wtorek, 14 grudnia 2004

Legenda

Można sobie wyobrazić mozolny, długotrwały i prawie niedostrzegalny dla jednego pokolenia proces powstawania jakiejś miejscowości od samego początku.


Załóżmy, że najpierw jakiś podszept intuicji kazał grupie wieśniaków przystanąć w nieznanej dotąd uroczej kotlinie nad rzeczką i pobudować szałasy, a wkrótce potem wznieść prowizoryczne domy.

Jesienią przybyli tu inni ludzie - ze skórami, miodem, nożami. I z pytaniem, czy warto wdepnąć tu po raz drugi, trzeci i następny. I dochodzili do wniosku, że warto.

Po kupcach ściągnęli muratorzy. W centralnym, starannie wybranym miejscu, po zbadaniu widełkami cieków wodnych, może ciut na wyniesieniu, zaczęli wznosić kościół. Przy rzeczce uruchomiono młyn z kołem nasiębiernym. Powstała oczywiście gospoda.

Kościół budowano przez dziesiątki lat, tak długo, że jeszcze w trakcie jego powstawania u stóp murów zdążyły wyrosnąć groby pierwszych budowniczych osady i fundatorów.

Jako że w każdym miejscu jest miejsce na tragedię, wynikającą z przeplatających się ze sobą miłości i nienawiści, historia osady wzbogaciła się o opowieść o samobójcy desperacie. Po czasie powstała legenda o nim i miejscu, w którym straszy. Do tego doszły legendy o największym skąpcu, kpiarzu, wyzyskiwaczu, siłaczu itd.

Jeden z osadników, ten najbardziej energiczny, fizycznie najsilniejszy, umysłowo z najwyższym IQ albo zwyczajnie najsprytniejszy, został przywódcą, dając początek rodowi lokalnych władców. Ponieważ nie umiał specjalnie liczyć, zatrudnił garbatego przybłędę, który gdzieś daleko pobierał nauki. Ten został skarbnikiem.
Z biegiem czasu osada została otoczona warownym murem, przybyło żołnierzy, którzy siedzieli za tymi murami i z utęsknieniem wypatrywali wroga. Żeby zabić nudę, popijali warzone w osadzie piwo albo sprowadzany z sąsiedniej osady miód pitny.

Przybyli rzemieślnicy, planiści dróg i wodociągów, baby wróżące z plwocin. No i pojawił się pierwszy skryba, który spisał miejscowe prawo. A prywatnie - obserwując bogactwo i nędzę, susze i potopy, życie i śmierć - zaczął spisywać historię dni ostatnich.
Z biegiem czasu co bogatsi zatrudniali służbę, dając im na starość wikt i kawałek przyzby.

Przy wyjściowych drogach postawiono kapliczki na cześć jakiegoś świętego - patrona. Figurki rzeźbił zręczny stolarz, któremu nawet przez głowę nie przemknęło, że jest ludowym artystą.

Pojawił się też pierwszy artysta zawodowy i zaczął ozdabiać nawy główne i boczne kościoła. Po nim pojawił się malarz i namalował drogę krzyżową.
Z tłumu w gospodzie wyłoniono najlepszego śpiewaka, który - z braku bazy tekstów - sam zaczął układać pieśni. Po pewnym czasie, jako że miał powodzenie, nazwano go pierwszym bardem, a on sam z wiekiem, który często pogłębia ukryte w człowieku dziwactwa, mianował się poetą - wieszczem. I też mówił o dniach ostatnich.

Skonstruowano albo przywieziono kilka instrumentów muzycznych i powstał zespół.
Rzecz jasna osada produkowała odpadki, z których mogła wyżywić się grupka życiowych ciamajdów - żebraków.

Tak to dekada po dekadzie, stulecie po stuleciu owa sadyba logicznie kształtowała się zarówno pod względem architektonicznym, jak i społecznym.
W ludziach jednak tkwią dwie sprzeczne tendencje - dążność do mozolnego, wielowiekowego budowania, organizowania, logicznego układania rzeczywistości, i druga - do szybkiego burzenia. Tym szybszego, im wyższy poziom techniczny. Wolniej przy pomocy katapult, szybciej stosując tzw. naloty dywanowe.
Od czasu do czasu więc osadę burzono, na ogół częściowo. No i znowu z mozołem odbudowywano.

Z tym że - wydaje się - o ile łatwiej odbudować domostwa, a nawet zabytki, o tyle trudniej odnowić powstałe przez wiele wieków struktury społeczne, te niewidzialne nitki zależności pomiędzy czasem przeszłym a teraźniejszym, ścieżki tradycji.

Każdy inny sposób powstawania jakiejkolwiek osady daje rzecz chorą. Przykładowo - Nowa Huta. Pobudowano mnóstwo bloków bez kościołów i centrum, nasadzono szpalery lip o przyspieszonym tempie wzrostu, które korzeniami powysadzały nędznie zrobione betonowe płyty chodników, postawiono domy kultury, w których otoczono tzw. mecenatem państwowym kulturę. Wspierano twórców głoszących wieczną ideę Lenina, Marksa i Engelsa.
Po tym okresie społeczności próbują jakby odnaleźć tamtą przerwaną linię tworzenia. Nieraz - z uwagi na szalone tempo - przybiera to formy karykaturalne.

W miasteczku pojawił się bogacz, który, rozparty na podłokietniku we wnętrzu pierwszego w osadzie mercedesa, jednocześnie rozmawia przez pierwszą w miasteczku komórkę i słucha pierwszej płyty CD, urządzono pierwszy szwedzki stół z homarem, ale bez specjalnych doń szczypiec, wybrano pierwszego macho - prezydenta, wójta, burmistrza - niekoniecznie z największym IQ, ale na pewno najbardziej sprytnego, pojawił się pierwszy zawodowy żebrak, powtarzający przed marketem tę samą śpiewkę o 9-osobowej rodzinie ze wsi C., pojawiła się nawet pierwsza wróżka stawiająca tarota. Szybko wyodrębniły się kadry współczesnych rycerzy - policjantów, prawników, adwokatów, urzędników.

Powstała pierwsza lokalna gazeta, telewizja kablowa, nowy cmentarz, zrodziły się pierwsze pomysły na uporządkowanie architektury domów i logiczne ułożenie ulic. Pojawili się masowo usługodawcy - przede wszystkim wszędobylscy handlowcy, potem murarze, fryzjerzy, panie wyciskające wągry i malujące paznokcie, i mnóstwo innych osób wykonujących rozmaite czynności.

Na powrót powstały liczne prywatne knajpy i kluby, a nawet bowling center club. W pierwszych prywatnych restauracjach jeszcze niewykształceni kelnerzy zaczęli podawać jedzenie, na początku zapalając pod nosem klienta ogień na talerzu, bo widzieli, że tak się robi w amerykańskich filmach. Pojawił się pierwszy ekscentryk - biznesmen, jeżdżący na harleju, pierwszy radny sprawiedliwy, pierwszy poseł, pierwszy kanciarz. W licznych domach zatrudniono służbę. Na ulicach widać ludzi z wózkami z makulaturą i złomem.

I wreszcie odrodziły się rzesze twórców ludowych i zawodowych, działających, podobnie jak w każdych zdrowych czasach, pod wpływem natchnienia. Natchnienia, bo nikt nie jest w stanie naukowo uzasadnić, dlaczego rolnik pod Skórczem rzucił maszyny rolnicze, wziął siekierę i zaczął wycinać w lipowym drewnie bobry, lisy i ślimaki, dlaczego pewien człowiek w Swarożynie najpierw wziął się za wyplatanie koszyków z brzozy, potem zaczął rzeźbić charakterystyczne dla siebie bociany, a na zakończenie swojej tematycznej drogi ryje w drewnie twarze świętych.

Nie wiadomo też jaki impuls spowodował, że kobiety w Wycinkach siadają przy stole i haftują, dlaczego emerytowany ludowiec jeździ po festynach oplem astrą i wystawia wszystkich świętych, inżynier mechanik bierze dłuto i rzeźbi anioły, a filozof zakłada swoją galerię sztuki. Nie wiadomo też dlaczego pewien człowiek w Szczodrowie kopiuje wielkich mistrzów, a obywatel Skórzenna wyplata kipy z jałowca. Ogólnie nie wiadomo, dlaczego ludzie malują rzeczy widzialne i niewidzialne, organizują wernisaże, bombią na ścianach, malują graffiti, rymują hip-hopa.

A tamten skryba sprzed wieków? Tych dopiero się namnożyło. Piszą wiersze na kilometry. Pomimo że nikt nie chce ich czytać, jak tylko mają pieniądze od sponsorów czy własne, z zapałem je wydają. I lamentują, jakie to są ciężkie czasy i że dzisiaj nikt nie kupuje książek (w rzeczywistości tyle literatury jak w obecnych czasach jeszcze nigdy nie czytano - "Elektronika w twoim samochodzie", "Jak poruszać się na rynku pracy", "Sam na sam ze stresem" i inne hity). Sporo z dziedziny science fiction, ale zawsze.

I piszą ci poeci, podobnie jak tamci sprzed wieków, historię dni ostatnich, pieśń o rychłej zagładzie świata. A to już jest najlepszym świadectwem normalności.

Tadeusz Majewski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz