wtorek, 7 grudnia 2004

Baza ludzi sprzedanych

WIĘCKOWY, GM. SKARSZEWY. Nazwa "baza" w Więckowach to pozostałość po fragmencie potężnej niegdyś Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej "Jedność" z centrum w Demlinie. Po upadku RSP "bazę" wraz z gruntami przejął syndyk masy upadłościowej i potem sprzedał niejakiemu Woźniakowi. Ten godnie splajtował, jak przystało na kapitalizm. Po tym "baza" wraz z majątkiem poszła pod komorniczy młotek. Pojawił się nowy nabywca w postaci rodziny Stanisława Wypustka. Ci ogrodzili teren, zamknęli dwie bramy - jedną od strony Więcków, drugą, po drugiej stronie "bazy", patrzącą na Czarnocin. I mają. Swoje. A że przy okazji zamknęli drogę gminną, którą ludzie kiedyś często chodzili, to co tam. Zamknęli też tym samym drogę mieszkających na ich terenie od lat byłych pracowników RSP. Ludzi, których najpierw syndyk, a potem komornik przy sprzedaży majątku jakby nie widzieli.

Tło

Ze wsi do byłej bazy po RSP "Jedność" jedzie się wąską, asfaltową drogą. Wieczorem trzeba uważać, bo tutejsze dziury są głębokie i mają ostre krawędzie. Kiedyś dojeżdżał tędy autobus.
Przed "bazą" reflektory wyławiają z ciemności kilka domów. Potem jest ogrodzenie i wysoka brama. Zamknięta. Za nią widać szeroką drogę - ową gminną. Można by już swobodnie dojechać do mieszkających na terenie bazy ludzi, ale samochód bramy nie przeskoczy.
Zatrzymujemy auto. Z domku po prawej czujnie wychodzi człowiek z równie czujnym wilczurem przy nodze. Rozmawiamy przez siatkę. Zapytany o nazwisko mieszkającej na "bazie" osoby, która nas tu wezwała, wzrusza ramionami. Nie zna, nic nie wie. Po brzydkiej, rzec można wrogiej chwili milczenia wskazuje na ciemność po prawej stronie ogrodzenia. - Tam jest druga droga - mówi.
Idziemy do ludzi mieszkających w domu po prawej stronie od bramy. Też nie znają, nic nie wiedzą.
W końcu jedziemy w tę ciemność po prawej od bramy. Faktycznie, zaczyna się droga. Podobno ciągnie się wzdłuż ogrodzenia, na zewnątrz majątku, do bramy po drugiej stronie bazy, gdzie mieszkają owi ludzi. Podobno, bo w świetle reflektorów widzimy, że ta droga to tłusty żart - grzęzawisko.
Tym razem nie dochodzi do spotkania z ludźmi mieszkającymi na "bazie". Z byłymi pracownikami RSP "Jedność", którzy - jak nam wcześniej mówiła kobieta z "bazy" - zostali dwukrotnie sprzedani: najpierw przez syndyka masy upadłościowej niejakiemu Woźniakowi, a ze dwa lata temu - przez komornika rodzinie niejakiego Wypustka.
Przyjeżdżamy w godzinach widnych miesiąc później. Tym razem brama jest otwarta. W domku po prawej rozmawiają dwaj mężczyźni. Jeden z nich, wysoki, starszy pan, to właśnie Stanisław Wypustek. Pełni tu w imieniu córki rolę administratora. Oprowadza nas po swoim. To, ze w ogóle oprowadził, potem bardzo zaskoczy wiceburmistrza Skarszew Zygmunta Wieckiego. Później zostawia nas, byśmy mogli sobie swobodnie pogadać z mieszkającymi na bazie ludźmi.

Wypustek oprowadza po swoim

Wypustek Stanisław. Starszy, solidnej postury człowiek. Z wyglądu przypomina aktora Anthony Qeena. Oprowadza nas po swoim, czyli po "bazie". Najpierw idziemy do chlewni.
- Kiedyś była tu RSP, potem kupił to niejaki Woźniak. W 2000 r. zajął to komornik. Było aż 43 wierzycieli - opowiada w międzyczasie gospodarz. - W jakim wziąłem to stanie? Wszystko co możliwe, zostało rozkradzione. Poprzedni właściciel chyba jeździł tu czołgami. Nie było wagi, instalacji elektrycznych i hydraulicznych, wanien, a nawet sedesów. Wszystko wymontowano. Do tego bardzo zaniedbał ziemię. Trzeba z pięć lat, żeby doprowadzić ją do ładu... Kupiłem to z lokatorami.
W sumie Wypustkowie (ściśle mówiąc ich córka - na nią to jest zapisane) kupili tutaj 172 ha ziemi z zabudowaniami.
W wielkiej chlewni unijny porządek. Sporo tu zainwestowano. Widać, że świnie mają się tu dobrze. Tylko podziwiać.
- Obecnie mamy 120 tuczników, w sezonie więcej. Na razie produkujemy gdzieś ze 300 sztuk rocznie, docelowo 500 - informuje pan Stanisław.
Po chwili dochodzi jego żona, pani Władysława. Przed chwilą skończyła pracę. Zimno, a ona tak do wieczora. Twardzi ludzie. Podobno gdańszczanie. Ciekawe, skąd u nich taki ciąg do ziemi i zwierząt. Po chwili okazuje się, że oboje pochodzą ze wsi. On spod Podlasia. To gospodarstwo jest czymś w rodzaju ich powrotu do młodości.
- To ma być duże gospodarstwo farmerskie - opowiadają. - Obecnie pracuje tu trzech ludzi, w sezonie więcej.
Wędrujemy przez porządnie utrzymane teren do owczarni. Widać, że Wypustkowie lubią ład i porządek. Obiekt owczarni przeszedł poważny remont. Pamiętamy go z 1990 i 1995 roku. Obchodziliśmy wówczas "bazę" kilka razy. Wszędzie stały i leżały ruiny. Jesteśmy w owczarni. 160 zadowolonych z życia owiec. Większość gołych. - W zeszły piątek był tu pan, który je strzygł. Wystrzygł 120 sztuk od godziny 9 do 16. Fachowiec.
Opłaca się hodować u nas owce? - pytamy.
- Biorą Węgrzy, Holendrzy, Włosi, Francuzi i Arabowie. W Polsce też zaczynają kupować na mięso.
Oprócz tego Wypustkowie mają trzy konie, kozy, kaczki, psy. Kozy mieszkają w owczarni. Jedna z nich, ciekawska, idzie ze łbem do pani Władysławy. Widać, że kobieta bardzo lubi zwierzęta.
Opuszczamy owczarnię. Z tego miejsca widać najstarszy dom - jeden z trzech budynków mieszkalnych, jakie Wypustkowie kupili wraz z "bazą" i hektarami. Na oko ma ze sto lat. Z daleka wygląda na zniszczony. Drugi, który z uporem nazywają tu blokiem, stoi przy zamkniętej bramie na Czarnocin. W sumie w tych budynkach mieszka jedenaście rodzin z dziećmi.
A z tymi ludźmi co? Podobno są tu zamknięci. Dzieci mają problemy z dojściem do szkoły.
- Drogę im zorganizowałem. Dojechać można - tłumaczy Stanisław Wypustek. Po chwili dodaje: - Ich obecność bardzo utrudnia funkcjonowanie tego gospodarstwa. Jak na przykład mam wypuścić owce, jeżeli tu się bawią dzieci na podwórku? Za Woźniaka utopiło się dziecko w szambie. Ja wiem, ludzie przecież muszą chodzić i wychodzić. Nie mogę im tego zabronić. Ale jak ja mam tu prosperować?
I jakie pan widzi rozwiązanie problemu? Ci ludzie czują się szykanowani, nie mają dojścia, bo zamyka pan drogę, są wyzwiska.
Wypustek widział rozwiązanie.
- Chciałem wytyczyć grunt i sprzedać ziemię wraz z blokiem gminie. Za 250 tys. złotych, ale gmina powiedziała, że nie ma funduszy w tym i w przyszłym roku. A ten stary dom nadaje się do rozbiórki.
Kłócicie się. Nie idzie się jakoś dogadać? Wiadomo, ci ludzi mieszkają na cudzym, ale to nie jest ich wina. Pracowali tu za RSP. Mogliby przecież tu pracować, u pana.
- Praca to tutaj jest od rana do wieczora - zauważa pani Władysława. - Żeby któryś z tych lokatorów wyszedł i pomógł... Ale ich tu przywieźli w białych kołnierzykach i oni myślą, że im się wszystko należy. Tu mieszka cały klan.
Żegnamy się, dziękujemy i - co tu gadać - z obawą idziemy w stronę starego budynku. No bo tam przecież mieszka "arizona"...


Oni już nie wytrzymują

Zbliżenie. Stary dom z kilkunastu metrów wygląda lepiej. Nie takie ludzie naprawiają. Wchodzimy do środka i całkowite zaskoczenie. Czyściutko, cieplutko, ładnie. Jest też komp.
- A co, spodziewaliście się czegoś innego? - zauważa nasze zdumienie Krystyna Radelska.
Pani Krystyna jest emeryturze. Mąż nie żyje. Całe życie pracowała ciężko w RSP. Obsługiwała 105 sztuk bydła. Wywoziła na przykład taczką obornik. Po desce.
Mieszka tu jeszcze córka pani Krystyny z rodziną i z drugiej strony syn z narzeczoną. Syn - złota rączka - również wyremontował i urządził.
- Sprzedali nas jak bydło. O niczym nie informując - mówi Radelska. - Najpierw tę ziemię z "bazą" i z nami syndyk sprzedał Woźniakowi. Za Woźniaka można było się jeszcze dogadać co do dojścia, a nawet pracy. Ale on zbankrutował (produkował meble do Rosji i "zjadł" go tamtejszy kryzys - red.). Potem obecny właściciel kupił to od komornika. Teraz mieszkamy na jego terenie i jesteśmy ogrodzeni jak więźnie, i jeszcze nas pilnują.
Tu słyszymy opowieść o złych psach właścicieli, biegających luzem, i wyzwiskach ze strony właścicieli. Pani Krystyna nie wytrzymuje i płacze.
A czy ktoś z wami rozmawiał w sprawie wykupu tej nieruchomości?
- Nikogo z nas nie informowali o sprzedaży. Tak, jakby nas nie było. Nasz los nikogo nie interesował i nie interesuje.
A czy byście to kupili?
- Niczego się w RSP nie dorobiliśmy. Nikt tu nie ma żadnych oszczędności, żeby kupić. Mieliśmy nadzieję, że kiedyś dostaniemy emerytury i mieszkania. W PGR-ach takie mieszkania dostali za małe pieniądze, a w RSP nie. A my też tu pracowaliśmy. Gdybyśmy wykupili, to dom zostałby wyremontowany i siedzielibyśmy do końca. Sporo w te mieszkania zainwestowaliśmy. Ale dalej inwestować nie ma sensu. Był tu inspektor nadzoru budowlanego i powiedział, że budynek będzie zburzony. Spytałam, czy możemy zabrać swoje okna i drzwi (nowe, okna z PCV). Powiedział, że trzeba założyć sprawę cywilną, żeby zabrać.
Co teraz? Jesteście tu jak w obozie - bez dojścia, z dziećmi, szykanowani.
- Gdyby było gdzie, to byśmy uciekali w nocy...
Po chwili zwiedzamy mieszkanie syna. I tu bardzo miłe zaskoczenie.
Jest już ciemno. W "bloku" przy bramie długo szukamy wejścia. Jest, ale nie od strony "bazy", a od strony prowizorycznej drogi, biegnącej na zewnątrz terytorium Wypustków.
Na wieść o naszej wizycie zbierają się kobiety.
Janina i Kazimierz Kościelni nie pracują. Są bez środków do życia. Pani Janina pracowała 17 lat w RSP jako referent ds. transportu. Po co ja w ogóle pracowałam? Co ja teraz z tego mam? - zadaje sobie przy nas pytanie.
Teresa Kowalewska pracowała w RSP tylko 4 lata.
Wszystkie zamieszkały w budynku RSP "Jedność", w mieszkaniach wówczas pracowniczych. Mają nawet umowy. Od 1991, kiedy to "Jedność" się rozpadła - widać - nieważne.
Pani Janina pisała do syndyka w sprawie wykupu mieszkania. Była zainteresowana. Odpisał, że sprzeda ten teren tylko w całości.
- Sprzedano nas bez naszej wiedzy. Potem wziął nas komornik. Pisaliśmy więc do niego. Nawet nie odpisał.
W "bloku" mieszka pięć rodzin, w sumie 34 osoby. Niektórzy mają pracę. Wszyscy płacą za czynsz.
- Chyba my wylądujemy na bruk - niepewnie mówi pani Janina.
Ta niepewność jest najgorsza.
A może wam się nie chce pracować? Może pijecie? - mówimy. - Wiecie, miłe panie, to taki ogólne mniemanie o popegeerowskich ludziach - "arizona".
- Co pani opowiada? Czy widzi pani, że jesteśmy pijane? - ripostują.

Krystyna Radelska pracowała tutaj, w RSP, całe życie. Obsługiwała 105 sztuk bydła. Wywoziła na przykład taczką obornik. Po desce. Inwestowała w kiedyś służbowe mieszanie. Co jej zostało? Pójść na bruk. Mieszkanie nie należy do niej, a dom ma być - o co stara się właściciel - rozebrany, bo rzekomo nie nadaje się do remontu. Obok jej syn. Nie może już o tej całej sprawie mówić, tak go ta niesprawiedliwość denerwuje.






Sprawa jest jednoznaczna

Komentuje burmistrz Zygmunt Wiecki

Sprawą ludzie uwięzionych na "bazie" osobiście interesował się Zygmunt Wiecki - wiceburmistrz Skarszew. Chociaż to nie problem zależny od gminy, próbował doprowadzić do konsensusu.
- Na wspólnym zebraniu właściciele odzywali się do lokatorów bardzo wulgarnie -opowiada. -

Mało kto słyszał takie wyrazy... (tu je przytacza, ale my - z uwagi na wrodzoną delikatność - ich nie powtarzamy - red.) - Pan Wypustek wiedział, co kupuje i wie, jakie są jego obowiązki wobec lokatorów. Nie ma prawa ich wykwaterować. Ma obowiązek wywozić fekalia. Nie robił tego i przez to w tym starym domu zalewało lokatorom piwnicę. Ma również obowiązek udostępnić drogę publiczną, biegnąca przez "bazę" do mieszkań tych ludzi. To jest nasza droga, nie jego. On ją bezprawnie zamknął. Droga, którą im wybudował poza swoim terenem, leży na skosie i tam spływają ścieki z jego gospodarstwa. Nie da się nią przejechać. Kiedy mu o tym powiedziałem, odparł: A po co im samochody? Jak ci lokatorzy mu przeszkadzają, powinien zapewnić im mieszkania zastępcze. My i tak pomagaliśmy tym ludziom. Za Woźniaka doprowadziliśmy do tych mieszkań światło. Załatwiliśmy też dostęp do wody, którą właściciel bezprawnie zakręcił. Mówił, ze ni płacą, a oni przedstawili rachunki. Próbowałem różnych rozwiązań, ale z panem Wypustkiem nie da się rozmawiać.
Wiecki dziwi się, że właściciel nie chce się dogadać z lokatorami.
- Ci ludzie tutaj pracowali. Nieba by uchylili, gdyby on im dał pracę. "Panie Wypustek, musi być pan troszeczkę człowiekiem. Ci ludzie mogą panu za grosze pomóc" - tak powiedziałem do Wypustka. A on na to: "Ja z nimi rozmawiać nie będę". Do tego te inwektywy. Największy bałagan zrobił komornik. Jak można sprzedać bez umocowania prawnego mieszkańców?
Ale wcześniej to samo zrobił syndyk. Panie burmistrzu, tam sytuacja już zbyt napięta, żeby doszło do jakiegoś porozumienia. Może rzeczywiście gmina ten "blok" wykupi?
- Na dzień dzisiejszy nie jesteśmy zainteresowani kupnem budynku. W gminie Skarszewy na budynki socjalne czeka 167 rodzin. Ja widzę inne wyjście. Mówiłem Wypustkowi: "Jak oni panu przeszkadzają, to niech pan rozważy sprzedaż im tych mieszkań. Na pewno od razu nie zapłacą tych tysięcy (nie 250 tys. - to określi rzeczoznawca), ale mogą w ratach". Nie zgodził się. W najgorszej sytuacji są ludzie, którzy mieszkają w tym starym domu. Tam rzeczywiście inspektor nadzoru budowlanego może orzec, że obiekt nadaje się do rozbiórki. Ale od takiej decyzji do wykwaterowania jest długa droga, są określone procedury.

Co będzie dalej?
Uwięzieni w cudzej własności mieszkańcy boją się, tym bardziej, że publicznie straszono ich podpaleniem. Gmina jak może, pomaga. Nawet mecenas z Urzędu Miasta Skarszewy służy im doradztwem. Bezpłatnie. Pomoże w razie, gdyby sprawa trafiała do sądu. Gmina ma też inne instrumenty. Na przykład jakoś tak się składa, że Wypustek zwrócił się do niej o umorzenie podatku. Za taki areał to spora kwota. Kilka rat to 250 tys. złotych (kwota, jaką chciał Wypustek za "blok" z zajmowany przez najemców; dla porównania cały majątek kosztował 1 mln zł, czyli tylko 4 razy więcej niż to nieszczęsne "bloczysko"!). No na teraz najważniejsza jest droga. Gminna. Jej zamknięcie to zwykłe przestępstwo. I tym w pierwszej kolejności powinny się zająć organa ścigania.

Tekst Tadeusz Majewski, Dorota Skolimowska
Foto Dorota Skolimowska

Na podstawie Tygodnika Kociewiak - dodatek do Dziennika Bałtyckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz