poniedziałek, 21 maja 2012

TADEUSZ MAJEWSKI. Gdy Piotrzkowski stał za ladą, wszyscy walili do jego sklepu

Do Eryki i Henryka Ronkowskich skierowała mnie Hanna Dunajska z Urzędu Stanu Cywilnego w Zblewie. Mówiła, że gdy odwiedziła Ronkowskich z okazji jubileuszu 50-lecia pożycia małżeńskiego, jubilaci prosili ją o kontakt ze mną, by podzielić wspomnieniami na temat Leonarda I Wiktorii Piotrzkowskich.

Więc jestem. Jak zwykle w takich przypadkach najpierw podstawowe dane. Data i miejsce urodzenia, itp.

- Urodziłem się 10 czerwca 1934 roku w Zblewie - mówi pan Henryk...

- Bliźnięta... Czyli jest pan wrażliwy, romantyczny, artysta... Zgadza się?

Takie określenie cech charakteru zaskakuje gospodarza. Chyba w ogóle nie interesują go znaki Zodiaku. Nawet zaprzecza.

- Ale rzeźby to umiałeś robić - wtrąca pani Eryka.

- Miałem dwa zawody: kowal i operator sprzętu ciężkiego - Ronkowski mówi to tak, jak gdyby te zawody zaprzeczały wyżej wspomnianym cechom. No, niech będzie.

- Gdzie pan mieszkał przed wojną?

- Przy ulicy Głównej 4 w Zblewie. W miejscu, gdzie obecnie stoi budynek z Restauracją "Pod Kasztanami" (wcześniej "Feniks"). Ten budynek z restauracją zbudowano po wojnie. Przed wojną i jeszcze trochę po wojnie w tym miejscu stały dwa pomalowane na biało domy z pacy. Za tymi budynkami, w środku tego terenu, który obecnie zajmuje Leszek Burczyk,znajdował się tartak. Jego właściciel nazywał się Rozenkranz. W potartacznym budynku dziś mieści się sklep meblowy. Mój ojciec, Jan, pracował tam na traku. Mama, Leokadia, pracowała w domu, to znaczy wychowywała nas - czworo dzieci. Rozenkranz mnie lubił. Brał za rękę i wszędzie ze mną chodził - po terenie tartaku, po ogrodzie. W kieszeni nosił cukierki i je rozdawał dzieciom. Oo, każdego dzieciaka to on nie lubił. Kierował tym tartakiem. Czy miał żonę i dzieci, nie pamiętam.

- Pisałem w marcu reportaż o Leonardzie Piotrzkowskim. No ale co pan może o nim pamiętać, jeżeli w 1939 roku miał pan pięć lat...

- Trochę pamiętam. I Piotrzkowskiego, i jego żonę. No i oczywiście wszystkie ich dzieci. Przecież chowaliśmy się i bawili razem. Nie, nie na ulicy Głównej. To prawda, że samochody zdarzały się rzadko ale jeździły furmanki i inne konne powozy. Przykładowo na tartak drewno wożono w konie. Na ulicy nie można było się bawić nawet, gdy nic nie jechało. Goniła policja.

- Piotrzkowski miał - według moich rozmówców - pierwszy samochód w Zblewie Czy coś na ten temat pan wie?

- Zbiera pan materiały kilka lat za późno, gdyż już nie żyją dzieci Piotrzkowskiego. Czy miał pierwszy samochód? Wiem, że trzymał się z Andrykowskim, który mieszkał przy ulicy Kościelnej. Mieli spółkę i Andrykowski na pewno miał samochód.

- Bywał pan u Piotrzkowskich?

- Bywałem na podwórku. W rzeźni nie. Mieli trzy psy wielkie jak byki i gdy przechodziliśmy na podwórko,chodziły w klatkach jak diabli. Bywałem u nich, a oni u nas. Przecież chodziliśmy jako dzieci razem do szkoły. Jeden z Piotrzkowskich, Bronek, grał na akordeonie.

- Do szkoły to już pewnie podczas okupacji... Interesuje mnie Leonard Piotrzkowski. Jakim był człowiekiem?

- To był dobry chłop. Gdy ludzie szli po zakupy i widział, że są ubodzy, to mówił: "ekstra dać". Ona już była chciwsza. Wszyscy wiedzieli, że ona dawała mniej, a on więcej. Niestety, on tam, w sklepie, mało siedział, bo zabijał świnie. Ale nieraz musiał ją zastąpić. Gdy ludzie to widzieli, walili do niego kupować. U Kuchtów też tak było.

- U Kuchtów? A kim oni byli?

- Też mieli sklep mięsny. W tym dużym domu przy ulicy Głównej, po prawej stronie, za gospodą, za Gajewskim. Myśmy tam chodzili po worstzupe... Nie wie pan, co to worstzupe? ...Worst to kiełbasa. Gotowało się ja w wodzie. Ale czasami te kiełbasy pękały od gotowania, rozlatywały się i zostawały. I to już nie była woda, a zupa. I do nich ludzie chodzili z kankami. Nalewano im tę worstzupę. Józef Kuchta patrzył na biedniejszych, dyskretnie wyciągał kiełbasę i wrzucił ją jeszcze do bańki... No tak, Kuchtowie to historia powojenna.

- Niemniej podobna para: on - szlachetny, ona, jego żona, za przeproszeniem, niezbyt wrażliwa na biedę... A czas okupacji pamięta pan dobrze? Piotrzkowski podpisał listę...

- To wiem. Trzecią grupę. Został angedojczem, nie folksdojczem. Folksdojcz musiał się zrzec polskości i miał kartki jako już Niemiec. Angedojcze też mieli kartki, ale nie takie. No i mieli robotę. Do tego za mocno ich nie tłukli. Bili, ale nie aż tak... Okupacje pamiętam. Miałem trzy lata niemieckiej szkoły. Do szkoły chodziłem do budynku, gdzie dzisiaj mieszkają nauczyciele, przy ulicy Chojnickiej... W szkole każdy musiał słuchać, bo jak nie, to dało lanie. Rączki na stół i przez paznokcie końcówką trzcinki. Ale nauczyciele nikogo nie wyróżniali, że ten jest mądry, a tamten głupi jak but. Była równość. Jak się nauczył, tak dostawał. Każdemu takie stopnie, na jakie zasłużył.

- A dziś?

Ronkowski denerwuje się. Lepiej nie pisać, co mówi.

- A Leonarda Piotrzkowskiego dobrze pan pamięta z tego okresu?

- Dobrze. Fest dziad. Był wysoki, wyższy ode mnie - mam 176 centymetrów - mocny, przy sobie był. Łysy. Wie pan, od czego to jest?

- Łysina? Wiadomo. Łysy facet - bardzo męski typ. No a jaka jest pana wersja?

- Od wiadra.

- Że co?!

- Jak gdzie nie było talerzy, to dostawał w wiadrze. Jadł z tego wiadra, lizał i obcierał łbem.

- Tak samo mówią, że jak łóżko za krótkie. Opierał głowę i wycierał włosy - dodaje pani Eryka.

- Tak, Piotrzkowski dobry był chłop, nie ma co gadać. Jak stał za ladą, to dawał więcej - kończy Henryk Ronkowski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz