niedziela, 19 grudnia 2004

ILE SIARKI WE MNIE

I L E S I A R K I W E M N I E

"Opis pokoju
Mój pokój jest mały i wilgotny. Ostatnio, kiedy pojawiło się słońce, zaczęły się roztopy. W suficie jest dziura. Akurat nad moim łóżkiem. Przez tę dziurę widzę niebo. Kiedy zaczęły się roztopy, zaczęło kapać do mojego łóżka.... Mama od lat leży sparaliżowana... [...]. Beata S."

Czytam i myślę - Beatka przecież tego nie wymyśliła. Dziecko jest bez fantazji. A zresztą po co tu wyobraźnia - woda kapiąca do łóżka? Takich obrazków nie bierze się z fantazji.
Po rozdaniu zeszytów informuję klasę, że za miesiąc szkoła organizuje wycieczkę do Poznania.
Dzwonek. Ogólny szaszor - klasa opuszcza salę. Proszę Beatkę, żeby została. Uff... Trudno zacząć rozmowę, kiedy ma się mówić o wodzie kapiącej do łóżka w okresie roztopów.
Mówimy. Okazuje się - tak myślałem - prawda. Woda jednak kapie. Konkretnie. A wycieczka do Poznania? Dziewczynka robi się jeszcze bardziej smutna. I dopiero na końcu rozmowy rozpaczliwe wyznaje, że nie ma 200 zł [szkoła dopłaca połowę kwoty].

Po kilku dniach idę na ul. Bieruta. Przystaję przed brudnym domem, wchodzę. Kręte schody. Z góry dochodzą głośne rozmowy. Wspinam się po wytartych deskach schodów, pukam.
Pokoik brudny, zadymiony. Oko szybko rejestruje. Przy stoliku kilku facetów przy bełtach, kobietka z 150 cm w przejrzystych delikatnych różach odsłaniających okrąglutkie piersi. Rzeczywiście leży w łóżku. Ale całkowicie nieprzykryta. Macanka.
Ta sparaliżowana - myślę sobie. Przedstawiam się.
- O, pan nauczyciel! - wykrzykują jeden przez drugiego faceci przy bełcie. Kobiecina jest też uszczęśliwiona.

Pozwalają mi wejść do pokoju Beatki. Rzeczywiście w suficie dziura - tak na oko pół metra na 30 centymetrów. Ładnie tu woda musi kapać.
Beatka siedzi w kącie - w resztkach swetrów.
Wychodzę z powrotem. Do pokoju libacji. Mama Beatki różowieje pod kolor wdzianka, wygina się jak liszka.
W człowieku aż się gotuje, ale to jest przyjemne, kiedy się w tobie gotuje, a ty jesteś zimny na zewnątrz i stajesz się precyzyjny.
Mówię o wycieczce do Poznania - cisza. Mama i wujowie spoglądają na siebie z zakłopotaniem - 200 zł to zdaje się kwota przekraczająca ich wyobrażenie [bełt w cenie 50 zł].
- O, pan nauczyciel się z nami napije! - mówią zastępczo, lekko zawstydzeni. Polewają do szklanicy. Biorę w palce i czuje, jak szkło klei mi się do palców. Wypijam siarkę i zimnym okiem rejestruję wyraz satysfakcji na twarzy wujów.
- Wycieczka do Poznania, 200 złotych - powtarzam z maniakalnym uporem. Mamusia Beatki bełkocze coś o kuratorach - że nie przychodzą, że nie ma zapomogi.

Kolejna butelka bełta pojawia się na stole. Potem następna. Rośnie stężenie siarki. Bratamy się - ja, belfer, z wujami, z mamuśką. Niech będzie. Jestem przytomny, choć zastanawiam się, ile to już siarko we mnie.
Chwilowy brak trunku. Jeden z wujów wyskakuje zorganizować. Po chwili już są na stole. Atmosferka o.k. Ruszam więc do szturmu - nie mnie robić w balona.
- Pani taka chora, a taka gościnna - mówię z zachwytem. - A rodzina... Nie ma lepszej rodziny.
- Ach, jaki pan nauczyciel szarmancki - mówią rozmarzone, wilgotne od alkoholu i wzruszenia oczęta mamusi.

Wreszcie nadchodzi moja chwila. - Chodzi o drobne 200 złotych polskich. Czy panowie nie byliby skłonni? [właśnie te 200 złotych żeśmy przepili]...
Chwila konsternacji. Mamuśka jest stanie kosmicznym - buja się w gwiazdach - tych samych, które nocami ogląda przez dziurę w dachu Beatka.
- No co, do cholery, panowie - mówię.
Teraz pijemy za zdrowie Beatki i za wycieczkę do Poznania.
- Ja daję pięć dych - odzywa się jeden z wujów. Ojciec chrzestny.
O, to jest to - ojciec chrzestny, w tę nutę trzeba grać.
- Kto da jeszcze, kto dołoży? Na bełty, panowie, szmal jest, a tu dla dziewczynki na wycieczkę? No co, nie ma?

Wysupłują - 20 zł, 10 zł... Grosz do grosza. I jest! Proszę was, jest 200! Dziękuję, wychodzę, do widzenia.

Jedziemy do Poznania. Autobusem. Beatka siedzi wśród koleżanek... Roześmiana jak i one. A w oczach ma gwiazdy.


[z pamiętnika belfra] Tadeusz Majewski.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz