł podatku.

- Więc pani to robi sama? Bez wsparcia urzędów czy instytucji?
- Na imprezie związanej z obchodami 700-lecia Zblewa reprezentowałam jako wystawca produktu tradycyjnego gminę Lubichowo. I czułam się zaszczycona. I tam nie sprzedawałam nalewki, ludzie ją degustowali.

- Więc to są pani prywatne wyjazdy...
- Prywatne. Zresztą na początku patrzyli na mnie jak na malowane wrota. Teraz to się zupełnie zmieniło. Wójt dał mi nagrodę.
Przeglądam produkty pani Dagmary stojące na kredensie. I certyfikaty. Cos tu nie gra.

- Niech pani zdradzi. Gdzie jest tu ten "myk", na którym się zarabia?
- Pan tak jak inni - "ciekawe, ile ona z tego ma".

- No otwarcie, "ile ona z tego ma"?
- Tyle, żeby ten produkt przetrwał, a nawet dokładam. Kilka razy opisywałam, ile wynosi koszt uczestnictwa w dużej imprezie, jedno wystąpienie, gdzie trzeba na przykład rozdać suweniry dla VIP-ów w ilości 300 sztuk (np. płytki, torebki i... nalewki). Ile kosztuje "placowe" w takiej Warszawie, gdzie mnie zapraszają, bo - mówią - reprezentuje markę regionu, ile hotel "Sobieski". Wychodziło mi, że to kosztuje od 3 do 10 tysięcy.
- Pani do tego dokłada?
- Nie, odkładam pieniądze zarobione na okolicznych festynach, by opłacić te wielkie imprezy promujące Kociewie.

- A gdyby zaoferowano pani ciężarówkę, osoby do pomocy, odpowiednie wynagrodzenie, podjęłaby się pani organizowania dużych stoisk kociewskich na ważnych imprezach?
- Jak najbardziej.



IV
- Ma pani pomysły, również na biznes. Co to może dać Mermetowi?
- Może to spowodować, że wieś odżyje. Wróci do dawnej kultury. Wszędzie są tu luki. Na przykład dziwię się, że ludzie jadą stąd do ślubu limuzyną. Ja bym wolała konnym powozem. Przyjemniej, ciekawiej i nawiązywałoby do tradycji.

- A z tych żurawin ludzie coś mają? Na jaką skalę pani produkuje tę nalewkę?
- W zeszłym roku zakupiłam 200 litrów żurawin. Niech pan to pomnoży średnio razy od 7 do 10 złotych. Do tego skupuję jagody i inne owoce runa leśnego do swoich przetworów. Może to nie jest tak dużo, ale oprócz tego produkuję, jeżdżę, zajmuje się turystyką.

- A czy ktoś do pani przyszedł i powiedział: Pani Dagmaro, może założymy firmę i będziemy produkować na większą skalę?
- Założyłyśmy w Ocyplu KGW i próbuję tamte panie do czegoś takiego przekonać - zarejestrować i produkować. Ale chyba wszystkie KGW są na etapie nikłego wsadu.

- Co to znaczy?
- Nikłego wsadu, czyli kupić za małe pieniądze, a mieć większy zysk. Daja takie mozliwości najprostsze potrawy: kiełbaska z grilla, ogórek, chleb ze smalcem.

- A Nalewka po mermecku? To wysoki wsad?
- Wysoki. Muszę kupić butelkę w hurtowni, wylać wódkę...

- Co?!
- No, nie dosłownie. Zawsze się przyda... Zerwać nalepkę, zrobić nalewkę, napełnić nią butelkę, nakleić swoją nalepkę itp. Z tego mam 10 zł za 100 mililitrów. Z tych 10 zł wsad to 5,20 zł. Do tego dodajmy koszt owoców, miodu, robocizny (trzeba się z tym codziennie bawić, potrząsać) wychodzi, że to niewarte zachodu.

- Pomimo tego dalej pani to robi. Ba, idzie pani do przodu. Wydzierżawiła w Mermecie pani budynek poszkolny.
- Od gminy. Trzy czwarte szkoły, 5 pokoi i świetlicę. Tak sobie planuję, by otworzyć polską izbę produktu tradycyjnego. Chciałabym tam podawać jadło kociewskie, organizować wykłady. Ale na razie w tej szkole ma powstać świetlica dla wioski. I co tydzień organizujemy z księdzem msze święte.
Rozmawiał Tadeusz Majewski
Tekst był publikowany w magazynie "Kociewiak" - dodatek do piątkowego wydania "Dziennika Bałtyckiego" - sierpień 2006 r.

Zdjęcia
1
Dagmara Mazurek w kociewskim stroju na festynie w Osiecznej w 2005 roku. Fot. Tadeusz Majewski
2
Koło Gospodyń Wiejskich na sobotnim festynie w Ocyplu. Piąta od lewej Dagmara Mazurek (tym razem nie w stroju). Fot. Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz