wtorek, 29 maja 2012

JOACHIM CHOINA. Las pomarańczy (opowiadanie - MŁODZI-STG)

Zaszumiały drzewa od powiewu wiatru, a ich szelest po chwili zupełnej ciszy wydał się tak dziwny, że można było się poczuć przeniesionym w zupełnie inne miejsce. Samotny marsz przez las przy zachodzie słońca był dla Marcina Woryczki okazją do melancholijnych refleksji. Liczył on sobie lat 22 i ciągle szukał w świecie takiego miejsca, w którym poczułby się spełniony. Był natchnionym i pełnym energii artystą, dla którego otaczające przedmioty, na które nikt nie zwracał uwagi, stawały się wyzwaniem.




















Uważał, że każdy przedmiot, na który patrzy, za chwilę nie będzie tym samym przedmiotem i tylko dzięki opisowi przelanemu na papier będzie zawsze wskrzeszany moment, w którym został opisany. Dziwne bywają przemyślenia artystów i wielu zapomnianych już świat przeżył, z czego i Woryczko zdawał sobie sprawę, lecz nie przejmował się tym i robił swoje, za co otrzymywał tyle samo krytyki co i pochwał.
Wrócił Marcin Woryczko do domu z notesem w ręku, na którego pierwszej kartce wyraźnie był napisany egzotyczny tytuł "Las pomarańczy". Szedł przez korytarz jak zahipnotyzowany i nie zauważył nawet matki, która zapytała go, gdzie był. Zdenerwowało kobietę to, że znów jej syn robi to samo, a mianowicie wraca skądś i od razu zamyka się bez słowa w pokoju. Matczyny instynkt wywoływał w niej strach, czy aby jej dziecko nie popadło w jakiś nałóg.
Gdy ona siedziała i myślała na korytarzu, młody artysta zasiadł do swojego biurka i zaczął analizować notatki, które sporządził w lesie. W pewnym momencie oderwał się od nich i zaczął szukać w szufladzie zeszytu, w którym pisał swoje opowiadania. Wyjął je i spojrzał przez okno na otoczenie. Oglądał odludzie, na którym mieszka. Irytowało go to, że widzi za szyba to co zawsze. Po prostu stały drzewa i były zielone, jak to w czerwcu zwykle bywa. Dom zbudowano przy lesie jeszcze przed wojną jako leśniczówkę, w której urzędował jego dziadek. Jego ojciec z kolei nie zamierzał pracować w lesie, ale wykupił od państwa na własność budynek, w którym się urodził. Woryczce nie podobało się to miejsce i marzył o zmianie lokacji, lecz był bardzo niesamodzielnym samotnikiem i pisarzem bez komputera. Radził sobie jak umiał i uważał, że dzięki temu nawiązuje do wielkich artystów sprzed ery komputerów, którzy również swoje dzieła pisali od ręki.

Popatrzył znów chwilę w okno i wziął się do powtórnej analizy notatek. Po tym znów się od tego oderwał. Zaczął się zastanawiać nad sobą. Myślał nad tym, że nie ma żadnej pracy, a rodzice żyją tylko ze skromnych emerytur, które przyznawane są za całe życie pracy w fabrykach. Utrzymywali go, a on sam czasem zarabiał drobne pieniądze za artykuły, które pisał do lokalnych gazet, które nie zawsze płaciły, bo to temat nie na czasie, to znów styl wypowiedzi marny. Czerpał też drobne dochody z segregacji odpadów, które później wywoził na skupy. Wszystkie pieniądze przekazywał rodzicom i nie zamierzał szukać zatrudnienia. Uparł się, że utrzyma się ze słowa pisanego. Gniewało to jego ojca, lecz Marcin wierzył, że prędzej czy później zostanie zauważony i że jego dzieła będą na niego zarabiać. Tym razem miał zamiar napisać wiersz, który zakończy tomik, jaki zamierzał wkrótce wydać. Usiadł do biurka i rzucił się na zeszyt jakby ogarnął go obłęd i automatycznie zaczął pisać:
W biało-czerwonym kraju na odludnym ranczo Słońce zaświeciło słodką pomarańczą Skąd pomarańcza w takim zimnym kraju? Może to prezent wprost z raju?
Postanowił nazwać swój tomik "Ranczo bez kur". Kiwał głową i mówił sam do siebie - Pasuje do mnie.
Drugi wiersz brzmiał
W pocie czoła człeka żywot W pocie czoła aż się krzywi W pocie czoła też narzeka W pocie czoła czas ucieka W robocie życie wiedzie A po pensji żyje w biedzie Lecz co bieda mu zaszkodzi? Skoro na niebie rosną pomarańcze. Uśmiechać się do życia i je zrywać A nie tylko narzekać i wyzywać
Jego wiersz wydał mu się tak optymistyczny i tak beztroski, że zaczął... tańczyć. W tańcu szukał w szufladzie reszty swoich wierszy, które miały znaleźć się w jego zbiorze. Wyobrażał sobie w swoim transie, jacy to ludzie będą siedzieć i interpretować te wiersze - pojedyncze osoby krytykowałyby tę twórczość, ale byliby zapominani, bo ich zdanie przyćmiłyby zachwyty najwybitniejszych.

Krzątał się z kąta w kąt i upuścił z rąk kartki ze swymi dziełami. Wykonał gwałtowny ruch, aby je łapać, lecz poślizgnął się na jednej z nich przewracając się do tyłu. Upadł tak niefortunnie, że uderzył tyłem głowy o kant swojego biurka. Matka usłyszała odgłos upadku i natychmiast wbiegła do pokoju. - Boże! Marcin! Odezwij się! Odezwij się! - krzyczała. Nie powiedział już nic nigdy.

Zanosił się na wielkiego artystę. Zostawił po sobie dzieła, lecz nikt ich nigdy nie przeczytał. Jego rodzicom nie przyszło do głowy sprawdzić, co on miał na kartkach i wyrzucili je. Uznali, że były to jego notatki z lat szkolnych, które sprzątał i miał zamiar wywieźć na skup makulatury. Tak wraz z człowiekiem umarła jego twórczość. Życiem rządzi przypadek, który składa się na poprzedzające go okoliczności. Joachim Choina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz