Do Rawani pojechaliśmy wieczorem. Adonis - kierownik wycieczki, 16 lat mieszkający w Polsce ("w czasach, kiedy jeszcze Polacy byli gościnni") tłumaczył, że wioska leży u stóp masywu Olimp. Źle to określił. Wspinaliśmy się piętrowym autobusem koszmarnymi zakrętami wyżej i wyżej, tak wysoko, że należałoby powiedzieć nie u stóp, a na stopie masywu Olimp.
W wiosce Rawani mieszka około 500 osób. W ten wieczór, a właściwie - jak się później okaże - w tę noc będzie tu festyn. Szukałem, chcąc nie chcąc, czegoś podobnego do tego, co widuję na naszych festynach. I nic! Na obszernym placu stały rzędy długich stołów, a przy nich na oko z siedemset typowych plastikowych krzeseł. Pod kilkoma murowanymi budynkami, przykrytymi oczywiście dachówką, na kilkunastu stoiskach szykowano do sprzedaży wino, oczywiście tutejsze. Przy wejściu na plac na dwóch stoiskach proponowano wielkie, galaretowate ciasta z chałwą. Przed sceną, na której grał już trzyosobowy zespół, w dużym półkolu, wyłożonym z grubsza obrobionymi płytami z marmuru i ograniczonym murkiem, nikt nie występował.
- To są artyści - rzucił przy jednej z ław handlarz starociami i meloman z Poznania. - Tu grają utwory przez pół godziny, a nie 3 minuty.
Grecy schodzili się wolno, jakby leniwie, od niechcenia, przez co nawet nie zauważyłem, że już prawie wszystkie miejsca zostały zajęte. No tak, oni zawsze mają czas - stwierdziła w południe w Kokkino Nero sarkastycznie turystka, widząc, że od 15 minut nikogo nie ma przy bufecie z winem. Oni zawsze mają czas - hm, dobrze to czy źle? Moim zdaniem to dobrze, to luksus - mieć zawsze czas, to bogactwo niedające się wycenić w euro ani w żadnej innej walucie. Mieć zawsze czas to czerpać radość z życia.
Na tym festynie nie byli tylko mieszkańcy wsi. Przyjechali także z miejscowości sąsiednich. Zapytałem Adonisa, czy ta impreza ma wsparcie czegoś w rodzaju naszej gminy lub powiatu. Oczywiście tak - odpowiedział.
Włóczyłem się po placu robiąc zdjęcia. Tu paluchami nadziewają na kijki kawałki mięsa na szaszłyki, tam kobieta o szczupłej, pięknej twarzy (kopiowałem kiedyś taką madonnę) nie wiedząc o tym prowokowała do zrobienia jej ukradkiem kilku zdjęć, gdzie indziej otwierano już wino, a w czymś w rodzaju namiotu grupka kobiet zaczęła mi wyjaśniać, że zawieszone tu powycinane liczne artykuły z gazet oraz koszulki z nazwiskami to wystawka tutejszej drużyny piłkarskiej. Żadnych dmuchańców, waty cukrowej (pewnie nie wiedzą, co to jest) toi-toi, namiotów reklamowych ze Specjalem lub Warką, w ogóle żadnych reklam, sponsorów i patronów medialnych. Trzej muzycy na scenie też jakby grali w myśl zasady "oni zawsze mają czas". Muzyka, jaka zresztą towarzyszyła nam przez cały czas wycieczki, wyraźnie miała w sobie coś arabskiego, ale przede wszystkim kojarzyła mi się ze ścieżką muzyczną filmu Grek Zorba - przez jeden instrument, którego jednoznacznej nazwy nie wyszukałem w opasłym przewodniku Pascala. Więc trzej muzycy, z czego jeden romantyczny solista, z pewnością tutejsi, żadnej jak u nas kupionej gwiazdy z krajowego topu - z reguły gwaranta sukcesu imprez w Polsce.
Na stołach pojawiły się obrusy i jedzenie. Prędko zapadał zmrok. Na scenie pojawili się oficjele. Pierwszy mówił, prędko i czyniąc znak krzyża, pop, a po nim bardzo krótko odpowiednik naszego wójta, może starosty. Dostojni goście siedzieli przy takim samym stole jak pozostali. Przy scenie zauważyłem kilkanaście osób ubranych w piękne stroje: mężczyzn - bardzo ciekawych, z pomponami na butach, kobiet - bajecznie kolorowych. Na półkolistą scenę tanecznym krokiem wkroczył pierwszy zespół. No i się zaczęło! Scenę otoczyli przede wszystkim zachwyceni cudzoziemcy wyciągając smartfony, aparaty i kamerki. Jakaś dziewczynka wkroczyła nawet bez zażenowania w krąg tancerzy z tabletem, by nagrywać, co wyraźnie psuło występ. Robiłem zdjęcia zafascynowany, strzał za strzałem, i od początku zaniepokojony światłem padającym z różnych stron. O wiele lepiej byłoby, gdyby tancerzy oświetlało mocne źródło światła z jednej strony, a nie kilka słabych źródeł z różnych miejsc.
Występy trwały prawie trzy godziny. O pierwszej w nocy wsiadaliśmy do autobusu, ja znowu wgramoliłem się na piętro. Z tej wysokości świetnie widać było, jak na półkolistym proscenium tańczy w rytmie z Greka Zorby już cała wioska. Rytmicznie, trzymając się za ramiona, kilka kroków w prawo, jeden w lewo, kilka kroków w prawo, jeden w lewo, w jakimś niezrozumiałym dla nas upojeniu. I tak zapewne do samego rana.
Tadeusz Majewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz